Nie jesteś zalogowany

Posty z kategorii: "Screenagers"


Zjazd Fanów Artura Rojka

2011-08-02 21:36:54

W zeszłym roku przekornie prognozowałem – część ex-ante „relacji” tutaj. W tym, kiedy wszyscy prześcigają się w koncertowych polecankach – ich zbiór do wyklinania na facebookowym profilu festiwalu – nie będę. Nie, że mi się nie chce. Na przekór licznym fajerwerkom w line-upie – kudos to us! – w tym roku priorytetem nie jest muzyka.

But seriously?

DSC_0140.JPG

Primo, jak na leniwego mieszczucha przystało, zamierzam rozkoszować się ofertą smakowicie zapowiadającej się strefy gastronomicznej. Po długich latach dominacji wszelkich odmian kiełbasy w festiwalowym menu, z radością rzucę się wir ręcznie robionych pierogów, indyjskiego curry, pieczonki, tart, obficie zapijając wszystko świeżo wyciskanymi sokami, unikalnymi gazowanymi napojami i cydrem.

DSC_0107.JPG

Secundo, tym razem bardziej niż koncertową formą muzycznych idoli przejmuje się meczem. Drugiego dnia festiwalu w jedynej słusznej dyscyplinie sportu zmierzą się redakcje serwisów Porcys i Screenagers (szczegóły). Dodam tylko, że obie redakcje wystąpią w oddających powagę spotkania strojach, a „starcie krytyków” na żywo ma, bo rozmowy wciąż trwają, komentować Piotr Stelmach. Warto więc stawić się punktualnie, a nie tylko na pomeczową wymianę koszulek.

DSC_0518.JPG

Tertio, zamierzam efektywnie wykorzystać nagromadzenie ludzi z branży. Już drugi dzień z kolei ręcznie wypisuję oryginalne wizytówki, które zamierzam wręczać wszystkim, których kojarzę a także tym, stojącym obok tych, których kojarzę. Ufam, że w sporej części przypadków nastąpi gest zwrotny, czyli przekazanie mi bezpośredniego namiaru na siebie (ciebie?). Informacja dla p. Janusza Rudnickiego: zamierzam nie tyle poprosić o autograf, co stawić się z kompletem książek do podpisania. A jak rozmowa potoczy się w dobrym kierunku to postawić grolscha czy spory kawałek tarty. „Umowa?”

A bardziej serio...

DSC_0332.JPG

Pierwszy dzień zaczynam od przybicia The Car Is On Fire piątki za mocarny singiel „Lazyboy”. Po krótkiej przerwie z ciekawości melduję się na Glasser, a potem z poczucia fanowskiego obowiązku na Warpaint. Przegryzając batonik energetyczny zmierzam na Junior Boys, potem szybkie piwko i szaleństwo przy Meshuggah. Tesco Value widziałem trylion razy zanim Czesław podjął się działalności kabaretowej, zatem późny wieczór przywitam z Matthew Dearem. Na sen szalone tańce z Omarem Souleymanem i już (czytaj early night przed big game).

DSC_0591.JPG

Drugi dzień to maraton z krajowymi artystami – niespodziewana bohaterka jednego z telewizyjnych talent-show, Olivia Anna Livki; pozostający niespełnioną obietnicą (kiedy debiut?) młodziaki z Kamp!; zwariowana Asi Mina (pierwsza z prawej na zdjęciu powyżej); wciąż wymykający mi się chłopaki z Kyst; architekci eterycznych pejzaży z Mikrokolektywu; przywołany z otchłani chwalebnej historii Mołr Drammaz oraz wrzód na tyłku polskiego show-bizu, czyli postrzelone Kury. A potem już z górki – lekcja historii z Gang Of Four; kameralne spotkanie z Danem Bejarem; impreza „golden oldies” Primal Scream; narkotykowy szał pod przewodnictwem Dana Deacona (on wrócił!); energy drink albo dwa i Bohren & Der Club Of Gore by dobić się zupełnie.

DSC_0349.JPG

Dnia trzeciego zdaje się na ślepy los. dEUS już widziałem (dają rady!), Sebadoh też (jak grali całe „Bubble and Scrape”), Ariela i jego graffiti również (o czym poczytać można tu). Postaram się pamiętać o PiL i nie zapomnieć o Twin Shadow. Nocne ekscesy czarno widzę, bo doba hotelowa kończy mi się już o g. 10.

Ele mele dudki, czyli outro

Niezmiernie cieszy mnie sukces imprezy – tym bardziej, że zamiast kolejnego Zjazdu Fanów Artura Rojka, Off coraz bardziej przypomina festiwale, na których byłem za granicą i za którymi, wprawdzie coraz mniej, ale jednak, tęsknie. Swoją droga, czy to jakaś polska patologia, że sztandar każdej tego typu imprezy musi nieść tzw. silna osobowość? Tak jak mam dość wszędobylstwa Mikołaja Ziółkowskiego, tak nie mogę zmęczyć kolejnego wywiadu z Arturem Rojkiem, w którym ten tłumaczy się ze swoich wyborów. Wiem, że ze strony „poważnych” mediów to banalne załatwienie sprawy współpracy z Offem, ale czy naprawdę nie da się inaczej? (W pofestiwalowej relacji zamierzam zbadać jak z rozpoznaniem świata alternatywy poradzili sobie reprezentanci „poważnych” mediów. Just for kicks.)

Cieszy mnie też umiejętne wyciąganie wniosków z organizacyjnych niedociągnięć w ostatnich latach – vide szumna zapowiedź odnowionej strefy gastro wobec zjebki od NME – ale tym bardziej nie zamierzam przymykać oczu na wszelkie błędy (wciąż mam nadzieję na signing tent). Skoro Rojek dostrzega niebezpieczeństwo nakładania się terminów tak różnych imprez jak Off i Przystanek Woodstock – „Uwaga mediów będzie podzielona…” – tym trudniej mi będzie wytłumaczyć sobie ewentualne fuszerki (ciepłe piwo vs. awaria systemu kart płatniczych). Tym bardziej, że w kontekście odważnie flirtującego z alternatywą Openera jest margines dla konsumenckiego bojkotu – dotychczas pytanie brzmiało „Gdzie jechać, jak nie na Offa?”. Wbrew więc temu co Paweł Nowotarski wypisywał w nieodżałowanym magazynie PULP relacjonując Offa z 2009 r. – cytuję z pamięci, więc bez nerwowych ruchów – nasza rola wcale nie jest skończona. Pozostaje mi tylko przywołać jeden z (licznych) porcysowych aforyzmów, podobasz mi się – nie spieprz tego!

[Zdjęcia: Kasia Ciołek]


Pesenciki

2011-07-21 00:55:43

Takim oto zawołaniem przywitałem rodziców po którymś z ich zarobkowych wakacyjnych wojaży. Miałem zaledwie kilka lat, ale system nagród i kar opanowany do perfekcji – a za rozłąkę należał się przecież podarunek, który ogniskował radość z ponownego pojednania rodziny.

=====

Do specyficznego pojednania dochodzi tu i teraz. Na blogu. Tekstem do „Running” wymiksowałem się na jakiś czas z sieciowego pisania. Powód? Jeden. Szczęśliwie już nieaktualny.

Tyle że za CEO podstaw MGR. I wpisz moje dane osobowe ;)

Po przeprawie z pracą chciałem odpocząć od pisania w ogóle, ale się nie udało. Był więc nieco enigmatyczny wywiad z Jackiem Szabrańskim dla Screenagers (debiut Nerowych świetny i tyle w temacie ode mnie; tu natomiast pochwalna recenzja „PKP Anielina”), tekst o przeważnie ulubionych blogach, który pewnie większości już się rzucił na ekran komputera, zachwyt nad odważnym opracowaniem coverów Iron Maiden w wykonaniu Baaby Kulki i radość z niespodziewanego seansu, czyli jak dałem się nabrać „Nieściszalnym”. Dorobek to niewielki, ale z radością informuję, że writer’s block już za mną.

=====

Pesenciki, czyli drobne niespodzianki, którymi nawzajem umilamy sobie życie. Moja Ukochana zaskoczyła mnie niedawno biletem na koncert Marka Ronsona. Ja z kolei odwdzięczam się wypadem na pierwszy dzień festiwalu Pozytywne Wibracje, którego niezaprzeczalną gwiazdą jest Raphael Saadiq – drugi dzień zamyka znany ze znanej żony, Seal. W Przekroju Jarek Szubrycht z przekory do pokojowej nazwy imprezy, doszukuje się między panami korespondencyjnego pojedynku, a w Machinie Andrzej Cała przypomina liczne produkcyjne sukcesy Saadiqa, bo też jego ostatnia płyta redaktorowi zdaje się nie podeszła. Poszło, o ile pamiętam, o zupełny brak zaskoczeń. Serio? Przywołam więc świetny początek z recenzji „The Way I See It” p4ka:

It’s actually refreshing to hear a record like Raphael Saadiq’s unabashedly retro The Way I See It, which doesn’t try to „update” old soul sounds to a hip-hop world and a white singer. Instead, the former Tony! Toni! Toné! frontman works under the simple belief that those styles created in Philadelphia, Detroit, and Memphis during the 1960s speak as loudly now as they did then. They don’t need to be revived, resurrected, retrofitted, or revitalized. They just need to be played.

OTM!

Tym szlakiem podąża i „Stone’ Rollin”. To imprezowy ciąg dalszy do balladowego początku za jaki można uznać TWISI. Swoją drogą, czy postawiony przed szansą obejrzenia R. Kelly w roli Sama Cooke’a – nawiązuję tutaj do legendarnego już christmas party tego pierwszego sprzed lat dwóch – redaktor Cała odmówiłby tłumacząc się możliwym brakiem zaskoczeń? Podobnych ambicji po Saadiqu nie ma co oczekiwać – kolo po prostu zaśpiewa kilka piosenek, odsyłając słuchaczy do wręcz kanonicznych już płyt sprzed lat. I już? Już, ale wnoszę toast za takie przypominanie chlubnej historii czarnej muzyki.

=====

O pesenciku od Ukochanej wspomniałem nie bez powodu. Otóż koncert Ronsona – poza końcowym fragmentem z udziałem samego Boy’a George’a – to poważny kandydat do nagrody „Kuriozum Roku”. Przede wszystkim, sama postać imprezy – jednodniowy Roxy Festiwal w Stodole.

Ponadto1, spory tłum ludzi raczej starszych niż młodszych, idę o zakład, że w większości na darmowych wejściówkach, reagował na każdy gest artysty z takim entuzjazmem, że miałem nieodparte wrażenie, iż jestem bezceremonialnie wkręcany. Bo na przykład, większa połowa Towarzyskiego Magla, Tomek Kin kicał obok mnie do coveru Radiohead jakby chodziło o koncert samej ekipy Yorke’a.

Ponadto2, ronsonowa zbieranina przypominała zapatrzonych w serial Glee młokosów, a mi przed oczyma stanęły obrazki z urodzinowej imprezy kolegi, na której to grupka dziewczyn do przebojów ABBY odstawiała choreografię z musicalu „Mamma-Mia”. Słabo.

Ponadto3, gdzieś w połowie koncertu Ronson wygonił znajomków ze sceny by rozgrzać publiczność setem djskim – głośnym „This is how I started!” odpalił kanciastą serię kawałków tak oczywistych i z perspektywy 2011 r. tak banalnych, że zacząłem się poważnie zastanawiać czy nie jestem bezwolnym uczestnikiem kokainowego szału artysty. Żenada. Boy George odśpiewujący klasyk sprzed lat, „Do you really want to hurt me?”, wydawał się mówić w obronie wszystkich zgromadzonych. BTW jego aksamitne wejścia w „Somebody to love me” to już z kolei przeglądanie się w lustrze spartolonego życia. Prawdziwie przejmujący moment wieczoru. Jedyny.

Życzę więc sobie by koncert Saadiqa był ciągiem momentów bez leniwych wycieczek po pesenciki dla znajomych. Jakkolwiek będzie, doniosę o tym na blogu. Stay tuned.


The Tallest Man on Earth - The Wild Hunt

2010-05-30 21:21:45

Dwa lata temu jeszcze mi się chciało – i niech dobre chęci i zapał (pierwszy rok pisania dla Screenagers.pl) tłumaczą moją płomienną przesadę (doszukiwanie się „Bożej iskry” czy bezpośredniego powinowactwa z Dylanem) i  próby przypisania mikroskopijnego Szweda kryjącego się za tym bombastycznym szyldem do peletonu postrzelonych neo-folkowców. Zmarnowany czas? I tak – I mean, Teagan Presley reviews pornos whilst masturbating – i nie. Był to w końcu okres intensywnego obcowania z albumem co najmniej dobrym, którego naczelną (acz podkreślaną przeze mnie nieco mimochodem) wartością był klimat intymnego tête-à-tête z artystą obdarzonym niezwykłą mocą – wciągania słuchacza w sugestywnie kreowany świat fantastycznych, nieco ogniskowych (bo „chłopak z gitarą…”) opowiastek, a momentami naprawdę intrygujących przypowieści (moje ulubione „Pistol Dreams” i „The Gardner”, pokręcone „This Wind”, skorodowane „The Blizzard’s Never Seen the Desert Sand”).

Ale tak jak przy ocenie „Shallow Grave” łatwo – mi, ale czy tylko mi? – było zawierzyć emocjom, tak trudno mi z „The Wild Hunt” zbudować równie mocną więź. Może to kwestia zmęczenia – ci, którzy powiedzą wypalenia nie będą się wcale mylić; może przykra konsekwencja nieumiarkowania w słuchaniu (plan powrotu do zdrowia ściągnąłem od Toma Ewinga); a może wina samej muzyki, która częściej niż emocje budzi zwykły – techniczny, rzemieślniczy – podziw?

Może – i nie jest to wcale ostatnia, wyczerpująca wachlarz tychże, możliwość – naczytałem się pierdół i ponownie popadam w grzech przesady wyskakując z bufonadą pytań: czy kolo nie zgrywał się choć trochę przyjmując na debiucie pozę magicznego niczym tolkienowski Tom Bombadil olbrzyma? czy nie ta właśnie kompleksowa, bo obejmująca również komunikaty kierowane do fanów poprzez konto na Myspace, stylizacja była bezpardonową, choć intrygującą pułapką? Nie jesteśmy – przykra większość – obdarzeni technicznym aparatem pojęciowym niezbędnym do muzycznej analizy, desperacko więc potrzebujemy gruntu – kontekst, koncept – na którym możemy zbudować pomost między nami a artystą i jego dziełem. Jeżeli muzyka „wymyka” się naszej percepcji – a z różnych powodów zależy nam na „połączeniu” – możemy próbować zagęścić niewyraźny grunt. O ironio, w przypadku „The Wild Hunt” nie ma to żadnego sensu – wszystkie atuty albumu zostały wyłożone przed słuchaczem (1), album jest po prostu zbiorem utworów (2), a gatunkowy mianownik muzyki została świadomie zatarty (3).

(1) Przyjemnie klasyczny – biorąc pod uwagę skromne instrumentarium – songwriting, będący imponującym przeglądem poszerzonego nieco (pianino w zamykającym album „Kids on the Run”) warsztatu muzyka. Matsson potrafi przy pomocy wysłużonego akustyka oddać każdy rodzaj emocji – młodzieńcza buta w singlowym „Kings of Spain” (dodatkowe punkty za puszczanie oka w kierunku Dylana), krzepiące pociesznie w „Troubles Will Be Gone”, kwestionujące trzeźwość osądu „You’re Going Back” (czy ja słyszę Wham! w tym skocznym riffie?)! No i ten wokal – nie-biorący-jeńców, przejmujący, naznaczoną rdzawą chrypką.

(2) Brak – jak to miało miejsce w przypadku debiutu – spajającego całość motywu (postać magicznego olbrzyma), podmiot liryczny to częściej zabawiający (2a) nas, mrocznie ezopowy bard.
(2a) Przy okazji niedawnego, niezwykłego – niespodziewany awans do top5 około-folkowych koncertów – występu Sama Amidona w stołecznym Powiększeniu zreflektowałem się jak bardzo rozrywkowy charakter miał folk „u zarania dziejów”. Protest-songi owszem – formuła nie mogła być lepsza, wszak chodziło o przekaz, ale to też była raptem adaptacja rozpolitykowanego pokolenia – ale przede wszystkim spontaniczna zabawa muzyką, chwila wytchnienia dla styranych – bardziej wtedy niż teraz – życiem słuchaczy. Fantazyjna pożywka dla znudzonych pracą fizyczną umysłów – zwróćcie uwagę jak bardzo plotkarskie w kwestii doboru bohaterów i zdarzeń są wskrzeszane przez Amidona utwory.

(3) I don’t consider myself a folk singer zarzeka się artysta w wywiadzie dla drownedinsound.com podkreślając historyczny (3a) koniec – niczym u  Fukuyamy z tym jego końcem historii – gatunkowych szufladek, do których próbuje się przypisać jego twórczość.
(3a) W podobny sposób boksowałem się z tematem przy okazji recenzji „All Is Well” Sama Amidona. Przypadek?

Cały czas próbuję nie powiedzieć JAKA to płyta, ale jednego jestem pewien – równie dobra jak poprzednia opatrzona szyldem The Tallest Man on Earth. Inna – już się zamykam! – odważniejsza, którą należy odczytywać nie tyle jako próbę wypracowania własnego, wolnego od krzywdzących „sentymentów za” (w tym za klimatem debiutu) stylu, ale jako tego procesu przypieczętowanie. Matsson jest artystką w pełni charakterystycznym – nie sposób pomylić go z innym brodatym bardem. Potraktujcie więc moje czepialstwo raczej jako próbę uczłowieczenia artysty, który wciąż wydaje mi się zaginionym w czasie odszczepieńcem niż człowiekiem z krwi i kości.


Sam Amidon w Polsce!

2010-05-17 15:12:20

To, że dawniej grało się inaczej niż teraz, nie jest chyba dla nikogo zaskoczeniem. Inna była *gramatyka* folku, pewnie bardziej szorstka, mniej wyszukana. Dziś nie gra tak już nikt, a folkowe standardy wyznaczają rozbudowane aranżacyjnie kompozycje Sufjana Stevensa, o czym najdobitniej świadczy liczna (tak pi razy drzwi) rzesza jego naśladowców. Jasne, przesadzam, wciąż znajdą się etosowcy, ortodoksi uparcie trzymający się dawnej stylistyki, ale tu się rozchodzi o semantykę, fakt, że posługują się współczesnym aparatem pojęciowym, a ich przekaz jest remiksem oryginalnego, adaptacją pewnej pierwotnej formy, która z różnych powodów nie znalazłaby uznania dzisiejszych fanów. Jednocześnie współczesny folk miałby spore szanse wzbudzić u dawnych fanów wściekłość niczym mityczne przejście Dylana z akustyka na gitarę elektryczną. A zresztą, ilu z Was jest w stanie w całości przełknąć „Antologię Amerykańskiego Folku”, hmm? Pojawia się konieczność transfuzji tradycji do współczesności. Szczęśliwie jest wielu zdolnych, którym ta sztuka udaje się (tu wpisz ulubionego folkowca). Kolejnym jest bez wątpienia Sam Amidon.

[Recenzja "All Is Well" na Screenagers.pl]

17.05.2010 - Warszawa, Powiększenie
18.05.2010 - Poznań, Kisielice
19.05.2010 - Kraków, Re

sam amidon.jpg

Jestem tam!


The Wave Pictures

2010-05-04 17:47:00

Pisałem (entuzjastycznie) o nich w 2008 r.: "grają, bo lubią, dla frajdy waszej i naszej, bo dzięki muzyce, którą tworzą, która przynosi wielu sporo radości, mogli zamienić małomiasteczkową nudę na wielkomiejską dżunglę Londynu (przykra konieczność) i zawitać tam, gdzie dotąd wybierali się wyłącznie za sprawą telewizji, internetu, w marzeniach".

Pół roku później (z przykrością) odnotowałem twórczy zastój: "trudno mi zrozumieć brak chęci postawienia choć jednego kroku do przodu - a tak mamy dodatkowy zestaw nic nie wnoszących do wizerunku i sposobu postrzegania grupu piosene", konkludując smutno, że chyba "już z nich nic specjalnego nie wyrośnie".

Myliłem się? Niespecjalnie. Na pewno jednak niepotrzebnie zżymałem się na "wierność" macierzystej stylistyce.

O zespole i obu albumach przypomniał dzisiaj serwis Pitchfork.com w ciepłej recenzji Amy Granzin (to jedna z moich ulubionych wirterek). W (krzywdzącym) skrócie: 1) "Instant Coffee Baby" - keenly observed domestic tableaus, uniquely English perspectives on hubris and buffoonery, and ample insta-quotes, 2) "If You Leave It Alone" isn't as fun or immediate (as Instant Coffee Baby - przyp. ml).

Cieszy mnie ów fakt - to powiew wiatru w zmęczone żagle zespołu - oraz spójność moich i Amy wniosków.


Easy lover

2010-04-30 00:13:13

Podglądactwo (ang. people watching) to już oficjalnie a past time. Co odważniejsi wpisują to nawet w rubryce hobby i zainteresowania. Problem w tym, że ludziom nie wystarczy już, że są (p)o(d)glądani - muszą się całej reszcie ostentacyjnie wpieprzać w kadr, percepcje swoim jestestwem zaburzać. Częściej to przypadłość męska niż damska - w przypadku pierwszym raczej wizualna, a drugim dźwiękowa. Coraz powszechniejsza też wśród zwykłych chleba zjadaczy. Przykład? Proszę was bardzo.

Idzie takie metr-pięćdziesiąt faceta, ale jak idzie, całym sobą idzie. Tak jakby się nie mieścił w skórzanym przykurczu jaki mu zgotowała natura, a ten jego (wyimaginowany) cielesny nadmiar wylewa na Bogu ducha winnych bliźnich. Idzie więc, podskakuje próbując wybić się ponad przeciętność, przyspiesza niczym podpalony właśnie co zdobytym prawem jazdy uczniak, to zaraz zwalnia przestraszony osiągniętym pędem - małe to to, to się łatwo rozpędza. I tak wierzga sobą miast spokojnie i tempem dla zdrowia własnego i innych bezpiecznym z punktu A do B się przemieścić.

W muzyce jest podobnie. Małemu (wzrostowi) towarzyszy wielkie (ego, pretensje, ambicje).

Taki Phil Collins na przykład. Ledwo go zza perkusji widać, więc z bębnów przerzucił się na kotły co by bardziej swoją obecność zaakcentować. Parcie na pierwszy plan miał takie, że z Genesis najpierw wokalistę wygryzł (co im akurat na dobre wyszło), a potem zespołu nieprzeżartą resztkę porzucił skazując dawnych kolegów na nietrafione przystawki (Ray Wilson). No, a jak kolega (znany z Earth, Wind & Fire Philip Bailey) go - Collinsa, nie upojonego Poznaniem Wilsona - poprosił by mu debiucik („Chinese Wall", 3/5) wyprodukował to ten nie dość, że zabębnił to się jeszcze za mikrofon wbił (co akurat - znowu! - płycie wyszło na dobre). Wprawdzie splendor za „Easy Lover" spływa na Collinsa i Bailey'a po połowie - acz singiel podpisany był nazwiskiem drugiego z nich - to zdaje się, że więcej śmietanki spił ten pierwszy i gdyby nie jego facjata na okładce tegoż, to oszałamiającej kariery utwór by nie zrobił.

Co do piosenki - ta wymiata po całości! Epickie intro klawiszy (powracające również w mostku), tnący riff gitary (i takież też solo) oraz charakterystyczne dla Collinsa, nieco kartonowe, bębnienie. No i ten ich wokalny, słodko-gorzki dialog - tak jakby dwóch kumpli ostrzegało się wzajemnie przed toksycznym związkiem z kobietą niemożliwą do usidlenia, choć, podejrzewam, obaj chętnie by spłonęli w ogniu tej miłości. Klasyk!

Philip Bailey and Phil Collins - Easy Lover

[Chyba moja najbardziej blogowa notka sporządzona dla i opublikowana na Screenagers.pl, świetnie oddająca klimat poczytnego Jukebox'a - autorska refleksja, humorystyczna anegdotka puentowana muzyką LUB (częściej) mająca za punkt wyjścia utwór muzyczny. Tak czy siak, it's a win-win situation. Do "Easy lover" przekonała mnie moja kochająca dziewczyna, a stylem notki próbuję nawiązać do nerwowych felietonów Janusza Rudnickiego]

 


Tonę

2010-04-22 20:01:38

Krótko – rozpierdala mnie ten kawałek! Przede wszystkim świetnym pociągnięciem idyllicznie bajkowego klimatu „Andorry” w kierunku frapującego mroku a la „Twin Peaks” – vide poszarpana faktura kawałka, jakby bestialsko rozdzieranego przez kolejne mikroplany: pokrzykiwania, jakieś pohukiwania, nieliniowo prowadzone perkusjonalia, kawalkada kuchennych dzwoneczków w mostku, gwałtowne wejścia stabów w refrenie, i niepokojąca solówka na flecie w finale. Niby refren (myślę „She’s The One”) oferuje promyk nadziei – przełamanie niepokojącego klimatu przyjemnie podciętym riffem gitary – ale od początku wiadomo, że poleje się krew, ktoś (ona?) nie ujdzie z życiem, a nieszczęśliwie skazany na odgrywanie chorego scenariusza (scena zabójstwa „bliźniaczki” Laury Palmer) morderca zupełnie zatraci się w swoim szaleństwie. Krótko – piekielnie piękny utwór. [Kwartał w singlach: styczeń-marzec 2010, Screenagers.pl]

Krótko – rozpierdala mnie ta płyta!

Caribou_Swim_cover.jpg

Słucham, nomen omen, na okrągło! Jak tylko wywalczę wolne popołudnie obiecuję – coś dużo na blogu obiecuje – rozwinąć myśl ponad porcysowe (pun intended) sformułowanie wyżej.


« wróć czytaj dalej »