Nie jesteś zalogowany

Posty z kategorii: "koncerty"


Zjazd Fanów Artura Rojka

2011-08-02 21:36:54

W zeszłym roku przekornie prognozowałem – część ex-ante „relacji” tutaj. W tym, kiedy wszyscy prześcigają się w koncertowych polecankach – ich zbiór do wyklinania na facebookowym profilu festiwalu – nie będę. Nie, że mi się nie chce. Na przekór licznym fajerwerkom w line-upie – kudos to us! – w tym roku priorytetem nie jest muzyka.

But seriously?

DSC_0140.JPG

Primo, jak na leniwego mieszczucha przystało, zamierzam rozkoszować się ofertą smakowicie zapowiadającej się strefy gastronomicznej. Po długich latach dominacji wszelkich odmian kiełbasy w festiwalowym menu, z radością rzucę się wir ręcznie robionych pierogów, indyjskiego curry, pieczonki, tart, obficie zapijając wszystko świeżo wyciskanymi sokami, unikalnymi gazowanymi napojami i cydrem.

DSC_0107.JPG

Secundo, tym razem bardziej niż koncertową formą muzycznych idoli przejmuje się meczem. Drugiego dnia festiwalu w jedynej słusznej dyscyplinie sportu zmierzą się redakcje serwisów Porcys i Screenagers (szczegóły). Dodam tylko, że obie redakcje wystąpią w oddających powagę spotkania strojach, a „starcie krytyków” na żywo ma, bo rozmowy wciąż trwają, komentować Piotr Stelmach. Warto więc stawić się punktualnie, a nie tylko na pomeczową wymianę koszulek.

DSC_0518.JPG

Tertio, zamierzam efektywnie wykorzystać nagromadzenie ludzi z branży. Już drugi dzień z kolei ręcznie wypisuję oryginalne wizytówki, które zamierzam wręczać wszystkim, których kojarzę a także tym, stojącym obok tych, których kojarzę. Ufam, że w sporej części przypadków nastąpi gest zwrotny, czyli przekazanie mi bezpośredniego namiaru na siebie (ciebie?). Informacja dla p. Janusza Rudnickiego: zamierzam nie tyle poprosić o autograf, co stawić się z kompletem książek do podpisania. A jak rozmowa potoczy się w dobrym kierunku to postawić grolscha czy spory kawałek tarty. „Umowa?”

A bardziej serio...

DSC_0332.JPG

Pierwszy dzień zaczynam od przybicia The Car Is On Fire piątki za mocarny singiel „Lazyboy”. Po krótkiej przerwie z ciekawości melduję się na Glasser, a potem z poczucia fanowskiego obowiązku na Warpaint. Przegryzając batonik energetyczny zmierzam na Junior Boys, potem szybkie piwko i szaleństwo przy Meshuggah. Tesco Value widziałem trylion razy zanim Czesław podjął się działalności kabaretowej, zatem późny wieczór przywitam z Matthew Dearem. Na sen szalone tańce z Omarem Souleymanem i już (czytaj early night przed big game).

DSC_0591.JPG

Drugi dzień to maraton z krajowymi artystami – niespodziewana bohaterka jednego z telewizyjnych talent-show, Olivia Anna Livki; pozostający niespełnioną obietnicą (kiedy debiut?) młodziaki z Kamp!; zwariowana Asi Mina (pierwsza z prawej na zdjęciu powyżej); wciąż wymykający mi się chłopaki z Kyst; architekci eterycznych pejzaży z Mikrokolektywu; przywołany z otchłani chwalebnej historii Mołr Drammaz oraz wrzód na tyłku polskiego show-bizu, czyli postrzelone Kury. A potem już z górki – lekcja historii z Gang Of Four; kameralne spotkanie z Danem Bejarem; impreza „golden oldies” Primal Scream; narkotykowy szał pod przewodnictwem Dana Deacona (on wrócił!); energy drink albo dwa i Bohren & Der Club Of Gore by dobić się zupełnie.

DSC_0349.JPG

Dnia trzeciego zdaje się na ślepy los. dEUS już widziałem (dają rady!), Sebadoh też (jak grali całe „Bubble and Scrape”), Ariela i jego graffiti również (o czym poczytać można tu). Postaram się pamiętać o PiL i nie zapomnieć o Twin Shadow. Nocne ekscesy czarno widzę, bo doba hotelowa kończy mi się już o g. 10.

Ele mele dudki, czyli outro

Niezmiernie cieszy mnie sukces imprezy – tym bardziej, że zamiast kolejnego Zjazdu Fanów Artura Rojka, Off coraz bardziej przypomina festiwale, na których byłem za granicą i za którymi, wprawdzie coraz mniej, ale jednak, tęsknie. Swoją droga, czy to jakaś polska patologia, że sztandar każdej tego typu imprezy musi nieść tzw. silna osobowość? Tak jak mam dość wszędobylstwa Mikołaja Ziółkowskiego, tak nie mogę zmęczyć kolejnego wywiadu z Arturem Rojkiem, w którym ten tłumaczy się ze swoich wyborów. Wiem, że ze strony „poważnych” mediów to banalne załatwienie sprawy współpracy z Offem, ale czy naprawdę nie da się inaczej? (W pofestiwalowej relacji zamierzam zbadać jak z rozpoznaniem świata alternatywy poradzili sobie reprezentanci „poważnych” mediów. Just for kicks.)

Cieszy mnie też umiejętne wyciąganie wniosków z organizacyjnych niedociągnięć w ostatnich latach – vide szumna zapowiedź odnowionej strefy gastro wobec zjebki od NME – ale tym bardziej nie zamierzam przymykać oczu na wszelkie błędy (wciąż mam nadzieję na signing tent). Skoro Rojek dostrzega niebezpieczeństwo nakładania się terminów tak różnych imprez jak Off i Przystanek Woodstock – „Uwaga mediów będzie podzielona…” – tym trudniej mi będzie wytłumaczyć sobie ewentualne fuszerki (ciepłe piwo vs. awaria systemu kart płatniczych). Tym bardziej, że w kontekście odważnie flirtującego z alternatywą Openera jest margines dla konsumenckiego bojkotu – dotychczas pytanie brzmiało „Gdzie jechać, jak nie na Offa?”. Wbrew więc temu co Paweł Nowotarski wypisywał w nieodżałowanym magazynie PULP relacjonując Offa z 2009 r. – cytuję z pamięci, więc bez nerwowych ruchów – nasza rola wcale nie jest skończona. Pozostaje mi tylko przywołać jeden z (licznych) porcysowych aforyzmów, podobasz mi się – nie spieprz tego!

[Zdjęcia: Kasia Ciołek]


The one and only...

2011-07-25 20:52:33

Hennessy Williams, człowiek rejestrator, autor poczytnego bloga, na którym udostępnia zapisy alternatywnych koncertów. W rozmowie, której wersja niestety skrócona i z błędem czy dwoma - bardzo przepraszam! - dostępna jest też na papierze.

hennessy.jpg

Zaczęło się...

Za Oceanem.

A u nas?

Zaczęło się pewnie na pierwszych Jarocinach. Wystawanie z grundigami pod sceną to była forma bootlegowania.

A u Ciebie?

Na początku chciałem mieć coś dla siebie. Było parę koncertów, których żałowałem – że nie mogę ich sobie w żaden sposób odtworzyć, odsłuchać. Stwierdziłem więc, że zacznę koncerty nagrywać.

I już?

Już. Pomyślałem jednak, że fajnie było by robić nagrania dokumentalne, które będą też w miarę brzmiały. Nie jak dyktafonik ukryty w koszuli w marynarce, tłumiony przez piętnaście osób, które stoi przed tobą, wydziera się, itd., ale naprawdę brzmiały.

Udało się?

Musiałem się jeszcze nauczyć jak nagrywać, żeby było fajnie słychać, jakich mikrofonów użyć, żeby odseparować publikę, żeby świetnie wyszła scena... Przesłanie dla młodych – nie nagrywajcie na komórki, bo jest to bez sensu. Co z tego, że wrzucisz to do sieci albo odsłuchasz w domu skoro z tej muzyki nie zostaje nic?

Liczy się tylko muzyka?

Na początku działałem z partyzanta – nie przejmowałem się zakazami. Nagrywałem, bo wiedziałem, że to będzie tylko dla mnie. Kiedy stwierdziłem, że fajnie by było gdzieś to puścić, to zacząłem się już bardziej przejmować – jak zrobić, żeby to miało ręce i nogi, żeby nie było akcji, że kradzione, a potem agencja antypiracka siądzie mi na głowę.

Zatem?

Każdy zespół, artysta, wykonawca powinien mieć jakieś zdanie na ten temat. Z zachodnimi jest łatwiej, bo wiedzą jak reagować. Przećwiczyli ten scenariusz nieraz. W Polsce jest inaczej.

Czyli jak?

Było parę osób, które nagrywały konkretne zespoły. Fani, np. Kultu, którzy mieli błogosławieństwo zespołu, a nagrania mogli prezentować na forach dyskusyjnych tychże. Ale to wąski margines tych, którzy wiedzą, o co chodzi. W większości musiałem tłumaczyć. To też było fajne, bo mogłem przemycić własne idee.

Jak poszło?

W większości przypadków nie było problemów. Zazwyczaj artysta prezentuje następujące podejście – okej nagraj, trzymaj sobie w domu, ale jak będziesz chciał to opublikować to podeślij, posłucham, zobaczę czy warto, czy jakość mnie zadowala. Też robię taki przesiew – mam wiele koncertów, których nie wypuściłem w świat, bo nie byłaby to promocja artysty, tylko robienie mu krzywdy. Nie spotkałem się więc z sytuacją, że ktoś potraktował mnie z buta. Jak ktoś odpowiadał „nie”, to wiedziałem dlaczego. Jeżeli działasz w cywilizowany sposób, dostajesz cywilizowane odpowiedzi.

I już?

Mam zasadę – nagrywam tylko to, co mnie interesuje, a nie to, na co jest zapotrzebowanie. Jeżeli myślałem o promowaniu, to tylko tego, co lubię – nie siebie. Na szczęście ten rodzaj muzyki, który nagrywałem, w większości – bo nie we wszystkich przypadkach – wiąże się z podobnym podejściem ze strony artystów.

Dlaczego?

Bo to nigdy nie będzie szeroki odbiorca. Kupujesz płyty w empiku? Mała szansa, że będzie cię interesował koncertowy bootleg.

Kogo więc interesują bootlegi?

Wyróżniam dwa typy odbiorców. Pierwszy to fani zespołu, którzy chcą mieć dany koncert u siebie by sprawdzić, posłuchać. Drugi to osoby, które były na koncercie, które chcą go sobie przypomieć. Te grupy mogą się oczywiście uzupełniać.

off_flaming_lips_edit.jpg

(HW na stanowisku podczas zeszłorocznego Offa)

Czy bootlegi mają przyszłość?

Chciałbym odpowiedzieć, że w związku z tym jak otwarta jest sieć i coraz bardziej otwarta się staje, że świetlaną. Ale nie. Coraz więcej wytwórni – głównie dużych – upatrzyło w tym interes. Zaczynają sami nagrywać, wydawać i sprzedawać bootlegi. Rynek płyt fizycznych się kurczy, większość wytwórni coraz mniej zarabia na płytach, szukają więc wszelkich form zarobienia na artystach, stąd też tzw. kontrakty 360.

Ale wciąż nagrywasz?

Dalej chodzę na koncerty. Często jednak golutki – bez żadnego sprzętu. Ale mam jeszcze sporo nieprzejrzanych nagrań.

Będzie ciąg dalszy?

Była przerwa, ale wynikająca z zajętości, zaangażowania się w inny projekt…

Jaki?

Pomagam w rozkręceniu nowego wydawnictwa płytowego Thin Man Records, którego zarzewiem było dwuletnie kombinowanie Bartosza z Muzyki Końca Lata pod szyldem Daleko Od Szosy, wokół którego skupiła się tzw. sceny mazowiecka i gorzowska. Aczkolwiek Daleko pozostaję autonomiczną inicjatywą. W TMR inspirujemy się kanadyjskim labelem Arts & Craft, który wydaje Broken Social Scene i wszelkie projekty członków tegoż.

Kto więc po Muzyce Końca Lata?

Plan na przyszłość obejmuje długo oczekiwany debiut Maków i Chłopaków (pewnie jesień) oraz Karotkę – dziewczynę z Kawałka Kulki.

Ambitnie. A jak wyglądają sprawy bieżące?

Polski rynek, o czym pewnie wiesz, normalny nie jest. Możemy w ciągu sekundy mieć płyty MKL w Amazonie, iTunes i im podobnych, a nie możemy mieć w Empiku czy Saturnie. Dlaczego? Tak ten nasz rynek działa. Jeżeli nie jesteś dogadany z dużą siecią to nie istniejesz. Dlatego coraz częściej zespoły decydują się na sprzedaż bezpośrednią – i to jest fajne – choć wiadomo, że skala działalności jest ograniczona, a większość ludzi chętniej kupiłaby płytę w tradycyjnym sklepie właśnie.

Raz jeszcze więc, była przerwa...

Ze zmęczenia. Przegiąłem fizycznie z koncertami. Zrobił się też wokół mnie szum, który zaczął mi przeszkadzać. Trochę się spiąłem, bo zabierało mi to anonimowość, na której mi zależało. Dziwiłem się, skąd ci wszyscy ludzie nagle o mnie wiedzą? Bo szczerze, liczyłem na to, że większości będzie zależało na obrazku. Widocznie z braku laku przychodzili po sam dźwięk.

Ale są już następcy.

I bardzo dobrze. Każdy nagrywający jest równy – między nami nie ma konkurencji. To, że masz zgodę na nagranie danego zespołu nie czyni cię lepszym. Cieszę się jak komuś wyjdzie nagranie – ściągnę i skasuje swoje.


Pesenciki

2011-07-21 00:55:43

Takim oto zawołaniem przywitałem rodziców po którymś z ich zarobkowych wakacyjnych wojaży. Miałem zaledwie kilka lat, ale system nagród i kar opanowany do perfekcji – a za rozłąkę należał się przecież podarunek, który ogniskował radość z ponownego pojednania rodziny.

=====

Do specyficznego pojednania dochodzi tu i teraz. Na blogu. Tekstem do „Running” wymiksowałem się na jakiś czas z sieciowego pisania. Powód? Jeden. Szczęśliwie już nieaktualny.

Tyle że za CEO podstaw MGR. I wpisz moje dane osobowe ;)

Po przeprawie z pracą chciałem odpocząć od pisania w ogóle, ale się nie udało. Był więc nieco enigmatyczny wywiad z Jackiem Szabrańskim dla Screenagers (debiut Nerowych świetny i tyle w temacie ode mnie; tu natomiast pochwalna recenzja „PKP Anielina”), tekst o przeważnie ulubionych blogach, który pewnie większości już się rzucił na ekran komputera, zachwyt nad odważnym opracowaniem coverów Iron Maiden w wykonaniu Baaby Kulki i radość z niespodziewanego seansu, czyli jak dałem się nabrać „Nieściszalnym”. Dorobek to niewielki, ale z radością informuję, że writer’s block już za mną.

=====

Pesenciki, czyli drobne niespodzianki, którymi nawzajem umilamy sobie życie. Moja Ukochana zaskoczyła mnie niedawno biletem na koncert Marka Ronsona. Ja z kolei odwdzięczam się wypadem na pierwszy dzień festiwalu Pozytywne Wibracje, którego niezaprzeczalną gwiazdą jest Raphael Saadiq – drugi dzień zamyka znany ze znanej żony, Seal. W Przekroju Jarek Szubrycht z przekory do pokojowej nazwy imprezy, doszukuje się między panami korespondencyjnego pojedynku, a w Machinie Andrzej Cała przypomina liczne produkcyjne sukcesy Saadiqa, bo też jego ostatnia płyta redaktorowi zdaje się nie podeszła. Poszło, o ile pamiętam, o zupełny brak zaskoczeń. Serio? Przywołam więc świetny początek z recenzji „The Way I See It” p4ka:

It’s actually refreshing to hear a record like Raphael Saadiq’s unabashedly retro The Way I See It, which doesn’t try to „update” old soul sounds to a hip-hop world and a white singer. Instead, the former Tony! Toni! Toné! frontman works under the simple belief that those styles created in Philadelphia, Detroit, and Memphis during the 1960s speak as loudly now as they did then. They don’t need to be revived, resurrected, retrofitted, or revitalized. They just need to be played.

OTM!

Tym szlakiem podąża i „Stone’ Rollin”. To imprezowy ciąg dalszy do balladowego początku za jaki można uznać TWISI. Swoją drogą, czy postawiony przed szansą obejrzenia R. Kelly w roli Sama Cooke’a – nawiązuję tutaj do legendarnego już christmas party tego pierwszego sprzed lat dwóch – redaktor Cała odmówiłby tłumacząc się możliwym brakiem zaskoczeń? Podobnych ambicji po Saadiqu nie ma co oczekiwać – kolo po prostu zaśpiewa kilka piosenek, odsyłając słuchaczy do wręcz kanonicznych już płyt sprzed lat. I już? Już, ale wnoszę toast za takie przypominanie chlubnej historii czarnej muzyki.

=====

O pesenciku od Ukochanej wspomniałem nie bez powodu. Otóż koncert Ronsona – poza końcowym fragmentem z udziałem samego Boy’a George’a – to poważny kandydat do nagrody „Kuriozum Roku”. Przede wszystkim, sama postać imprezy – jednodniowy Roxy Festiwal w Stodole.

Ponadto1, spory tłum ludzi raczej starszych niż młodszych, idę o zakład, że w większości na darmowych wejściówkach, reagował na każdy gest artysty z takim entuzjazmem, że miałem nieodparte wrażenie, iż jestem bezceremonialnie wkręcany. Bo na przykład, większa połowa Towarzyskiego Magla, Tomek Kin kicał obok mnie do coveru Radiohead jakby chodziło o koncert samej ekipy Yorke’a.

Ponadto2, ronsonowa zbieranina przypominała zapatrzonych w serial Glee młokosów, a mi przed oczyma stanęły obrazki z urodzinowej imprezy kolegi, na której to grupka dziewczyn do przebojów ABBY odstawiała choreografię z musicalu „Mamma-Mia”. Słabo.

Ponadto3, gdzieś w połowie koncertu Ronson wygonił znajomków ze sceny by rozgrzać publiczność setem djskim – głośnym „This is how I started!” odpalił kanciastą serię kawałków tak oczywistych i z perspektywy 2011 r. tak banalnych, że zacząłem się poważnie zastanawiać czy nie jestem bezwolnym uczestnikiem kokainowego szału artysty. Żenada. Boy George odśpiewujący klasyk sprzed lat, „Do you really want to hurt me?”, wydawał się mówić w obronie wszystkich zgromadzonych. BTW jego aksamitne wejścia w „Somebody to love me” to już z kolei przeglądanie się w lustrze spartolonego życia. Prawdziwie przejmujący moment wieczoru. Jedyny.

Życzę więc sobie by koncert Saadiqa był ciągiem momentów bez leniwych wycieczek po pesenciki dla znajomych. Jakkolwiek będzie, doniosę o tym na blogu. Stay tuned.


eramusicgarden.pl

2010-11-16 01:12:17

Doglądam muzycznego ogrodu Ery, bo też kierunek w jakim serwis zmierza jest interesujący. Nazwiska - mniej lub bardziej - znane i lubiane odwalają dla naszej przyjemności niewdzięczną dziennikarską robotę.

Maciek Piasecki zgrzytając zębami posłuchał debiutanckiego krążka Warpaint - "The Fool" - wpisując go w rozlewający się po świecie "syndrom pierwszej płyty" (lol!). Piasecki utyskuje Trwalszy ślad w pamięci pozostawia jedynie całkiem niezły numer "Undertow", kojarzący się z mieszanką The xx i "Luki" Suzanne Vegi, kiedy akurat ów jak żaden inny na płycie jest odrabianiem lekcji z Nirvany - bas pomyka szlakiem "Rape Me", a mostek, z tą chwilą zawieszenia (What's the matter? / You hurt yourself?), to niemal cytat. W tym momencie warto przypomnieć o mocarnym tracku z zapoznawczej epki, czyli "Billie Holiday" ze śmiałym nawiązaniem do "My Guy". Piasecki EP "Exquisite Corpse" zna, ale woli "Elephants", które jego zdaniem mogło sugerować, że czeka nas płyta kusząco przesadzona, taneczna i straszna zarazem, podobna do cudownie dzikiej "Saint Dymphna" Gang Gang Dance". No, ja tak o tym nie myślę. "The Fool" to klimatyczny album (mnie mocno kojarzy się z "Total Life Forever" Foals), zapatrzony w (zachodzące nad nurtem chillwave) słońce, więc nieco chłodny (wycofanie wokali) i zarazem smutny - kompozycje się ledwo kleją, co niebezpiecznie widać w videosesji dla P4Ka (te speszony uśmiechy, kiedy kawałki zupełnie się rozjeżdżają). Ale Piasecki wie swoje - a proszę Pana bardzo! - podsumowując album [rzecz] "w sam raz do salonu z katalogu Ikei, jasnego, sterylnego i bez wyrazu". No właśnie nie - jej siła tkwi w niedopracowaniu, niesileniu się na rockerkę, operowaniu brzmieniem, które, owszem!, częściowo tuszuje warsztatowe braki, ale które jest taśmą klejąca wciągającego pejzażu, który podoba się bardziej z każdym kolejnym odsłuchem. Niczym przestronne hale Ikei, coraz nam bliższe z każdą kolejną wizytą i pulpecikiem zapitym gruszkowym ciderem.

Małgorzata Halber z kolei męczy się dla nas na koncertach. O spotkaniu z Yeasayer napisała Super nie było, dodając Przez godzinę z kawałkiem stałam czekając aż coś poczuję. No ale jak było pytam się? Choć wiem dobrze, bo też tam byłem. Red. Halber Czułam się jakbym obserwowała koncert Kula Shaker na zmianę ze Stomp, bo playlista dobrana była według znanej dyskotekowej zasady szybki-wolny. Nawet jeżeli to niepokoją mnie przywołane zespoły. O co cho? Yeasayer mają dwóch wokalistów i dwie temperatury emocjonalne: Anand Wilder, Hindus w piżamie, śpiewa w utworach o charakterze etno-elektroniczno-balladowym (czyli Kula Shaker), natomiast Chris Keating, z neurozą w głosie, jest chyba jedynym elementem ludzkim w tym profesjonalnym dance-indie-psychodelicznym kolektywie. Ale i on wiedział, w którym momencie przekręcić gałkę sekwencera, żeby uzyskać ten pożądany efekt energii. Nawet jeżeli, to gdzie choć kilka słów uwagi dla potężnego (żołnierska sylwetka i fryz) oraz zdolnego (solówki na bezprogowym basie, idealne chórki) basisty? Ale wiadomo, każdemu jego porno. W końcu, podobało się czy nie? Zagrali utwory znane i lubiane. (...) Ale co z tego, skoro zabrakło w tym wszystkim po prostu duszy. Mocne słowa jak na..., ale nieważne. Ja akurat nie odmawiam im duszy, ani zaangażowania. Podczas pierwszego koncertu jaki widziałem Keating pół koncertu grał z mocno krwawiącą ręką, podczas trzeciego zaliczył na wstępie niebezpiecznie wyglądający upadek ze sceny, ale przez dalsze 1h30min dawał z siebie wszystko wijąc się po scenie niepomny bolesnego początku. W Palladium też w miejscu nie stał. Może to miała być muzyka do tańczenia? Nie wiem, ja czułam się jakbym zjadła bułkę z plastiku. Zdrowia życze, bo doświadczenie koncerctu Niny Nastasii również naznaczyły red. Halber żołądkowe problemy - To wszystko było bardzo piękne, ale czułam się pod koniec jak gęś tuczona na foie gras tym "bardzo piękne" i bolał mnie brzuch. To może na koniec przywołam kulinarną sytuację z pracy - kolega zbywa drugiego słowami "Sorry, nie mogę gadać, mam ogień z dupy", na co ten rezolutnie odpowiada "To nie trzeba było jeść ostrego". Pozdrawiam!

EDIT nr 25/11/10.

Puenta red. Halber: Ale tak naprawdę, to generalnie nie bardzo lubię chodzić na koncerty. Często jest za głośno, bolą mnie nogi, koncert się opóźnia. W domu, kiedy puszczam numery z komputera, sama mogę zdecydować, jaka będzie kolejność i ile będzie trwał set. I mam blisko do łóżka na after party. Czyli, nie, dziękuje? Live? Nie, dziękuję.


Biali Masajowie

2010-11-01 20:32:57

Oscar Wilde powiedział kiedyś „Talent pożycza, geniusz kradnie!”. Ira Wolf Tuton, basista i jeden z czterech wokalistów Yeasayer, powiedział z kolei „Po co kraść od jednego [artysty – przyp.ml.], skoro można kraść od dziesięciu naraz? W ten sposób odwracasz uwagę słuchaczy od faktu, że kradniesz”. Cwane, prawda?

Brzmi buńczucznie, pretensjonalnie, ale… i do bólu prawdziwie. Bo przecież powołując się na maksymę inżyniera Mamonia, najbardziej lubimy to, co już znamy. Cała sztuka zaś górnolotnie określana mianem procesu twórczego, sprowadza się do wyprodukowania wytworu (uwaga, beton alert!) świeżego, oryginalnego i intrygującego. I trzeba otwarcie przyznać, że Yeasayer na długogrającym debiucie „All Hour Cymbals” ta trudna (o tempora!) sztuka udała się zaskakująco dobrze.

Efekt? Kolesie, którzy od października zeszłego roku dorobili się dosłownie pięciu zdań w Wikipedii – nie żebym traktował długość wpisu do tejże jako wyznacznik czyjegokolwiek sukcesu – wylądowali w czołówce większości branżowych zestawień podsumowujących miniony rok. Ze szczególnym naciskiem na kategorie „rekomendacje” i „do zobaczenia na żywo”.

Bo też muzykę kwartetu z Brooklynu można śmiało zarekomendować nie tylko fanom kwaśnych wytworów Animal Collective czy hippisującej młodzieży spod znaku Akron/Family, ale i miłośnikom… Discovery Chanel. Ostrzegam, nie będzie to jednak sielska wyprawa na safari. Zamiast podglądać antylopy przy wodopoju lub podczas zalotów, trafimy w sam środek polowania stworzeń większych na mniejsze, weźmiemy udział w masajskich obrządach, a nawet staniemy się świadkiem konfliktu między afrykańskimi plemionami (vide posępny, nieco sabbathowy „Wait For The Wintertime”). A wszystko to dzięki zastosowaniu całego spektrum bębnów, grzechotek i innej maści przeszkadzajek, których nazwy są mi równie obce, jak ląd, z którego pochodzą. Powyższe instrumentarium wzbogacone o mnogość handclapów (choćby w gorącym pustynnym słońcem „Sunrise”) i oszczędne wejścia gitary nadaje muzyce Yeasayer wręcz organicznego charakteru, co w połączeniu z natchnionymi – przywodzącymi na myśl dokonania Grizzly Bear – chóralnymi partiami wokalnymi skutkuje dreszczami prawdziwych emocji. I mniejsza o to, czy uzyskane przez zespół brzmienie to przebłysk nieprzeciętnego zmysłu i talentu (sesja nagraniowa trwała pięć dni – Jack White dostaje pewnie wypieków z zazdrości) czy też efekt żmudnej, bo czteromiesięcznej dłubaniny w utworach. Ważne, że piosenki nie męczą nadpodażą pomysłów, zaskakują grą rytmem, a przede wszystkim niosą pewien przekaz, który nie sprowadza się do sercowych rozterek, ale troski o przyszłość planety (urzekające gitarową codą „Forgiveness” z przejmującym wersem „But my time will be your ruin”) i świadomości skończoności ludzkiej egzystencji (singlowy „2080”).

Bardziej niż muzyka Yeasayer intrygują tylko ich sceniczne występy, do których jak przyznaje Chris Keating (wokalista i multiinstrumentalista) przywiązują sporo uwagi. – Chcemy aby widownia zapamiętała nasz koncert. Mogą nas nienawidzić, naśmiewać się z naszego wyglądu, ale muszą wiedzieć, że wkładamy sporo czasu w opracowywanie scenariusza koncertu, tak aby uczynić go w jak największym stopniu jednocześnie rozrywkowym i emocjonującym – tłumaczy Keating, dodając przewrotnie After all, we make pop songs!

[Przytoczone wypowiedzi pochodzą odpowiednio ze stron houstonist.com i pastemagazine.com]



Tekst pisałem podczas pierwszych zimnych – stąd odważne operowanie ciepłymi skojarzeniami – tygodni 2008 r. na amerykańskiej ziemi. Tekst powstał, ale dotąd nie został wykorzystany – dziwne. /// Notka o zespole na Wiki zapewne już odpowiednia dłuższa. /// Picasa podpowiada mi, że załączone zdjęcie datowane jest na 8. lutego 2008 r., ale o ile niczego nie pochrzaniłem to koncert odbył się 10. lutego. Damn, chyba coś jednak pochrzaniłem. Anyway, zdjęcie pochodzi z koncertu w chicagowskiej Schubas Tavern – obok Yeasayer wystąpili MGMT. Ze względu na ogromne zainteresowanie publiczności zespoły wystąpiły tego wieczoru dwukrotnie. /// Następne spotkanie było znacznie przyjemniejsze – skąpana w słońcu główna scena festiwalu Lollapalooza. Entuzjazm publiczności wyraźnie osłabł – zapewne przez słońce. /// Całkiem niedawno – pierwszy weekend po tegorocznym Offie – ustrzeliłem Yeasayer w Pradze. Był to nieziemsko dobry koncert – kameralny klub, nietypowa scena, klimatyczne oświetlenie i hipnotyzująca setlista o czym zaświadcza wysłannik FURS. Wizyta w Palladium będzie miłą powtórką z rozrywki.


Mój brat aka The Whitest Boy Alive

2010-09-17 00:59:08

Mam brata, a nawet dwóch. Między każdym z nas jest dwa lata różnicy. Godna podziwu regularność - szczególnie, że urodziny mamy rozrzucone w okresie ledwie jednego miesiąca. Jestem środkowym dzieckiem. Takowe dzieci są zazwyczaj, tak gdzieś czytałem, obdarzone dyplomatycznym zmysłem - wieczne próby pogodzenia skrajnego rodzeństwa - i powinny studiować prawo. Może i prawda - jestem gadatliwy 'and that constitutes a good lawyer, right?', ale i skory do konfrontacji zarazem - vide wieczna rywalizacja ze starszym bratem.

Mówiąc "mój brat" mam zazwyczaj na myśli brata starszego. Nie żebym kochał młodszego mniej, ale to poniekąd naturalna konsekwencja ludzkiego spoglądania "do przodu" - na lepszych od siebie. Obecność drugiego brata zawsze zaznaczam epitetem młodszy. Bo trzeba się było o niego wiecznie troszczyć, choć dość szybko nauczył się sam dbać o siebie. Wciąż radzi sobie świetnie, a fizycznie wyraźnie góruje nad starszym rodzeństwem.

Mam brata - wiadomo, o którego chodzi - and he's the whitest boy alive (co znamienne, młodszy brat ma przyjemnie czekoladową karnację!). W sensie muzycznych upodobań - fan Roisin Murphy, Jamiroqaui, słuchacz Chilli Zet, który przeważnie świetnie odnajduje się na imprezach typu Free Form Festiwal czy Nowa Muzyka. No i jest autorem nazwy niniejszego serwisu. Oczywiście, że wybiera się na koncert Whitest Boy Alive! Bilet do Fabryki Trzciny nabył chyba jako jeden z pierwszych (btw dzień wcześnie chłopaki zagrają w poznańskim Eskulapie, a dzień później zaprezentują się w katowickiej Hipnozie).

I cieszy mnie to, bo też ekipa przesympatycznego Erlenda Øye to wyraźnie jego drużyna. Tak bardzo, że jeżeli tylko będzie mnie na to stać zabookuje mu ów zespół na wesele (na moim wystąpią Boban Marković Orchestra). Oczyma wyobraźni widzę muzyków w nieskazitelnie białych garniturach - buntowniczą naturę zdradzają jedynie niedbałe fryzury - na delikatnie oświetlonej scenie przygrywających dystyngowanym gościom. I parze młodej.

Dostrzegacie ów weselny potencjał TWBA? Muzyka taneczna (bardziej "Rules" niż "Dreams"), ale nie zabawowa - no fist pumps! (paniom nie pogniotą się szykowne kreacje, a panowie nie zbeszczeszczą drogich koszul podwijaniem rękawów). Liryczna, ale bardziej niż smutna, melancholijna, o wyraźnym ładunku emocjonalnym (bardziej "Dreams" niż "Rules"). Soundtrack na imprezę życia wprost idealny.

Na koncert w Fabryce Trzciny - serio, lokum na ten wieczór wręcz idealne - porzucę codzienny tiszirt na rzecz, wzorem brata, wyjściowej koszuli. Zamiast zwyczajowego piwka zamówię delikatny drink z palemką i przyjemnie przegibam następną godzinkę z ukochaną dziewczyną u boku.

PS. Czesław Mozil wyznał się mi kiedyś, że jako Tesco Value obstawiali wesela. Jeżeli TWBA nie wypali zwróce się do niego. Problemu nie będzie - jest sąsiadem mojego brata.
PS2. Płyt TWBA słucham wciąż w całości, więc nie mam specjalnych koncertowych życzeń, ale jak każdy wyczekuję "Golden Cage", "Fireworks", "Courage" czy dwupaku "High On The Heels"/"1517".
PS3. Stoliku z koszulkami nie zawiedź mnie!


Nowa Muzyka dla starych ludzi!

2010-08-30 23:53:05

Piątek/Sobota

Bonobo
Na Jaga Jazzist i Pantha Du Prince zwyczajnie nie zdążyłem, a Bonobo nie podołał presji - osobistego - openera. Koncert ledwie i aż sympatyczny. Będę złośliwy - tłumek na scenie sprawiał wrażenie dobranego na prędce, a kompozycje jakby się rozjeżdżały. Zabrakło fajerwerków. Albo Drużyna B niebezpiecznie długo się rozkręcała - chwila po północy ruszyłem odnaleźć licznie przybyłych znajomych.

Autechre
W 2008 r. byłem na koncercie Dj Shadowa, który z pomocą Cut Chemista odegrał niezwykłe show posługując się tylko i wyłącznie winylowy singlami (45tki). Ale zanim obaj artyści pojawili się scenie, publiczności puszczono kilkuminutowy filmik instruktażowy, w którym ekspresowo przedstawiono historię nośnika i związane z nim wyzwania techniczne, dyplomatycznie objaśniając co za chwilę stanie się naszym udziałem. I tego właśnie - słowa wstępu - zabrakło mi przy Autechre, którzy rzucili nas na głęboką wodę nie oferując nic poza pokomplikowaną i chaotyczną muzyką. Publiczność była wyraźnie zdezorientowana brakiem jakiejkolwiek oprawy. Nie to miejsce - takie eksperymenty to raczej do klubu, nie ta pora - narkotyczna aura niektórych wygoniła do domu, a resztę na piwo.

Mary Anne Hobbs
Impreza wieczoru! Po ascetycznym koncercie Autechre Mary Anne dała nam something we could wrap our minds around. Był to chyba dubstepowy odpowiednik populistycznych setów a la Kobiety Za Konsolety - hehe - bo "nikt nie pozostał obojętnym", a reakcje zgromadzonych były ekstatyczne! Krzyczałem, jołowalem i ja!

Sobota/Niedziela

Niwea
Z koncertu na Offie wyszedłem oburzony zachowaniem publiczności, więc miałem duszę na ramieniu - szczęśliwie publiczność niedopisała, bo reakcje nielicznych zgromadzonych były co najwyżej życzliwe. Mi się natomiast podobało. Bardzo. Bąkowski przyjmował wymyślne pozy bawiąc się rolą artysty/muzyka (Następna piosenka jest o życiu, ogólnie.), 'przeżywał' swoje teksty 'jak zawsze', stanowiąc zdrową przeciwwagę dla skoncentrowanego na posępnych podkładach Szczęsnego (es-zet-ce-zet-e-z-kreską-sny). Szkoda tylko, że panowie nie zdecydowali się na żart ostateczny - zamykający koncert singiel "Miły, młody człowiek" mogli odegrać na prawdziwych instrumentach zadając tym samym ostateczny cios instytucji rockowego zespołu. So meta...

Kamp!
Od zeszłego roku przybyło chłopakom sprzętu - obstawili się klawiszami - i repertuaru. Niestety rozkręcali się w tempie podstarzałych prog-rockowców, więc przeładowany makaronową zapiekanką nie wystałem zbyt długo. Ale jak tylko pojawią się w pobliskim klubie to biegnijcie ich zobaczyć - impreza na "elo, elo, 5 2 0".

Bibio
Byłem, postałem chwilę, ale niewzruszony pobiegłem łapać miejsce na Loops Haunt.

Loops Haunt
Set odegrany z dachu redbullowego autobusu zaparkowanego jakby w scenie gastro - jedyna scena pod którą tolerowano alkohol! Przyjemne zaskoczenie. Scena, bo set Loopsa to zupełna wysoko-energetyczna niespodzianka. He played like a 13 year old boy masturbating 5 minutes before the school bus arrives zarzucając nas dubstepowymi samplami i samplikami wyciętymi chyba z gier wideo, utrzymując wysokie, rejwowe wręcz tempo przez bite 40minut. Nawet deszcz nie przegonił spragnionych ekscesu festiwalowiczów.

Nosaj Thing
Za Marcelim Szpakiem: "Ma wszystko ładne — wizualki, bity, tempa, widać, że publika pod sceną się buja całkiem przyjemnie, a pan stara sie jak może, żeby nie było tak nudno jak na płycie, ale nic z tego. Pozostaję oziembłem."

Prefuse 73
Jako soundtrack do kiełbaski z grilla sprawdziło się to to wyśmienicie. Niestety nie podzielam zachwytów choćby przywołanego wyżej Marcela, ale jako reprezentant gatunku 'chudy brytyjski pedał' nie muszę.

Floating Points
Note to self - wybrać się znowu do stołecznego Balsamu. Przyjemna przechowalnia przed główną częścią wieczoru - można się było ogrzać w roztańczonym tłumie.

Moderat
Przyznam bez bicia, wejście i wizuale mieli świetne (żwawe rączki!). Ale im dalej w las tym nudniej... ale jestem w tym osądzie wyraźnie odosbniony.

Gasslamp Killer & Gonjasufi
Po dwóch dniach beztroskiego szaleństwa i nieumiarkowania propozycja tak agresywna muzycznie mogła skończyć się tylko bólem głowy i szybkim odwrotem. W bardziej sprzyjających okolicznościach przyrody chętnie przetrzymałbym niemal punkowy koncert tylko po to by rzecz I did it!, ale wymiękłem. Sorka.

Refleksje końcowe

3. Katowice to przyjemne miasto. Świetna kuchnia w Centrum Kultury (wymiennie, Hipnoza i Electro), ładnie ogarnięte drogi (choć centrum wciąż nieprzyjemnie rozkopane), rozmowni taksówkarze (Najładniejsze dziewczyny to na Opolską wożę).
2. Rezygnacja z namiotów była złym pomysłem - o tej porze roku jest zimno albo zimno i pada! Może w przyszłym roku ustawić więcej redbullowych autobusów? Tak aby zabawa przy alkoholu i z alkoholem była możliwa na terenie całego festiwalu?
1. Więcej młodej krwi! Nowa Muzyka obrasta tłuszczykiem sukcesu i uznania, ale nie przyciąga nowej publiczności - odsetek festiwalowiczów z kaszkietem a la Smolik na głowie był niebezpiecznie wysoki, podobnie przedwcześnie wyłysiałych panów i znudzonych sobą par.
0. Nowa wersja hasła promocyjnego imprezy brzmi Nowa Muzyka dla starych ludzi!


Tauron Festiwal Nowa Muzyka - jest płyta CD!

2010-08-25 01:00:21

"Na płycie znalazło się szesnaście ekskluzywnych kawałków". Do każdego dokładam wspomnienie/refleksję związaną z festiwalem - pogrubieni artyści wystąpią na tegorocznej edycji.

1. Roots Manuva - Let The Spirit
Jego zeszłoroczny koncert na świeżo po wspominałem niespecjalnie, ale to właśnie jego płyty zagościły w plejerce chwilę po powrocie do domu.

2. Jamie Lidell - Little Bit Of Feel Good
Z cenami na warszawski koncert organizatorzy przesadzili nieziemsko, ale też show jakie odstawia Jamie to zaiste wyprawa w kosmos. Widziałem dwa lata temu w USA i część solowa - improwizowanie muzyki na bazie multiplikowanych wokaliz i klawiszowych sampli - wbiła mnie w ziemię. A raczej wystrzeliła na jej orbitę.

3. Bonobo - The Keeper
Dwa lata temu Bonobo uspokajał publiczność krakowskiej Off Camery po genialnym występie Finka. Robił to na tyle skutecznie, że po pół godzinie opuściłem lokal w obawie, że zasnę na stojąca. Tym razem kolo przyjedzie z zespołem więc obejdzie się - i hope! - bez napojów energetycznych.

4. Flying Lotus (feat. Dolly) - Roberta Flack
Pani poza 'Killing Me Softly' nie kojarzę - pana nieszczęśliwie wciąż ledwo kojarzę. Obiecuję poprawę.

5. Prefuse 73 (feat. Sam Prekop) - Last Night
Mówią, że zagra nie raz, a całe dwa! Szanse, że w ferworze towarzyskiego tango nie przegapię, wyraźnie wzrosły.

6. Tim Exile - Family Galaxy
Dawid Bowie muzyki elektronicznej? Pressure jest.

7. Pantha Du Prince (feat. Panda Bear) - Stick To My Side
Najbardziej wyczekiwany przeze mnie występ. Nie napiszę nic więcej, żeby nie zapeszyć.

8. Hudson Mohawke - Just Decided
Za wikipedią is currently working on producing the debut EP for Manchester band Egyptian Hip Hop. Wyników tej pracy ciekawy nie jestem, ale koncertu owszem, choć pana znam bardziej z prasowych doniesień niż płyt(y).

9. Speech Debelle - Spinnin'
Fragment relacji z zeszłorocznej relacji na Screenagers: "Niespecjalnie ogarniam (hype, zachwyty, pełne gacie recenzentów) zamieszanie wokół tego dziewczu – ani ona ładna, ani wyszczekana, a i płytowy debiut jakoś po mnie spłynął. (..) Znak jakości Ninja Tune traci na wartości".

10. Jaga Jazzist - One Armed Bandit
Brat - starszy - bardzo lubi i zamierzam być przy nim na wszelki wypadek, bo jeszcze gotów jakieś głupstwo w emocjach popełnić.

11. Gonjasufi - Duet
Za Marcelim Szpakiem: "Coś musi być w tym facecie, że pomimo nagrania mało strawnej płyty wciąż cieszy się olbrzymim kultem wyznawców. Wierzę, że na żywo pojawi się w tym jakaś energia i ogień, a nie tylko smętne popierdywanie." Wierzę i ja.

12. Amon Tobin & Kronos Quartet - Bloodstone


13. Andreya Triana - Lost Where i Belong (rmx Flying Lotus)

Baby-face killer? Fink w spódnicy?

14. Lou Rhodes - There For A Taking
Większość muzyki, która mnie inspiruje powstała wiele lat temu, przy użyciu starych analogowych technik. Dla mnie wzorem brzmienia były takie płyty jak “Five Leaves Left” Nicka Drake’a czy “Chelsea Girl” Nico tłumaczy artystyka w materiałach promo, nieświadomie wpisując się w tragiczną spuściznę namecheckowanych muzyków - "One Good Thing" naznaczył ból po śmierci siostry Lou, Janey. Historia smutna, ale muzyka pogodna i gatunkowo najbliżej obecnego na tegorocznej edycji Bibio.

15. King Midas Sound - Waiting For You
"Robal kazał na siebie czekać i niestety spóźnienia nie wynagrodził. Rozgrzewka – przed wejściem emce – była nieco wymuszona i niepotrzebnie poszatkowana, a część zasadnicza – po wejściu emce – dziwnie chaotyczna (nie dogadali się co grać?) i mało wciągająca. Oczekiwałem psychodelicznej przejażdżki rollercoasterem, a załapałem się na muzyczne wyścigi na ćwierć mili, co mimo ogromu wrażeń (w tym sonicznych – poziom głośności przekraczał wszelkie dopuszczalne na tego typu imprezach normy) pozostawiło uczucie niedosytu." Tym razem mam nadzieję wyjść usatysfakcjonowany.

16. Fever Ray - Seven
Pierwsze single z debiutu podobały mi się - płyta mniej, a zeszłoroczny koncert w ogóle, acz mój osąd sytuacji był mocno zaburzony. Pamiętam tylko, że sprzedawca w niedalekiej Biedronce nazywał się Adrian Chryst i bez wątpienia był to jakiś znak od Absolutu. He he he!

PS. Wystąpią też Autechre, Moderat i Nosaj Thing. Koncertów całej trójki w dziwny sposób się boję, ale obiecuje przełamać strach by potem zdać relacje.


Sreineken

2010-07-01 11:58:13

Garść linków dla tych co nie jadą, bo nie chcą lub nie mogą.

Na 3voor12 sporo archiwalnych, ale i tegorocznych koncertów w świetnej jakości do obejrzenia - w puli m.in. Beach House, Florence and the Machine, Jonsi, Metric, Yeasayer.

Na bbc.co.uk dokument 'Glastonbury at 40: from Avalon to Jay-Z', zbierający do kupy motywy (osoby współtworzące imprezę) i motywiki (legendarne występy) z 28 dotychczasowych edycji festiwalu. Ponadto kilka - Gorillaz (!), Groove Armada The National, Willie Nelson (!!!) - zazwyczaj godzinnych koncertów streamuje brytyjska 'Czwórka'.

Tegoroczna edycja festiwalu była ponoć wyjątkowo udana - pogoda (nie padało!) + football (na Openerze nie będzie bo FIFA nie dała zgody; WTF?!) + 'otwarcie na pop' (taka figura retoryczna dla podkreślenia zwrotu ku mniej gitarowym dźwiękom). Highlighty - w tym z powalającego występu Gorillaz - do kupy zebrał Pitchfork.com. Relacje zdjęciowe ogarnęła natomiast Frota na fosiarze.blogspot.com.

A teraz humor/dowcipy:
- Vice paruje openerowiczów - zaczyn allsexfestivals.com?
- Wulffmorgenthaler sugeruje, że równie dobrze bawilibyśmy się bez muzyki, which is soooo true.


« wróć czytaj dalej »