Nie jesteś zalogowany

Posty z kategorii: "rock"


Zanim Berlin zryje czachę

2010-12-27 23:15:56

W 1968r. Harry Nilsson, amerykański pieśniopisarz (songwriter, jak ktoś woli) wydaje album Aerial Ballet. Na albumie znalazła się piosenka One. Utwór ma całkiem fajny tekst, o cyferce jeden, i jak dla mnie byłoby super, gdyby nie fakt, że tam jednak momentami przebija się wątek o straconej miłości, czy coś. Ktoś od kogos odszedł, a byłoby tak fajnie. Bo właściwie tekst jest o tym, że jedynka jest najbardziej samotną cyfrą. Metafora miłosna celna, ale ja wolałbym metaforę niemiłosną, lub w ogóle samą arytmetykę, byłoby jakoś bardziej absurdalnie, ale cóż począć, moje własne poczucie estetyki tekstów raczej odbiega od formuły rockowej i popowej piosenki, tyle że był czas przywyknąć. Pieśń powstała w głowie Harry'ego podobno jak dzwonił do kogoś telefonem, ale było zajęte. No i od sygnału zajętości zaczyna się ta piosnka, tyle że na pianinku ten sygnalik. Bardzo przyjemne to wszystko, lekkie i zwiewne. Proszę bardzo:

Drugim pieśniarzem jest niejaki Bascom Lamar Lunsford żyjący w Stanach w latach 1882 - 1973. W 1924r. nasz bohater popełnił piosenkę I Wish I Was a Mole in the Ground. Piosenka to stara, prawdopodobnie autor jest nieznany, ale pierwsze znane wykonanie to właśnie to Bascoma Lamara. Znaleźć to wykonanie możemy na fantastycznej Anthology of American Folk Music Harry'ego Smitha. Dla smaczku dodam jeszcze, że Bascom był prawnikiem. Oto piosnka:

Fajnie to wszystko sobie gra i buja, ale co to ma wspólnego z Berlinem? Praktycznie rzecz biorąc to nic. Obaj Amerykanie, możliwe, że w Berlinie nigdy nie byli. Wyjaśnienie jednak tej zagadki w następnej notce. Komu się chce guglać i rozwiązania szukać, to proszę bardzo. Nie jest to trudne, pewnie niektórzy wiedzą. A Berlin i tak zryje czachę. W następnej notce także wyjaśnię, czemu tak się uczepiłem tego rycia czachy. Ale to wszystko w następnej notce, która już niedługo w każdym szanującym się kiosku, a w notce oprócz rozwiązania dwóch zagadek będzie można także przeczytać o tym jak zrzucić zbędne kilogramy, co miał na myśli Robert De Niro gadając do siebie w Taksówkarzu, 20 niezawodnych sposobów jak wygrać na rękę z silniejszym od Ciebie oraz jak samemu wyborować sobie ząb. O tym wszystkim juz w najnowszej notce!


Ja już nie chcę awangardy! Ja chcę żeby było pięknie!

2010-12-11 16:45:50

 

Wczorajszy koncert Swans zapisał się w mojej łepetynie dosadnie. Takiego czadu nie było nawet na Dillinger Escape Plan. Po ostatniej płycie Swansów myślałem, że wybieram się na delikatny, momentami akustyczny koncert awangardowej kapeli, ale że będą ładnie śpiewali ładnie zaaranżowane piosenki. Ale po przeczytanu wywiadu z Michaelem Girą, w którym mówi, że ich utwory rozciągają się często w prawie 20 – minutowe improwizacje, wiedziałem, że prawdopodobnie mogę liczyć na dronowe eksperymenty. No bo Swansów o dwudziestominutowe solówki podejrzewać bynajmniej nie było można. Nie pomyliłem się. Brzmienie ustawione na walec, ci co bardziej weseli, którzy zawsze na koncertach spotykają się z dawno nie widzianymi znajomymi i przekrzykują się z muzyką, żeby sobie koniecznie pogadać (czemu zawsze stoją koło mnie?) tym razem nie mieli żadnej okazji. Powtarzam: żadnej. Gira był chyba lekko, może nawet bardziej niż lekko wstawiony, ale trzymał poziom. Koncert był chyba w znacznej większości improwizowany i z to z takim czadem, że wbijało w ziemię. Do tej pory szumi mi we łbie. Jak dla mnie rewelacja, a o całym wydarzeniu najlepiej świadczą słowa jakiejś dziewczyny, która stała gdzieś z tyłu ze znajomymi. Słowa wypowiedziane w chwili ciszy przed ostatnim numerem (potem był jeszcze bis), z lekkim zrezygnowaniem, a jakby w błagalnym tonie. Słowa, na które ci wokół, którzy je usłyszeli zareagowali śmiechem. W tym również ja. Słowa te są tytułem tego postu.

Komentarzy: 0 Dodane w rock

Znane i lubiane. Powtarzam: znane i lubiane!

2010-12-05 22:58:45

Kolejny koncert, czego byśmy nie grali - Polska! - ryczy pół sali.

 

W roku 2011 do Polski przyjeżdża wesoła trupa pod nazwą Australian Pink Floyd Show. Chłopaki pochodzą z Australii i grają rocka, a ściślej rzecz biorąc, grają podobnie do Pink Floyd. Bardzo podobnie. Tak samo wręcz, że nawet sam Gilmour ich lubi. Pewnie nie odróżnia. Czytam tu i tam w necie, że sceptycznie do zespołu nastawieni są ci, którzy występów nie widzieli. Przyznaję więc - nie widziałem. I zobaczyć nie pragnę. Sprawdziłem sobie ceny biletów na koncert, który odbył się 29 stycznia roku 2010 na Torwarze. Od 135zł do 380zł. Na koncert, który odbędzie się 27 stycznia 2011 roku, też na Torwarze, bilet na płytę kosztuje 140zł. Jeśli dobrze wyczytałem, to zostało jeszcze kilkanaście biletów. Jak dla mnie niewiarygodne.

Zachodzę w głowę jak to działa. Podobno to spełnienie marzeń wielu fanów Floydów, bo przecież nie każdy Floydów ujrzeć mógł w pełnej krasie, a tu proszę, raz do roku do Polski zjeżdża na parę koncertów prawie Pink Floyd. Z daleka i tak nie widać kto gra. Myślę, że Australian Pink Floyd mogliby wreszcie wydać płytę. Chętnie posłuchałbym jeszcze raz Dark Side of the Moon w identycznym wykonaniu i może nawet taką samą wkładką. To byłoby przeżycie! Albo mogliby nagrać jeszcze raz film The Wall, oczywiście identyczny jak oryginał. Dobrze byłoby dodać adnotację na płycie: "znajdź 10 szczegółów, którymi różni się ten film od oryginału". Póki co musi nam wystarczyć Show. Przypomnę jeszcze, że Australian Pink Floyd zagra utwory z repertuaru Pink Floyd, a jeden z członków australijskiej kapeli jest ponoć nawet podobny z twarzy do Rogera Watersa.

Komentarzy: 0 Dodane w rock

« wróć czytaj dalej »