Nie jesteś zalogowany

Posty z kategorii: "rock"


Keith's asleep...

2010-11-21 17:31:46

Oh, yes, and the police are here.

To this day it is hardly in the public mind
that Keith Richards hasn't written
a significant rock 'n' roll song
in nearly 35 years.

For that I get Keith's book.

M.

[Bill Wyman, Slate.com, z pozycji obsmarowanego Micka recenzuje biografię, bo przecież nie auto-!, Keitha Richardsa. Cudo!]


eramusicgarden.pl

2010-11-16 01:12:17

Doglądam muzycznego ogrodu Ery, bo też kierunek w jakim serwis zmierza jest interesujący. Nazwiska - mniej lub bardziej - znane i lubiane odwalają dla naszej przyjemności niewdzięczną dziennikarską robotę.

Maciek Piasecki zgrzytając zębami posłuchał debiutanckiego krążka Warpaint - "The Fool" - wpisując go w rozlewający się po świecie "syndrom pierwszej płyty" (lol!). Piasecki utyskuje Trwalszy ślad w pamięci pozostawia jedynie całkiem niezły numer "Undertow", kojarzący się z mieszanką The xx i "Luki" Suzanne Vegi, kiedy akurat ów jak żaden inny na płycie jest odrabianiem lekcji z Nirvany - bas pomyka szlakiem "Rape Me", a mostek, z tą chwilą zawieszenia (What's the matter? / You hurt yourself?), to niemal cytat. W tym momencie warto przypomnieć o mocarnym tracku z zapoznawczej epki, czyli "Billie Holiday" ze śmiałym nawiązaniem do "My Guy". Piasecki EP "Exquisite Corpse" zna, ale woli "Elephants", które jego zdaniem mogło sugerować, że czeka nas płyta kusząco przesadzona, taneczna i straszna zarazem, podobna do cudownie dzikiej "Saint Dymphna" Gang Gang Dance". No, ja tak o tym nie myślę. "The Fool" to klimatyczny album (mnie mocno kojarzy się z "Total Life Forever" Foals), zapatrzony w (zachodzące nad nurtem chillwave) słońce, więc nieco chłodny (wycofanie wokali) i zarazem smutny - kompozycje się ledwo kleją, co niebezpiecznie widać w videosesji dla P4Ka (te speszony uśmiechy, kiedy kawałki zupełnie się rozjeżdżają). Ale Piasecki wie swoje - a proszę Pana bardzo! - podsumowując album [rzecz] "w sam raz do salonu z katalogu Ikei, jasnego, sterylnego i bez wyrazu". No właśnie nie - jej siła tkwi w niedopracowaniu, niesileniu się na rockerkę, operowaniu brzmieniem, które, owszem!, częściowo tuszuje warsztatowe braki, ale które jest taśmą klejąca wciągającego pejzażu, który podoba się bardziej z każdym kolejnym odsłuchem. Niczym przestronne hale Ikei, coraz nam bliższe z każdą kolejną wizytą i pulpecikiem zapitym gruszkowym ciderem.

Małgorzata Halber z kolei męczy się dla nas na koncertach. O spotkaniu z Yeasayer napisała Super nie było, dodając Przez godzinę z kawałkiem stałam czekając aż coś poczuję. No ale jak było pytam się? Choć wiem dobrze, bo też tam byłem. Red. Halber Czułam się jakbym obserwowała koncert Kula Shaker na zmianę ze Stomp, bo playlista dobrana była według znanej dyskotekowej zasady szybki-wolny. Nawet jeżeli to niepokoją mnie przywołane zespoły. O co cho? Yeasayer mają dwóch wokalistów i dwie temperatury emocjonalne: Anand Wilder, Hindus w piżamie, śpiewa w utworach o charakterze etno-elektroniczno-balladowym (czyli Kula Shaker), natomiast Chris Keating, z neurozą w głosie, jest chyba jedynym elementem ludzkim w tym profesjonalnym dance-indie-psychodelicznym kolektywie. Ale i on wiedział, w którym momencie przekręcić gałkę sekwencera, żeby uzyskać ten pożądany efekt energii. Nawet jeżeli, to gdzie choć kilka słów uwagi dla potężnego (żołnierska sylwetka i fryz) oraz zdolnego (solówki na bezprogowym basie, idealne chórki) basisty? Ale wiadomo, każdemu jego porno. W końcu, podobało się czy nie? Zagrali utwory znane i lubiane. (...) Ale co z tego, skoro zabrakło w tym wszystkim po prostu duszy. Mocne słowa jak na..., ale nieważne. Ja akurat nie odmawiam im duszy, ani zaangażowania. Podczas pierwszego koncertu jaki widziałem Keating pół koncertu grał z mocno krwawiącą ręką, podczas trzeciego zaliczył na wstępie niebezpiecznie wyglądający upadek ze sceny, ale przez dalsze 1h30min dawał z siebie wszystko wijąc się po scenie niepomny bolesnego początku. W Palladium też w miejscu nie stał. Może to miała być muzyka do tańczenia? Nie wiem, ja czułam się jakbym zjadła bułkę z plastiku. Zdrowia życze, bo doświadczenie koncerctu Niny Nastasii również naznaczyły red. Halber żołądkowe problemy - To wszystko było bardzo piękne, ale czułam się pod koniec jak gęś tuczona na foie gras tym "bardzo piękne" i bolał mnie brzuch. To może na koniec przywołam kulinarną sytuację z pracy - kolega zbywa drugiego słowami "Sorry, nie mogę gadać, mam ogień z dupy", na co ten rezolutnie odpowiada "To nie trzeba było jeść ostrego". Pozdrawiam!

EDIT nr 25/11/10.

Puenta red. Halber: Ale tak naprawdę, to generalnie nie bardzo lubię chodzić na koncerty. Często jest za głośno, bolą mnie nogi, koncert się opóźnia. W domu, kiedy puszczam numery z komputera, sama mogę zdecydować, jaka będzie kolejność i ile będzie trwał set. I mam blisko do łóżka na after party. Czyli, nie, dziękuje? Live? Nie, dziękuję.


Shipwreck

2010-11-08 23:19:26

Na chwilę przed hymnicznym refrenem w "Come come culture of death" gitara zahacza, ale na rozsądny ułamek sekundy, o riff z "Money For Nothing" Dire Straits (btw zawsze podobało mi się ich logo!). I jestem przyjemnie zaskoczony - więcej, jestem kupiony!  "Shipwreck", follow-up do debiutanckiego self-titled, to właśnie pasmo TAKICH momentów - nie, nie zapożyczeń (może jeszcze w "Crazy little thing called lust"), a zwyczajnie (sic!) dobrych pomysłów: zaraźliwych melodii ("Future is yours", "Warsaw"), mięsistych ale nigdy wulgarnych riffów i chwytliwych refrenów, jak choćby w moim ulubionym "Monday is shit!", którym od blisko miesiąca zaczynam nadchodzący tydzień. I choć o "Shipwreck" można pisać dokładnie w takim samym tonie co o debiucie to z przyjemnością zauważam, że to wciąż ton pozytywny i dla zespołu wyłącznie życzliwy. Wprawdzie "nie słucham takiej muzyki", ale keep up the good job!

PS. Dla własnego bezpieczeństwa, przed odsłuchem zaleca się wykonanie (psycho)testu autorstwa red. Chacińskiego.


The Black Tapes "Shipwreck"
Open Sources/Antena Krzyku

Komentarzy: 0 Dodane w PL rock

Biali Masajowie

2010-11-01 20:32:57

Oscar Wilde powiedział kiedyś „Talent pożycza, geniusz kradnie!”. Ira Wolf Tuton, basista i jeden z czterech wokalistów Yeasayer, powiedział z kolei „Po co kraść od jednego [artysty – przyp.ml.], skoro można kraść od dziesięciu naraz? W ten sposób odwracasz uwagę słuchaczy od faktu, że kradniesz”. Cwane, prawda?

Brzmi buńczucznie, pretensjonalnie, ale… i do bólu prawdziwie. Bo przecież powołując się na maksymę inżyniera Mamonia, najbardziej lubimy to, co już znamy. Cała sztuka zaś górnolotnie określana mianem procesu twórczego, sprowadza się do wyprodukowania wytworu (uwaga, beton alert!) świeżego, oryginalnego i intrygującego. I trzeba otwarcie przyznać, że Yeasayer na długogrającym debiucie „All Hour Cymbals” ta trudna (o tempora!) sztuka udała się zaskakująco dobrze.

Efekt? Kolesie, którzy od października zeszłego roku dorobili się dosłownie pięciu zdań w Wikipedii – nie żebym traktował długość wpisu do tejże jako wyznacznik czyjegokolwiek sukcesu – wylądowali w czołówce większości branżowych zestawień podsumowujących miniony rok. Ze szczególnym naciskiem na kategorie „rekomendacje” i „do zobaczenia na żywo”.

Bo też muzykę kwartetu z Brooklynu można śmiało zarekomendować nie tylko fanom kwaśnych wytworów Animal Collective czy hippisującej młodzieży spod znaku Akron/Family, ale i miłośnikom… Discovery Chanel. Ostrzegam, nie będzie to jednak sielska wyprawa na safari. Zamiast podglądać antylopy przy wodopoju lub podczas zalotów, trafimy w sam środek polowania stworzeń większych na mniejsze, weźmiemy udział w masajskich obrządach, a nawet staniemy się świadkiem konfliktu między afrykańskimi plemionami (vide posępny, nieco sabbathowy „Wait For The Wintertime”). A wszystko to dzięki zastosowaniu całego spektrum bębnów, grzechotek i innej maści przeszkadzajek, których nazwy są mi równie obce, jak ląd, z którego pochodzą. Powyższe instrumentarium wzbogacone o mnogość handclapów (choćby w gorącym pustynnym słońcem „Sunrise”) i oszczędne wejścia gitary nadaje muzyce Yeasayer wręcz organicznego charakteru, co w połączeniu z natchnionymi – przywodzącymi na myśl dokonania Grizzly Bear – chóralnymi partiami wokalnymi skutkuje dreszczami prawdziwych emocji. I mniejsza o to, czy uzyskane przez zespół brzmienie to przebłysk nieprzeciętnego zmysłu i talentu (sesja nagraniowa trwała pięć dni – Jack White dostaje pewnie wypieków z zazdrości) czy też efekt żmudnej, bo czteromiesięcznej dłubaniny w utworach. Ważne, że piosenki nie męczą nadpodażą pomysłów, zaskakują grą rytmem, a przede wszystkim niosą pewien przekaz, który nie sprowadza się do sercowych rozterek, ale troski o przyszłość planety (urzekające gitarową codą „Forgiveness” z przejmującym wersem „But my time will be your ruin”) i świadomości skończoności ludzkiej egzystencji (singlowy „2080”).

Bardziej niż muzyka Yeasayer intrygują tylko ich sceniczne występy, do których jak przyznaje Chris Keating (wokalista i multiinstrumentalista) przywiązują sporo uwagi. – Chcemy aby widownia zapamiętała nasz koncert. Mogą nas nienawidzić, naśmiewać się z naszego wyglądu, ale muszą wiedzieć, że wkładamy sporo czasu w opracowywanie scenariusza koncertu, tak aby uczynić go w jak największym stopniu jednocześnie rozrywkowym i emocjonującym – tłumaczy Keating, dodając przewrotnie After all, we make pop songs!

[Przytoczone wypowiedzi pochodzą odpowiednio ze stron houstonist.com i pastemagazine.com]



Tekst pisałem podczas pierwszych zimnych – stąd odważne operowanie ciepłymi skojarzeniami – tygodni 2008 r. na amerykańskiej ziemi. Tekst powstał, ale dotąd nie został wykorzystany – dziwne. /// Notka o zespole na Wiki zapewne już odpowiednia dłuższa. /// Picasa podpowiada mi, że załączone zdjęcie datowane jest na 8. lutego 2008 r., ale o ile niczego nie pochrzaniłem to koncert odbył się 10. lutego. Damn, chyba coś jednak pochrzaniłem. Anyway, zdjęcie pochodzi z koncertu w chicagowskiej Schubas Tavern – obok Yeasayer wystąpili MGMT. Ze względu na ogromne zainteresowanie publiczności zespoły wystąpiły tego wieczoru dwukrotnie. /// Następne spotkanie było znacznie przyjemniejsze – skąpana w słońcu główna scena festiwalu Lollapalooza. Entuzjazm publiczności wyraźnie osłabł – zapewne przez słońce. /// Całkiem niedawno – pierwszy weekend po tegorocznym Offie – ustrzeliłem Yeasayer w Pradze. Był to nieziemsko dobry koncert – kameralny klub, nietypowa scena, klimatyczne oświetlenie i hipnotyzująca setlista o czym zaświadcza wysłannik FURS. Wizyta w Palladium będzie miłą powtórką z rozrywki.


Sreineken

2010-07-01 11:58:13

Garść linków dla tych co nie jadą, bo nie chcą lub nie mogą.

Na 3voor12 sporo archiwalnych, ale i tegorocznych koncertów w świetnej jakości do obejrzenia - w puli m.in. Beach House, Florence and the Machine, Jonsi, Metric, Yeasayer.

Na bbc.co.uk dokument 'Glastonbury at 40: from Avalon to Jay-Z', zbierający do kupy motywy (osoby współtworzące imprezę) i motywiki (legendarne występy) z 28 dotychczasowych edycji festiwalu. Ponadto kilka - Gorillaz (!), Groove Armada The National, Willie Nelson (!!!) - zazwyczaj godzinnych koncertów streamuje brytyjska 'Czwórka'.

Tegoroczna edycja festiwalu była ponoć wyjątkowo udana - pogoda (nie padało!) + football (na Openerze nie będzie bo FIFA nie dała zgody; WTF?!) + 'otwarcie na pop' (taka figura retoryczna dla podkreślenia zwrotu ku mniej gitarowym dźwiękom). Highlighty - w tym z powalającego występu Gorillaz - do kupy zebrał Pitchfork.com. Relacje zdjęciowe ogarnęła natomiast Frota na fosiarze.blogspot.com.

A teraz humor/dowcipy:
- Vice paruje openerowiczów - zaczyn allsexfestivals.com?
- Wulffmorgenthaler sugeruje, że równie dobrze bawilibyśmy się bez muzyki, which is soooo true.


Zane Lowe

2010-06-09 16:51:48

Z zaciekawieniem od marca śledzę serwisowe poczynania red. Lowe - krótkie, wypinające się na jakość video-wrzuty z trochę przypadkowych spotkań z wszelakiej maści gwiazdkami (Insider), szybciutkie wywiady (jak ten video-chat z Tame Impala), przegląd playlisty prowadzonych przezeń programów, "gorące" teledyski.

Podoba mi się przeniesienie doświadczeń z Mtv Two i Gonzo do sieci, bliskość (to najeżdżanie kamerą na rozmówców) spotkań i ich nieformalny charakter (żadnej edycji ujęć). Ponadto, sam pomysł - your 'band' is your brand,  fuck quality, it's all about content - na serwis, choć nie nowy, to pociągnięty totalnie - jego nazwisko jest przepustką na wszystkie backstage świata!

Najbardziej jednak doceniam klimat przyjacielskich pogaduch o muzyce - niczym na facebook'u świat Zane'a to świat pozytywny, w którym wszyscy są mili i uśmiechnięci - choć czasami odnoszę wrażenie, że  przeszkadzam Zane'owi, że wpieprzam mu się w życie, zrywam z łóżka, choć to on sam kieruje na siebie kamerę, nie daje nam od siebie odpocząć twittując bez przerwy.

Czy jest w tym szaleństwie metoda na sukces? Czy i jak kolo na tym zarabia? Nie wiem, acz jest komu płacić, bo jasnym jest, że kolo nie działa w pojedynkę. Sam nie dałby rady ogarnąć tego pierdolnika. Ja też się czasami gubię (doskwiera brak wyszukiwarki), ale zaglądam na stronę niemal codziennie. Maciek Lisiecki i Zane Lowe są teraz znajomymi!


Let It Be – Colin Meloy (33third)

2010-05-26 23:39:43

To nie jest książeczka poświęcona the Replacements – to Colina Meloy’a ciepłe wspomnienie dzieciństwa, refleksja nad własnym niedopasowaniem do reszty rówieśników (NERD!), azylu jakim potrafi być muzyka (m.in. the ‘Mats). To także lekka – nieco środowiskowa, nienachalnie reportażowa wnosząc po zamiłowaniu do detali – historia o przyjaźni (Mark to wysportowany i popularny dzieciak z sąsiedztwa) i jej zbawczej mocy (daje oparcie, schronienie przed zawodzącym światem dorosłych, a także potrafi znacząco ułatwić wczesną socjalizację) oraz międzypokoleniowej zażyłości, w której muzyka staje się sposobem na komunikację – wujek Paul, który podsyła kolejne kasety, podrzuca kolejne nazwy zespołów, oswaja Colina z gitarą.

Rzecz ma sympatycznie niezręczny – think ‘Wonder Years’ – charakter, ale Colin-narrator nie potrafi (nie chce?) wycisnąć z opisywanej historii emocji, skupiając się na ‘suchej’ prezentacji kolejnych ‘slajdów’ z dzieciństwa.

Scenka 1 – Colin wybiera się do sklepu muzycznego po płytę. Kupuje, oczywiście, „Let It Be” the Replacements.

Scenki od 2 do 50 – Colin w szkole. W tle zazwyczaj muzyka z towarzyszącego mu wszędzie walkmana. Wyraźnie nieprzystosowany był z niego młodzian – niby załapał się do drużyny koszykówki ale grzeje ławę, jeździ na nartach ale jakby obok całej reszty, gra w szkolnym musicalu ale ‘jakiś ogon’, na integracyjnej imprezie wygrywa na gitarze jakieś pedo-smuty skutecznie odstraszając większość dziewczyn. Geek nie freak. Po szkole zaś bawi się ukochanymi figurkami Star Wars, zaczytuje w powieści fantasy, szwęda z Markiem po okolicznych wzgórzach lub godzinami ogląda MTV fantazjując na temat bycia w zespole. Za przeproszeniem, ‘Jezioro marzeń’.

Kilka razy ciśnienie jednak skacze – niebezpiecznie gejowski moment pokrzepienia Marka, który przeżywa rozwód rodziców, lekcje nauki gry na gitarze, wakacyjna wyprawa z wyrobionym muzycznie wujkiem. A przede wszystkim – w końcu! – finałowa seria plastycznych impresji z the Replacements w roli głównej (z zamykającą całość historią powstania okładki „Let It Be” na czele). Zawsze coś, choć zaryzykuję tezę, że Meloy uciekł od tematu płyty oddając się raczej żmudnemu portretowaniu małomiasteczkowej nudy i klimatu nastoletniego zawieszenia, które zagłuszał muzyką – często i gęsto „Let It Be” właśnie. Pierwszy odsłuch był w życiu młodego Colina – i towarzyszącego mu wtedy Marka – nie lada wydarzeniem.

We ran into the pantry and grabbed a can of red spray paint and sprinted out into the yard where we fund a dejected plastic sled, leaning up against the fence. Howling, we sprayed painted „PUNK ROCK!” all over it.

I chyba ten krótki fragment jest kluczem do zrozumienia wyraźnie emocjonalnego stosunku do the ‘Mats. Argumentów na wielkość albumu musicie poszukać gdzie indziej.

 


Kill Your Friends - recenzja

2010-05-26 14:36:02

Przeczytałem – szybko i łapczywie. Świetna książka – brytyjska odpowiedź na „American Psycho”, pogardliwy reportaż wpisujący się na siłę w spuściznę Thompsona, krwisty przewodnik „Praca w korporacji – jak nie dać się zjeść?”.

Steven Stelfox, A&R man – You can’t spell „star” without A and R!

Przede wszystkim forma – nic nowego, ale chyba jedyna słuszna – niby pamiętnik (rodział = miesiąc, każdy poprzedzony jest krótką branżowa notką kontekstową i cynicznym cytatem), transmisja bezpośrednio z mózgu, (w końcówce książki wyraźnie) „na gorąco”. Ponadto piekielny bohater – the worst humanity has to offer, muzyczny dyletant i ignorant, karierowicz i egocentryk targany żądzami – sex, drugs, no rock’n’roll!

It’s London 1997…

Coś się kończy (Britpop dogorywa na oczach całego świata), coś się zaczyna – władzę na Wyspach przejmują laburzyści (Tony Blair = szatan). Nasz bohater ma jednak swoje zmartwienia – utrzymać się na powierzchni w niepewnej branży w nie mniej niepewnych czasach. Spokój w pracy – ale przede wszystkim wysoki komfort życia – gwarantują przeboje. Stelfox nie traci czasu na ich poszukiwanie – naiwniacy sami pchają mu się pod nóż i będą jedynie nośnikiem (twarzą?) produktu, który wykreuje, wypromuje, (ma nadzieję, że) sprzeda, po czym bez mrugnięcia okiem wypluje.

Get rich or die tryin’!

Sposób nr 1 – “Kontekst jest wszystkim!”

Rage to dresiarz, samozwańcze objawienie drum’n’base, wizjoner (przedłożony wytwórni singiel trwa ponad 60minut), frustrata i ćpun, który w końcu trafia na silniejszego – po ostrym łubudu przykuty do wózka inwalidzkiego jest się w stanie tylko obrzydliwie ślinić. Stelfox wykorzystuje jego kalectwo by udanie sprzedać materiał, który wcześniej sam chciał udupić. Kind of ‘It’s all gone Pete Tong’ story.

Sposób nr 2 – „I gotta feeling!”

Rudi to niemiecki producent, właściciel futurystycznego klubu Technodrom, w którym taśmowo produkuje muzykę taneczną. Przy okazji MIDEM we francuskim Cannes sprzedaje najnowszą produkcję – wyuzdany banger WHY DON'T YOU SUCK MY FUCKING DICK!? (radio clear version, ‘Why don’t you slap me on the ass!’) – zdesperowanemu Stevenowi. Hit czy kit? No pewnie, że kit! Stelfox moczy w kawałku niezły hajs, niebezpiecznie podmywając swoją pozycję w firmie. Negatywne emocje prowadzą go do pierwszego morderstwa, które zaskakująco – ale może to moja wyobraźnia – przypomina scenę z „Amercian Psycho” (Christian Bale na „chwilę przed” rozpływa się na Whitney Houston, Stelfox nad Paulem Wellerem, pierwszy zabija siekierą, drugi kijem bejsbolowym – zasadnicza różnica? Stelfox zabija spontanicznie nie mogąc poskromić odrazy do soon-to-be-ofiary).

Sposób nr 3 – „It’s all luck!”

Główna teza książki brzmi – nikt nie wie, co robić by zarobić. Wszyscy działają po omacku, bez przerwy oglądając się na konkurencję. Wszelkie niedostatki przyszłej gwiazdy można przykryć gotówką, ale czy rzecz zaskoczy to już zwyczajna loteria. I tak Stelfox na fali ogólnonarodowej sympatii do girlsbandów kontraktuje słabiutki klon Spice Girls, Songbirds. Dziewczyny ani nie wyglądają, nie potrafią tańczyć, ani tym bardziej śpiewać – są jednak wystarczająco głupie i naiwne by mylić ambicje z talentem. Po długich miesiącach – i z zupełnie niewiadomych powodów – remix (by a B-list dj) singla (nie, że singiel) ‘chwyta’ w kilku dyskotekach na jakimś zadupiu, rozpoczynając tym samym triumfalny pochód Songbirds ku chwale (radiowe playlisty, telewizja śniadaniowa, listy sprzedaży, Brit Awards?).

Artists and executives come and go. Record companies are forever.

Co w “Kill Your Friends” najlepsze to bezpardonowy opis branży muzycznej (w fazie postępującego rozkładu na chwilę przed załamaniem koniunktury), mechanizmów jej (nielogicznego) działania i pikantne anegdotki Stelfoxa – choćby ta, jak wykorzystać statuetkę Brit Awards do seksualnych igraszek (one word, fisting). Nasz bohater jest świadomy branżowego braku reguł – poza podstawami marketingu – i chętnie to wykorzystuję, przy okazji niszcząc wszelkie romantyczne wyobrażenia czytelnika na temat artystów (indie bands are unsigned for a reason – thery are all SHIT), festiwali (przechadzając się po Glastonbury wykrzykuje do mijających do ludzi „Arbeit macht frei!”), płyt (najczęściej służą jako tacka na kokainę), muzyki jako takiej – autor książki odrzucił demo Coldplay argumentując Is anyone really going to be having another bunch of sub-Radiohead drivel?.

Uwagi techniczne

Akcja jest wartka – Stelfox rzuca się po świecie, od hotelu do hotelu zaliczając kolejne branżowe konferencje – ale na wysokości 2/3 niebezpiecznie zwalnia, przez co finał sprawia wrażenie wymuszonego (tropiący Stelfoxa policjant daje się podejść jak dziecko) i przyspieszonego (kiedy on to niby wszystko przygotował/zaplanował?). Bohater zalicza wprawdzie dołek – zmyłka, że niby otrzeźwienie i przemiana – ale to raptem nieodnotowany spadek formy na chwilę przed krwawym rozrachunkiem z przeciwnikami. Stelfox to człowiek z krwi i kości, ale mimo wszystko trochę niewiarygodny – fortuna mu sprzyja chwilami aż za bardzo. W planowanej na 2012 rok ekranizacji zagra go Robert Pattinson… Koniec!

 


Metal Machine Music

2010-05-25 16:52:19

Today Lou Reed celebrates it, actually, he celebrates himself 35 years after he recorded what was believed to be his artistic suicide. (...) When Metal Machine Music was out the reaction of most of the critics were rigid, disappointed, in denial so that the first thing Lou Reed showed was that rock audience was the most conservative among music lovers. A difficult truth to bear but so true that still subsist.

[liveon35mm.wordpress.com]

[Fotograf i równie świetny recenzent w jednym. Na krajowym podwórku podobnym "zalążkiem" jest Kuba Dąbrowski]


Iggy and The Stooges - Raw Power (1973)

2010-05-19 21:29:19

"The band is a motherhumper!"



Pod okładką link to orginalnej recenzji z magazynu
Rolling Stone (nr 134, 10/05/1973).


« wróć czytaj dalej »