Nie jesteś zalogowany

podziemie do sześcianu: komodore czipmjuzik

2011-09-01 04:20:53

z góry przepraszam za to. musiałem w końcu. poza tym, chipmusic to naprawdę jest jeden z ostatnich bastionów muzyki kompletnie podziemnej, niepoznanej na żadną skalę, niezależnej od wszystkiego, zamkniętej szczelnie jak wrota do sukcesu. a przy tym ciekawej - jeśli już się przejdzie przez specyfikę.

warunkiem niemal sine qua non przynależności do GRONA jest posiadanie ośmiobitowego komputera back in the days. wiadomo: Spectrum, Atari, Commodore, Amstrad, Sharp, SVI, BBC, Apple II. albo przynajmniej Gameboy czy konsole NES/SNES lub podobne. każda z tych maszyn miała zamontowany specjalny programowalny generator - analogowy syntezator (komputery zwykle subtraktywny - to taki jak np. Juno 106 czy Minimoog, konsole częściej FM-owy - jak np. Yamaha DX7), o większych lub mniejszych możliwościach. krótko: ktoś w młodości srał po nogach słuchając soundtracków z gier na jedną z tych platform? już jest skończony. prędzej czy później wróci.

a zatem chipmusic to jest muzyka dla bardzo niewielkiego procentu populacji. chociaż nazwą tą zwykło się chrzcić wszystkie utwory muzyczne, których pełny zapis - tak jak pełnym zapisem "Anarchy in the UK" będzie czteromegabajtowy plik mp3 lub trzydziestokilkumegabajtowy plik wav - nie przekracza 64 kilobajtów (!), ja na użytek swój dodaję warunek drugi - musi ona wykorzystywać oryginalny układ scalony syntezujący dźwięk (a nie przetwornik D/A). czemu? bo to jest najfajniejsze - mieć jasno nakreślone ograniczenia. jeśli robisz na Spectrum, to wiesz że nie zrobisz nic ponad możliwości chipa AY i to już jest wyzwanie, ale jeśli jednak chcesz je przekroczyć i dotrzeć tu gdzie nikt przed tobą, chcesz mieć witaminy - próbuj... gdy się uda, dostaniesz owację na stojąco od ludzi potrafiących to docenić. no i z miejsca spodziewaj się wysypu epigonów. a jeśli słuchasz muzyki na Spectrum i usłyszysz coś, co wydawało się od zawsze (zawsze = 30 lat) niemożliwe - jest to tak imponujące, jak byłoby np. zagranie perkusji na gitarze. akustycznej, bez midi i triggerów!

scena chipmusic trwa twardo do dziś, główną przyczyną jest brzmienie. sound tych generatorów/syntezatorów jest absolutnie niepowtarzalny. NIC KURWA nie brzmi jak np. Commodore. bynajmniej nie utożsamiam nurtu z tą akurat platformą; przytaczam ją jako dobry przykład, ponieważ to na niej skupia się wystarczająco duża i interesująca część bieżącej aktywności pasjonatów gatunku; dodatkowo, to właśnie generator dźwięku z Commodore 64, czyli SID, słyszymy - zsamplowany lub włożony w sławetny syntezator o nazwie SIDstation - w np. "Do It" Nelly Furtado, "Ayo Technology" 50 Centa, "Gimme More" i "I Shouldn' Be Sad" Britney Spears, "Kernkraft 400" Zombie Nation, "No One" Alicii Keys, "Sometimes" Cassie czy u Crystal Castles, Frankmusik, Mr. Oizo, u dubstepowców, w trackach Jokera czy Kode9 choćby, i wielu innych.

jest też powód numer dwa atrakcyjności chipmusic. wspomniane potwornie ograniczone możliwości - tak ograniczone, że byle archaiczny telefon komórkowy ma większe - dające muzykowi do dyspozycji maksymalnie trzy kanały (czyli: jednocześnie mogą być odtwarzane tylko trzy dźwięki), zmuszające do nadzwyczajnej kreatywności, by muzyka nie brzmiała ŚMIESZNIE. odbiorca natomiast jest w stanie natychmiast usłyszeć przejrzyście kompozycję. tu nie ma żadnego nawarstwiania aranży, żadnych efektów studyjnych (wulgarny pogłos zjada dwa kanały na trzy), żadnego barokowego oszustwa. jak w sytuacji, gdy ktoś siada z gitarą i śpiewa - nic tu nie zamaskujesz; jeśli kwity są dobre, to są dobre.

wyjątkowe brzmienie, o którym napomknąłem powyżej, bywa atutem, lecz przekleństwem zarazem. ponieważ proste fale prostokątne, pulsacyjne, trójkątne, piłokształtne i ordynarny biały szum brzmią - no cóż - mocno surowo i serowo. ale co się robi w takich przypadkach? się kombinuje. nakłada filtr, używa synchronizacji i modulacji dookrężnej, miesza jedną falę z drugą, płynnie zmienia wypełnienie fali pulsacyjnej i stosuje inne tricki, oszukujące słuch bardziej niż jakakolwiek mptrójka - psychoakustyka kłania się do ziemi. w arsenale są m.in. arpeggia (czyli bardzo charakterystyczne szybkie odtwarzanie kolejnych nut, symulujące akord, tzw. woda), współdzielenie ataku (dzięki temu np. bas i perkusja mieszczą się w jednym kanale), multispeedy (technika ciut podobna do oversamplingu: w pełni kontrolowane zwiększanie 'rozdzielczości' fali dźwiękowej), pseudo-pogłos (ucinanie 'ogona' dźwięku przez ten sam dźwięk, ale zagrany ciszej), pozorne filtrowanie uzyskiwane poprzez phasing, selektywne filtrowanie (podbijanie alikwot dających wrażenie współbrzmienia, a nie pojedynczego dźwięku - najtrudniejszy trick, stosowany tylko przez dwóch muzyków na świecie) i kilka innych. w tym - dorzucanie do czysto analogowej syntezy również sampli, choć konstrukcja Commodore (ani żadnego innego ośmiobitowca) NIE PRZEWIDUJE odtwarzania digitalizowanego dźwięku. geniusze programowania doprowadzili jednak nawet do tego, że dziś można już uzyskać na tym polu nawet 4 kanały sampli. o czym wspomnę szczegółowo później.

stylistycznie natomiast w obecnej dekadzie chipmusic doszła do takiego wyrafinowania, że brzmi - albo raczej może brzmieć w odpowiednich rękach - po prostu jak specyficzna odmiana muzyki elektronicznej. ponieważ największy przełom w materii nastąpił właśnie na początku minionej dekady, kiedy do roboty zabrali się ludzie zarażeni wirusem chipmusic we wczesnej młodości. wykorzystując wszystkie sztuczki wynalezione na przestrzeni 30 lat, chłopcy z całej Europy, z Rosją włącznie, a także Japonii, Australii i Ameryki Północnej, produkują (właściwie - programują, bo tu się nie gra ani nie kręci gałami, tylko karmi scalaka bezpośrednio zerami i jedynkami) wartościową muzykę na złomie za 10-20 euro. nie muszą już mieć kompleksów wobec 'prawdziwej muzyki' (bo prawie każdy z nich zajmuje się nią w realu), choć czerpią z niej oczywiście, kreując własną, przytulną, paralelną rzeczywistość. czasem spotykają się na imprezach w Eindhoven, Malmoe, Helsinkach, Bingen, Trencinie czy Katowicach, gromadzących im podobnych i prezentują efekty wielogodzinnej pracy. żeby było śmieszniej - widząc ciągłą aktywność tejże sceny, jej legendy, ludzie którzy dawno temu porzucili przestarzałe maszyny na rzecz spraw poważniejszych, wracają do gry, nieraz znów dyktując warunki. oczywiście nie wszyscy z tych szajbusów zajmują się dźwiękiem - niektórzy rysują (tu też objawia się pogarda dla ograniczeń sprzętowych: tylko 16 kolorów? rozdzielczość tylko 320x200 pikseli? a może się założymy?), niektórzy są programistami kodującymi tzw. dema, czyli skrótowo objaśniając teledyski, ale hard-coded (tu też objawia się... etc.), nie ma tu żadnych flashów, żadnych skróconych dróg, wszystko zaprogramowane OD SKRECZU, poprzez mozolną, wysoce trickową dłubaninę w kodzie maszynowym, czyli zasadniczo także w zerach i jedynkach, przez artystę. stworzenie kompleksowego dema trwa od miesiąca do kilku lat - daje to niejakie pojęcie o złożoności zadania i mistrzostwie warsztatu. są jeszcze crackerzy, hardware guru, ascii-makerzy, swapperzy etc. jak śpiewał dziadek: there is no such thing in life as normal.

no, ale nadszedł czas na gwóźdź (w dupie...): skompilowałem oto dla odważnych oczko, czyli 21 najlepszych kawałków - w scenowym slangu: zaków - stworzonych na Commodore 64 w okresie 2001-2010. małe ostrzeżenie - ja sobie zupełnie nie wyobrażam, że ktokolwiek z czytających zajara się kwestią. gdyż wymaga to, jak sądzę, przygotowania określonego na początku drugiego akapitu. może się miło rozczaruję, choć artykuł niniejszy piszę wyłącznie po to, po co tworzą ludzie konstytuujący komputerową demoscenę, zwłaszcza ośmiobitową - BO MI TO PRZYJEMNOŚĆ SPRAWIA.

nie mogłem tym razem, niestety, zastosować ograniczenia 'żadnych kolegów', gdyż wyeliminowałoby to dobrze ponad pół zestawienia. zamiast tego zastosowałem zasady 'żadnych coverów' i - tradycyjnie - 'jeden twórca = jedno dzieło'.

po kolei: imię i nazwisko pacjenta (ksywa / grupa) - tytuł numeru - kraj pochodzenia - rok produkcji.

21) thomas egeskov petersen (laxity / maniacs of noise) - joe gunn - DEN - 2007

na początek znakomita mimikra klasycznego stylu spod znaku Roba Hubbarda. oprócz niego, również John Williams zostaje przywołany - motyw przewodni zaprawdę godny kolejnego sequelu czy prequelu gwiezdnowojennego. potem już odpływamy w staroegipskie skale jakieś, co też przyjemnie łaskocze mózg.

20) adam wacławski (wacek / arise) - pull the plug (biba 2 mix) - POL - 2002

high energy techno. Adam od lat walczy o to, żeby muzycy nie kserowali non stop tzw. starej szkoły w poszukiwaniu dreszczyku nostalgii (paaaa, zrobiłem coś jak Galway w 1986 roku! no ekstra, tylko po co...), sam będąc non stop w awangardzie i z biegiem czasu znajdując coraz więcej myślących podobnie.

19) dennis hildingsson (rusty 46 / ?) - breath - SWE - 2006

nie wiem, ile trzeba wypić, żeby tak dobrać nuty. od 1:48 nie wiem jeszcze bardziej. gość musiał kilkanaście razy pobierać numerek.

18) otto jaervinen (soundemon / dekadence) - manky the toilet warrior - FIN - 2010

potępieńcze wrzaski w industrialnym piekle. bez perkusji, ale nie bez muzyki, która wyłania się stopniowo z hałasu i chaosu. ciekawostka techniczna: wykorzystany jest tu nowy kształt fali dźwiękowej, który wynalazł - i jako jedyny umie zastosować - Otto właśnie.

17) timo taipalus (abaddon / damage) - sailing - FIN - 2003

a jazz da się zrobić na Commodore? da się, pewnie. tu akurat w dość konserwatywnej, ale za to eleganckiej odsłonie.

16) marcin majdzik (psycho / miracles) - wot da funk - POL - 2007

zero linii melodycznej, sam groove (zwróćcie uwagę na świetne riffy basu), na bardzo dopracowanych, tłustych instrumentach. w zasadzie Kamp! mógłby to wziąć, dołożyć wokale i byłby z tego całkiem na czasie numer.

15) martin nordell (maktone / fairlight) - wok zombie - SWE - 2004

i skrajnie odmienne podejście - tylko jeden instrument na jednym kształcie fali, jesteśmy w filmie animowanym i zwiedzamy sobie zamek, w którym straszy, a przygrywają nam organki parowe.

14) gerard hultink (gh / toondichters) - dying star - NED - 2008

bardzo podobnie brzmi przeszło połowa muzyki zrobionej kiedykolwiek w ramach chipmusic, bo to jest cholernie wpływowy styl Vibrants właśnie, kopiowany do znudzenia przez dekady. tyle, że mało kto ma w jego obrębie tak dobre progresje akordowe, i tyle pomysłów na partie solowe, co Gerard.

13) toni nisula (barracuda / extend) - raggaefortress - FIN - 2007

jeden z najoryginalniejszych - i, co smutne, najmniej znanych - ośmiobitowych kompozytorów udaje Aphex Twina na dziwacznych przesunięciach modalnych.

12) vincent merken (_v_ / viruz) - crossdressing bruce lee since 2008 - BEL - 2008

jeden z ostatnich na mojej liście standardowo aranżowanych (melodia + akordy + sekcja) kawałków - z tak ładnie zagęszczoną, pseudoorientalną melodią, że musiałem.

11) arman behdad (intensity / cosine) - electric jesus - GER - 2006

Arman dokonał niemożliwego - znalazł totalnie autorskie, masywne jak żadne inne, brzmienie na maksymalnie już, zdawałoby się, wyeksploatowanym polu. niestety, jego wyobraźnia w kwestii doboru połykanych pigułek była równie nieokiełznana i już go nie ma wśród nas :(

10) wojciech radziejewski (shogoon / elysium) - polyphonica - POL - 2008

ten świetnie wykształcony kierunkowo kolega przeanalizował wszelkie fugi i post-fugi świata, za czem zaproponował własną. przypomina to trochę nagrania Marcina Maseckiego na Crumar (taki bardzo prymitywny syntezator) solo.

9) eddie svard (ed / wrath) - rotar nut pop - SWE - 2001

microhouse? i to kurwa jeszcze jak!

8) sascha zeidler (linus / crest) - i swore a vow on my dying breath - GER - 2006

Sascha dopiero od niedawna bawi się tą zabawką, ale już zyskał powszechny poklask za krystalicznie czysty, potężny hi-fi sound i wielką wyobraźnię harmoniczną. nie dziwne, zważywszy, że W CYWILU jest producentem i pianistą.

7) fredrik hedvall (mindflow / triad) - wooloop - SWE - 2001

ultra minimalizm, pozornie kompletnie nic się nie dzieje, słuchałem tego kiedyś w kółko przez godzinę.

6) owen crowley (conrad / onslaught) - sleepless work - ENG - 2009

najnowsza z nowych twarzy, prosto z głębokich północy Anglii. zrozumieć go - kiedy przemawia - nie da się, ale posłuchać - kiedy pisze - warto.

5) niklas sjoesvard (zabutom / fairlight) - everything is a symptom - SWE - 2006

wstrząsający soundtrack do wstrząsającego dema "WW3". zróbmy więcej przestrzeni. namalujmy głębszy pejzaż; na malutkim płócienku i nie używając pędzla.

4) maciej stankiewicz (trompkins / tinnitus) - battle of *illegible* - POL - 2004

próbujecie koledzy cyrkowcy robić te swoje wypasione brzmienia, upychacie te gęste GRUWY czy solówki gdzie się da i gdzie się nie da, arpeggia pękają w szwach od dźwięków dodanych, w każdym wolnym miejscu jakieś wykoncypowane w pocie czoła efekty dźwiękowe. ja wam zagram prostego rycerza bez skazy, padającego w ostatnim ujęciu od ciosu dwuręcznego miecza, na polu największej bitwy, jaką widziała ludzkość. muzyka poważna, orkiestrowa (tak), ilustrująca, patetyczna i zajebiście pełna tzw. bliskich współbrzmień. poza tym dobre tytuły ma typ - ten nie jest jeszcze najlepszy, w porównaniu z "Thalidomide Junkie" albo "Lucifer, Ice Skating".

3) anders carlsson (goto80 / oxsid planetary) - automatas - SWE - 2009

przez całe ubiegłe dziesięciolecie trwał wyścig - kto zrobi numer jak najmniej przypominający standardowe brzmienie C64. numer, który mógłby gładko polecieć w klubie i zostałby przełknięty. choć, co jasne, nigdy nie poleci. pretendentów paru było, bardzo udanych, ale ciągle brakowało mi jakiegoś mega killera kończącego chyba definitywnie ową rywalizację. wreszcie w lecie 2009 Goto80 - jedna z większych postaci sceny chipmusic w ogóle - przyjechał na party o nazwie Little Computer People z asem w rękawie. gdy go wyjął, nie tylko z pięścią w dupie wygrał music compo (czyli konkurs na muzykę), ale wstrząsnął grubo moim jestestwem, gdyż zrealizował postulat idealnego naśladownictwa normalnej muzyki nienormalnymi środkami w 100 procentach. i to nie poprzez cyzelowanie, wytłuszczanie instrumentarium, ale właśnie poprzez jego zasyfienie; zagranie surowymi, nieobrobionymi kształtami fal tak, żeby zabrzmiały one na maksa nowocześnie. wyszedł z tego cholernie inteligentny idm. czapka z czaszki.

2) kamil wolnikowski (jammer / multistyle labs) - voyage - POL - 2009

sample zaprzęgano do pracy na Commodore od dawna, ale właściwie zawsze ograniczały się one do jednego kanału perkusyjnych popierdywań. musiało wiele zim upłynąć, żeby Glenn Gallefoss - ten od awantury z Timbalandem - i Geir Tjelta coś tam zaczęli próbować z norweskim samplingiem dwukanałowym (tm), ale efekty nie porwały mas. dopiero od dwóch lat wybrani muzycy-szczęśliwcy mają do dyspozycji całkiem nowe arcydzieło myśli kombinacyjnej, czyli wynalazek pozwalający na wykorzystanie CZTERECH kanałów digitalizowanego dźwięku plus dwóch analogowej syntezy - choć uzyskanie w ten sposób czegokolwiek słuchalnego wymaga nieludzkiej wręcz cierpliwości (próbowałem, to wiem, hehe). dlaczego te średnio zrozumiałe wyjaśnienia? dlatego, że "Voyage" to ledwo drugi chronologicznie, lecz już pierwszy wybitny przykład zastosowania owej techniki. wybitny nawet nie przez rewolucyjny sound - choć gołym uchem słychać różnicę, porównując do pozostałych pozycji rankingu - lecz poprzez wyrafinowaną kompozycję, kojarzącą się z nu-soulem spomiędzy "Baduizm" a "Who is Jill Scott", ale ożenionym z aranżem a la Vangelis.

1) hein holt (hein design / focus) - pms - NED - 2005

Hein Holt geniuszem jest, tylko że nikt o tym nie wie. mało tego - nikt się nie dowie, bo skromny człowiek ów nie gra na żadnym instrumencie, nie śpiewa, nie ma zespołu ani ambicji założenia takowego i w ogóle robienie 'prawdziwej muzyki' generalnie obchodzi go jeszcze mniej niż, dajmy na to, zagadnienie melioracji pól uprawnych. ogromny żal, bo wrażliwość melodyczno-harmoniczna Heina (jazzowo-progrockowa, jeśli mogę tak uprościć) i bezbłędne czucie rytmu nie mają sobie równych nie tylko na demoscenie, ale podejrzewam, że mało kto by mu podskoczył w ogóle na świecie. serio. jeśli chodzi o pisanie muzyki, jest jednym z niewielu twórców, których pomysłów nijak nie ogarniam i chyba nigdy nie ogarnę. potrafi zaserwować - w ramach kilku stylistyk, od ambientu po disco - i chwytliwy popowy track, i kompletną czapę nie do zanucenia nawet po 100 odsłuchach; acz większość jego dorobku mieści się gdzieś pośrodku ('pms' akurat nieco bliżej drugiej granicy). do tego jeszcze znakomicie rysuje skubaniec, jeszcze do niedawna lepiej znane były jego grafiki niż zaki - jako muzyk nadal zresztą nie zyskał aklamacji proporcjonalnej do talentu. może przez nadmierną odwagę w stosowaniu dysonansów, a może dlatego, że ponad efektowne brzmienie przedkłada klarowność układu nut, a wiadomo, fajerwerków nie było, znaczy koncert chujowy. no, to teraz mi jeszcze szczegółowo wytłumaczcie, jak te wszystkie nienormalne interwały tworzą tu bezbłędnie zaprogramowaną przeplatankę - i możemy kończyć, i gremialnie odejść w szczęściu.

greetz!

signing off,

randall / arise

Komentarzy: 4 Nie dodano tagów

Top 160 singli 2000-2009 (miejsca 40-1)

2011-05-12 14:48:36

40. The Roots "Clock with No Hands"

mistrzowie hiphopowej ballady po raz kolejny w szczytowej formie. dodatkowy punkt za twórczy cytat z Pharcyde.

39. Kury "Fin de Siecle"

o wyjątkowym zaawansowaniu harmonicznym tego OPUSA MAGNUMA niech świadczy fakt, że najprostszy funt w zestawie (otwierające refren Cm z prymą w basie) brzmi najdziwniej ze wszystkich.

38. Sean Paul "Get Busy"

serio, serio. kompetencja typa na mikrofonie - niebywała.

37. Morcheeba "Slow Down"

jest to jeden z zespołów, których głębiej gdzieś mieć już nie mogę. a tu proszę - spowolnione Pink Floyd z Jill Scott na wokalu.

36. Jim Guthrie "Lovers Do"

tak, no wszyscy wiemy że John Lennon zmartwychwstał ostatnio w Australii i dokurwia na mikrofonie w Tame Impala, ale może jeszcze nie wszyscy wiemy, że wcześniej nazywał się inaczej, mieszkał gdzie indziej i zdarzało mu się rejestrować takie brylanciki.

35. Groove Armada "Things That We Could Share"

pierwsza strona portfolio Andy'ego Cato; jedna z najlepszych i najoryginalniejszych linii basu w historii, oparta bardziej na artykulacyjnych brudach (ten na 'raz i' w refrenie rozpieprza mnie szczególnie), niż faktycznych dźwiękach.

34. Feist "Mushaboom"

uroczy głosik, urocza ulotność i skoczność, co skutecznie maskuje prostackie kwity. będę pretensjonalny: jak w życiu.

33. Just Jack "Starz in Their Eyes"

smutne (acz słuszne), że kolo precyzyjnie przepowiedział własny los tą piosenką. wciąż, oddałbym jądro za podobny przebój z podobnym refrenem: amelodyjnym, a przy tym chwytliwym i - cóż - szlachetnym.

32. Fleet Foxes "Blue Ridge Mountains (live @ take away show)"

obawiam się jednak, że gdyby urodzili się w Polsce, highlightem ich kariery byłby występ na PRZYSTANKU w godzinach popołudniowych.

31. Sally Shapiro "I Know"

jest takie niemożliwe do zdefiniowania pojęcie - piękne fałsze.

30. TV on the Radio "Tonight"

ach, te wokale w oktawie.

29. Murs "Bad Man"

Murs to taki gość, z którym chciałbyś iść na piwo. wyłączenie podkładu na 1:48 to zabieg, który chciałbyś przeprowadzić, ale nie umiesz.

28. Guillemots "Little Bear"

mam w domu pianino brzmiące podobnie czysto. mam też łzy spływające na koszulkę, nic nie poradzę. artystyczna śmierć Dangerfielda to jedna z większych strat dla współczesnej muzyki pop, naprawdę.

27. Fiona Apple "Oh Sailor (demo version)"

kiedy usłyszałem to w radio (właśnie w wersji Briona), musiałem zjechać na pobocze i zajarać szluga, żeby się uspokoić.

26. Beastie Boys "Alive"

wydawałoby się, że oni wszyscy rapują tak samo (domyślnie: tak samo słabo), ale zawsze uważałem, że Adrock jest od pozostałej dwójki o klasę lepszy. i tutaj świetnie to słychać.

25. Madonna "Get Together"

syntezator błyszczy na pierwszym planie, a w tle przepracowany sidechain doznaje załamania nerwowego.

24. Blur "Out of Time"

wiem, ziewy, ale jeśli mam raz w życiu być uczciwy wobec siebie, to teraz.

23. Basement Jaxx "Hush Boy"

każdy ich singiel, oprócz "Where's Your Head At" (i to cholernie oprócz), zmieściłby się w niniejszym zestawieniu.

22. Hi-Tek, Ghostface Killah, Dion & Willie Cottrell Band "Josephine"

numer tak zajebisty, jak zerowy jest album, z którego pochodzi.

21. Phoenix "Everything is Everything"

wiele razy próbowałem odtworzyć to brzmienie pudłówki, tylko po to by niedawno odkryć identyczne w banku sampli w Kontakcie. bank nazywał się French Touch Guitar - zabawne nawet.

20. Avalanches "Since I Left You"

jeszcze raz: ten teledysk przeszkadza oporowo w odbiorze muzyki. widziałem go dziesiątki razy, ale _nie poznałem_ numeru odpalając album kilka lat później!

19. Lansing Dreiden "Cement to Stone"

jak się ma tak lotną rękę do kompozycji, to można nawet zabawić się we Franka Fariana. czyli: wziąć dwóch młodych przystojnych Murzynów i kazać im udawać, że śpiewają - w tym przypadku akurat byrdsowsko-mccartneyowskiego walczyka. ktoś dał się nabrać?

18. Shock-G "Your Sun Iza Pimp"

jak napisać genialny tekst o tym, że słońce świeci? właśnie tak. byłbyż to najlepszy track Digital Underground? byłbyż.

17. Dungen "Ingenting ar sig likt"

wygląda na to, że klawisz skuteczniej motywuje lidera zespołu Zagajnik niż gitka.

16. Kelly Rowland "Work (Freemasons edit)"

Panjabi MC + Daft Punk, a doskonałość produkcji doprowadzona do granic ludzkich możliwości. o ile robili to ludzie, bo w przypadku Freemasons mam na tym polu pewne wątpliwości.

15. Steely Dan "Almost Gothic"

księga ósma Dziadów. chyba w żadnym wcześniejszym nagraniu nie umieścili tylu mądrych modulacji, co tu. nie łykam jeszcze płyty, gdyż buszuje w kompletnym fusion, oprócz tego jednego indeksu. chciałbym go kiedyś zagrać na perkusji - już się bójcie.

14. Foreign Exchange "Daykeeper"

ty wracasz nocą z imprezy, ja z pracy. "Daykeeper" z niewiadomych względów sam się prosi o to, by go śpiewać na soundchecku. też dokonałem tej profanacji (też = nie byłem jedyny, jak się później okazało).

13. Badly Drawn Boy "All Possibilities"

Burt Bacharach byłby dumny. on nigdy nie musiał komponować dla tak zawężonego rejestru - ciekawe, czy by umiał.

12. a-ha "Summer Moved On"

kiedyś byłem świadkiem, jak szczerze zachwycali się tym numerem prawdziwi muzycy, w sensie tacy po kilku szkołach i kilkuset dżobach. nawet złożyłem o tym raport Arturowi Orzechowi (który jest true fanem a-ha i ma z tego tytułu u mnie duży plus). do tej pory nie mam pojęcia czym się owi muzycy jarali konkretnie, ale jaram się także. nie da się nie.

11. Nas "Still Dreaming"

ciepło i wyrafinowanie podkładu, chłód i dystans wokalu, sugestywność i płynność gadki. razem jeden z najbardziej fascynujących, idealnie zbilansowanych hiphopowych tracków wszechczasów.

10. Jaga Jazzist "All I Want is Tonight"

cytując kolegę: 'na maksa Metheny', plus bardziej restrykcyjna modalność (aż do czwartej minuty ani jednego dźwięku spoza skali), plus blackmetalowy CZAD. jak to brzmi? źle? sami jesteście źle.

9. Common "Come Close"

podsumowanie centralnie całej progresywnej czarnej muzyki lat 90. postchorus od 2:24 - jezu. i zauważcie ruchomy equalizer na blachach.

8. Calexico "Woven Birds"

może popadam w egzaltację, ale po co czytać takiego powiedzmy Kerouaca, skoro w niecałe cztery minuty można poczuć wszystko, co starał się przekazać i jeszcze więcej.

7. Jamiroquai "Seven Days in Sunny June"

progresja zabrana ukraińskiemu zespołowi 5'Nizza (żart), na basie gra bębniarz (nie żart), zboże gnie się jak się gięło, a ten numer dałem tak wysoko tylko dlatego, że jestem sentymentalnym Niemcem.

6. Kenny Gilmore "So Glad"

Stuart Matthewman spotyka w piwnicy Gordona Sumnera, obaj doprowadzają się do upodlenia oraz nieprzytomności i nagrywają (na kasetę) ten DŻOINT. zależnie od zapatrywania, rozczulające lub odrażające. zgadnijcie, w którym obozie się znajduję.

5. Outkast "Land of a Million Drumz (Simon Vegas remix)"

najlepszy wyobrażalny remiks - TRANSMOGRYFIKACJA nijakiego oryginału w jeden z singli dekady. stopniowe przejście dysonansu w konsonans w końcówce, na przestrzeni ledwo trzech taktów - co to kurwa jest? to kurwa jest tylko transpozycja całego podkładu o sekundę wielką, owocująca zagadką harmoniczną na poziomie zupełnie nierozrywkowym.

4. Thief "Atlantic"

rozpisywałem to tydzień, a i tak bardziej obdarzone jednostki kpiły 'ale te akordy to uprościłeś gościu, zdobądź uszy'. natomiast jednostki inaczej obdarzone nadal pewnie uważają "Atlantic" za nie wnoszące niczego piżdżenie pod krawatem.

3. Sea & Cake "Shoulder Length"

inteligencja w muzyce. olśniewające tak produkcyjnie - patent z wypełniającym górę pasma statycznym szumem pożyczyłem sobie kiedyś, choć na mniejszą skalę - jak songwritersko.

2. Jay-Z "Show Me What You Got"

pięć różnych werbli, dwie stopy, kilka blaszek, tomów więcej niż Mike Portnoy ma w zestawie. część programowana, część grana, trudno rozróżnić (wiem tylko, że wszystkie przejścia są na żywo - jest film na youtube pokazujący jak sesyjny rejestruje gary). wszystko tylko po to, by podkreślić flow kawałka. to się nazywa zrobić bębny. nie wiem czy i kiedy miałem do czynienia z nagraniem o większej dynamice. i to powstało w erze prasowania, gdy w tej materii wszystko osiąga się przeważnie startstopami lub ekstremalnym crescendo/decrescendo. ech.

1. Jackson & His Computer Band "Utopia"

to, co najbardziej mnie fascynuje od wielu lat, to współbrzmienia powstałe nieintencjonalnie - takie, na jakie nikt by nie wpadł pisząc kwity lub grając na instrumencie. przykład: w barze nieopodal leci jeden numer, na ulicy nieco dalej (ale za to głośniej) inny. i nagle zgrywają się one w genialną kombinację, sztywnieję i towarzysze muszą mnie zanieść na ubocze. w formie biedniejszej podobny melanż czasem ma miejsce w hip hopie, gdy wcutowywane fragmenty linii wokalnych układają się jakoś na podłożu, ale trudno powiedzieć jak oraz czemu. i teraz bierzemy pod mikroskop "Utopię": to jest rozciągnięty na prawie sześć minut pierwszy przypadek oparty na technice znanej z drugiego. jakże adekwatny tytuł - ekstremalnie pocięte (lecz wciąż melodyjne) sample wokalne, pod spodem nader ruchliwe akordy rozbite na swobodnie mutujące non stop dwudźwięki, a całość tworzy konstrukcję bez precedensów, opisującą z detalami moje oczekiwania wobec muzyki na dzień dzisiejszy, a zarazem konstytuującą ostateczny, uniwersalny argument za 'muzyką robioną myszką'. być może już tylko od takowej można oczekiwać zauważalnej świeżości, jeśli w ogóle. i to już wszystko, dziękuję, kłaniam się, mówił dla Państwa ni(e)jaki glebo.

Komentarzy: 3 Nie dodano tagów

Top 160 singli 2000-2009 (miejsca 80-41)

2011-05-11 13:03:03

80. Zoot Woman "Living in a Magazine"

na początku dekady usilnie szukałem kapel, które odwołują się na chama do popu lat 80 (wtedy to był problem) i ktoś polecił mi Zoot Woman. przestrzelił, lecz nie byłem zły.

79. D'Angelo "Spanish Joint"

ktoś ogarnia, że Charlie Hunter gra na basie i gitarze _jednocześnie_? słychać też trzy trąbki Roya Hargrove'a, ale to już nakładki. żal, byłby cyrk zupełny.

78. Violens "Doomed"

niby takie małe nic, dwie i pół minuty ledwie, a zapieprza okrutnie (jak zresztą wszystkie ich nagrania pre-"Amoral"). postepujmy se.

77. Spiller & Sophie Ellis-Bextor "Groovejet"

moja była dziewczyna mówiła oględnie, że Sophie - na spółę z Shakirą - zaspokaja jej estetyczną potrzebę podziwiania kobiecej urody. to co ja mam powiedzieć? że za chuda?

76. Geno Young "Honeydew"

już w trzecim takcie pada rekord świata w dziedzinie tzw. grania z tyłem.

75. Kings of Caramel "Dolphins in Wales"

ja rozumiem, że artyści z tego kręgu zrobią wszystko, by nie wyjść przypadkiem poza swe malutkie przytulne audytorium, ale czemu do chuja, skoro nagrywają takie rzeczy. na eksport z tym.

74. Cut Chemist "The Garden"

w tytułowym ogrodzie odbywa się pozornie bezkolizyjne churrasco, ale na wysokości 3:02 grill się przewraca, a gospodarz rzyga w krzaki.

73. Charlotte Gainsbourg "Everything I Cannot See"

za głaskany pod włos fortepian w refrenie.

72. Justice "D.A.N.C.E."

tego brzmienia sekcji nie da się nijak powtórzyć. na maksa przygnębiające.

71. Zero 7 "Distractions"

jeśli można jeszcze zagrać bluesa w naszych czasach - to to jest jakiś drogowskaz...

70. Spearhead "All the Freaky People"

Michael Franti na pewnym etapie kariery zapragnął zostać Bobem Marleyem i stał się tak wspaniałomyślny, emanujący miłością a zielenią, że ojjejj. a oto jego łabędzi śpiew, gdzie zbiegają się radośnie wszystkie najfajniejsze wątki z dwóch poprzednich płyt.

69. Twilight Singers "Verti-marte"

jak uwielbiam Grega Dulli - zresztą który prawdziwy facet go nie lubi HEHE - tak uważam Twilight Singers za twór w chuj przereklamowany. za karę wybrałem kawałek, gdzie Dulliego prawie nie ma. znaczy dekadenckim duchem swym jest wszechobecny (i stanowi o atrakcyjności), lecz gardłem mniej.

68. Amel Larrieux "Unanswered Question"

całość tak zimna i rozczarowana, że aż chce się zaordynować farelkę i tabletkę. dyżurna refrenistko, jakże ci współczuję.

67. Mr. Lif "Brothaz"

soniczne szaleństwo na kilku poziomach. ile razy słyszeliście blasty w hiphopowych beatach?

66. Thievery Corporation "Revolution Solution"

w wyścigu o tytuł najwytrwalszego autoplagiatora z Thievery Corporation może konkurować jedynie Manu Chao. tyle że tu na wokal wchodzi silnie zdelayowany Perry Farrell i kolana miękną mimo obiekcji.

65. Jazzanova & Ben Westbeech "I Can See"

zwykle punktem kulminacyjnym numeru jest refren. tu - zwrotka z kapitalną zmyłką rytmiczną.

64. Mary J. Blige "Just Fine"

zajebiste, jak na jednej i tej samej pętli pojawiają się kolejno zwrotka rapowana, zwrotka śpiewana, prechorus i chorus. a jest jeszcze BRYDŻ - zresztą najsłabszy, nawiązujący do standardowego przelotu tej divy, który akurat średnio sobie cenię.

63. Donna Regina "Passer-by"

lubię natomiast akordy na wibrafonie i nieregularne, przełamywane formy.

62. Q-Tip "Won't Trade"

nie mogę zapomnieć koncertu na Openerze, choć widocznie jednak zapomniałem, skoro już nie pamiętam czy grali ten track. a nic nie piłem! niedobrze.

61. Jens Lekman "Pocketful of Money"

Jens przystojny chłopak, ale to Calvin kradnie cały show.

60. Joanna Newsom "Emily"

zapotrzebowanie na nienormalne czarownice z wrzosowisk nie maleje.

59. Nelly Furtado "Afraid"

zasugerowana przebiegiem melodii, lecz nie zaznaczona niczym harmonia i genialne zgranie wokalu z beatem na 1:37-1:40. aha, jeszcze CHORE most i outro. dla mnie wystarczy.

58. Blockhead "Sunday Seance"

wspaniale zbudowana dramaturgia. gdyby Mickey Raphael nigdy nie istniał, to byłoby i najlepsze zastosowanie harmonijki ustnej ever.

57. Masta Ace "Soda & Soap"

bezbłędny storytelling oparty o nazwy napojów, a w refrenie pojawia się ówczesna wielka nadzieja czarnych kobiet, Jean Grae. nigdy nie zapomnę, jak Duże Pe przyniósł mi ten utwór i przy słowach "you'll never find love in this atmosphere" zaczął gestykulować pięścią w powietrzu.

56. Supergrass "St. Petersburg"

najbardziej twórczy ze współczesnych brytyjskich zespołów rockowych, tym razem na lirycznie.

55. The Knife "Lasagna"

powinienem raczej wybrać coś z "Silent Shout", bo była to dla mnie niezmiernie ważna płyta, ale ten kawałek jest zwyczajnie najciekawszy w dorobku rodzeństwa, a prowadzący go prostokątny bas łechce mi dobrze pokłady wrażliwości.

54. Thieves Like Us "Drugs in My Body"

to chyba Zappa kiedyś opisywał, jak puścił jakiś numer swojemu nauczycielowi muzyki i spytał "czemu tak mi się to podoba?". wyrok brzmiał "regularne ćwierćnuty".

53. Emily Loizeau "L'autre bout du monde"

dobra kawiarnia. podobna pod każdem względem do miejsca 56, ale ma atut - smyczki zaaranżowane trochę 'na Vanniera', miło w poprzek.

52. Prefuse 73 "Last Night"

fajny striptiz - na końcu wypuszczony ten sampel, na którym oparto utwór, w całości.

51. Husky "Iskrzy iskrzy"

ATAROWIEC Jacek Dojwa chyba aż za bardzo wyprzedził swoje miejsce i czas. a w Patrycji to się kochałem, i nie śmiać mi się tu kurde.

50. Microphones "The Glow pt. 2"

zawodzenie żula pod płotem? być może. siadam obok i słucham. a przedtem stawiam snopa, że przester na początku to sławetny Exar.

49. Nicole Willis & Soul Investigators "My Four Leaf Clover"

oni podobno nagrywali to na mikrofony węglowe, żeby dokonać mimikry w stu procentach doskonałej. wznieśmy szklankę salmiakkikossu za ich niewątpliwy sukces.

48. Roots Manuva "Sinny Sin Sins"

surowe mięso - dźwiękowo (prawie arytmiczna linia basu, beat godny drwala) i lirycznie (tekst rozliczający się z dzieciństwem w cieniu krzyża).

47. Erykah Badu "Back in the Day"

rozpadłem się na wióry, gdy podczas gigu w Kongresowej to poleciało na samym początku, a na pauzach w kodzie cały zespół zastygał w bezruchu i gasło światło. niestety, Lenny Kravitz (gra tu na gitarze) akurat nie dojechał.

46. Kate Bush "Somewhere in Between"

kiedy Kate rozwibrowuje samogłoski, to przysiągłbym że słyszę skrzypce. i tak, uważam "Aerial" za płytę niemal nieskazitelną i stawiam ją tuż za "The Dreaming" w swoim prywatnym rankingu.

45. Animal Collective "Graze"

słuchaliśmy tego po raz pierwszy razem z niejakim Szturomskim. skończyło się smutną konstatacją, że odechciało się nam właśnie robić muzykę. obaj niniejszym bijemy się w wątłe piersi żałując niewytrwania w postanowieniu.

44. Royksopp & Robyn "The Girl & the Robot"

ona chwilami tak kreatywnie alteruje końcówki melodii...

43. John Legend "Save Room"

wspomnienie o Billu Withersie - i głos podobny, i kompozycja o niskim stopniu wysublimowania, lecz wysokiej skuteczności. zarzuć a zaruchasz, że się tak niewyszukanie wyrażę.

42. Akufen "Even White Horizons"

"dźwięki, które słyszysz, a których nie zagrano" to trudny trick. ale "metrum, które słyszysz, a którego nie zaprogramowano" wydaje mi się trudniejszy.

41. Radiohead "Knives Out"

fajnie to kiedyś przerobił niejaki Waajeed, eksponując wariacką progresję akordową jeszcze bardziej i dodając beznamiętny wokal. ale oryginał jest oryginał, kropka.

Komentarzy: 2 Nie dodano tagów

Top 160 singli 2000-2009 (miejsca 120-81)

2011-05-10 12:41:14

120. VNV Nation "Further"

hymn ludzi włączających podczas samotnych wieczorów "Black Celebration" i wpisujących w wyszukiwarkę +skinny +gothic.

119. 50 Cent "Ayo Technology"

ośmiobitowe arpeggia jako główny instrument harmoniczny - nie śmiałem nawet marzyć.

118. Whitest Boy Alive "1517 (live)"

tak trzeba to robić, frajerzy. tu na żywo nie ma walki o choćby strzęp muzyki (walki takie MY POLACY obserwowaliśmy z tysiąc razy); jest uśmiech, luz, precyzja, energia, sound i jedynie słuszna wersja.

117. WWO "Bezsenne noce"

się zatkałem, nie wiem co powiedzieć. chyba pójdę się przejść, choć jest trzecia w nocy.

116. Dntel "(This Is) The Dream of Evan and Chan"

ulubiony fragment - dźwiękowy granulat (bo jak to inaczej opisać) pod słowami "even if you say so, oh no".

115. Razorlight "Golden Touch"

w drugiej minucie, szóstej sekundzie, Razorlight zaskoczyli mnie - jedyny bodaj raz w karierze - zmianą akordu.

114. Kemopetrol "Child Is My Name"

nawet zjełczały posmak drum'n'bassowo-triphopowy nie przyćmi mądrej aranżacji i niepospolitej urody melodii.

113. September "Until I Die"

z dwóch filarów niedocenianego Stakka Bo wyższy robi teraz clipy dla Madonny, a niższy robi hity. o, takie właśnie.

112. Ariel Pink "The Drummer"

mistrz kitrania kompozycji za stertami śmieci, książę krainy tysiąca błędów, tym razem minimalnie się hamuje i tworzy najbardziej przystępny track w dorobku - do momentu wydania "Before Today", to jest.

111. K-os "4321"

jeden wielki dialog kontrabasu z MC, aż się przypomina legendarne "Un Ange en Danger" Solaara z Ronem Carterem i coś w oku kręci.

110. Of Montreal "Eros' Entropic Tundra"

czy Kevin Barnes umie po prostu napisać ładną piosenkę? w ogóle żaden problem. a nad syntezatorem w trzeciej zwrotce to już wszyscy bili.

109. Dizzee Rascal & Calvin Harris "Dance Wiv Me"

panowie, najważniejsze żeby było równo. jest bardzo równo!

108. Addis Black Widow "Innocent 2004"

przeróbka własnego minorowego hitu z lat 90. nawijka trochę schrzaniona, ale ten podkład...

107. Anna Maria Jopek "I nie zobaczy nikt"

pierwsza i ostatnia minuta - kompletna doskonałość muzyczno-liryczna (niesamowite, za jedno i drugie odpowiada Kydryński!), lecz środek tak grzęźnie w gównie, że trzeba znów zacytować żart: ANNA MARIA DŻOBIK.

106. Tigercity "Other Girls"

Jaś nie doczekał, świat nie docenił. niebieskookie granie z interesująco spóźniającą się perkusją i refrenem-gigantem.

105. Remy Shand "Take a Message"

miał to, skubaniec. zdawało się swego czasu, że będzie pierwszą (i jedyną?) białą gwiazdą neo soulu.

104. Morrissey "How Could Anybody Possibly Know How I Feel?"

recenzenci piszą, że teksty Moza są coraz gorsze. w ramach pozytywnego myślenia przeciwstawiam się temu, zauważając zarazem, że za to jego wokal jest coraz lepszy.

103. Bran Van 3000 "Astounded"

ujmująca zbieranina - taki był ten zespół i taki jest ten utwór.

102. Burial "Archangel"

traktament partii wokalnych (tj. nie tylko cięcie, time/pitch shift i autotune, ale i nakładanie na każdy KLOCEK osobnego efektu spoza ww. puli) = nowość i źródło inspiracji. przynajmniej u mnie na kwadracie.

101. Morgan Geist "The Shore"

zabrzmi hermetycznie, ale to jest wykapany Nuke/Anarchy. kto pamięta przynajmniej ścieżkę dźwiękową gry "Jaguar XJ220", ten wie o co cho.

100. Reni Jusis "Jakby przez sen"

jak trafnie zauważyłem, w pierwszym takcie refrenu bas podbija akordy, a w drugim - linię wokalu. a i tak moim preferowanym fragmentem pozostaje rozpoczynająca drugą minutę zabawa czapką od filtra.

99. Talib Kweli "Hot Thing"

dopiero po tym utworze przestałem uważać typa za postać, której najlepiej zauważalnym osiągnięciem było całkowite zainspirowanie Pei (wstyd, wiem). mistrzowsko spróbkowana i zapętlona gitka.

98. Micah P. Hinson "Digging a Grave"

uwielbiam brać takie grubo ciosane, pijackie songi, a potem dośpiewywać do nich własne teksty. tu wymyśliłem taki: 'ja obciągałem fiuty marynarzom / i obciągałem policjantom też / choć nie byli nawet źli / to nikt nie obciągnął mi / gdzież jest sprawiedliwość ach gdzież'

97. Alan Braxe "Intro"

w podsumowaniu wyników zabawy w najlepsze linie basu wszechczasów (o której zresztą pisze mój szanowny przedmówca *kaszel*) ten track zajął pierwsze miejsce!

96. The Bird & the Bee "Love Letter to Japan"

pamiętny wykon u Kimmela z drużyną dziewcząt grających na cymbałkach, o ja jebię.

95. Gnarls Barkley "Go Go Gadget Gospel"

?drums overload error. ?horns overload error. ?vocals overload error.

94. Arctic Monkeys "Riot Van"

Kinga była przekonana, że narrator i wokalista w jednej osobie ma 40+ lat i tysiące butelek za pasem. słabość kobiet w matematyce, czy geniusz ich instynktu?

93. Juvelen "A Dream"

zimno i techno, gdyż techno jest rzeczą piękną.

92. Cunninglynguists "The Gates"

pewnego pięknego dnia Kno' i Tonedeff przyniosą mi wreszcie w zębach obiecaną wspólną płytę. będzie grubo.

91. National Bank "Home"

norweski soul > tajski masaż. ba, nawet > węgierski gulasz.

90. Destiny's Child "Girl"

podobno 9th Wonder robi beaty pod Fruity Loops, a Beyonce ma sztuczne cycki, wiecie o tym.

89. Woven Hand "Sparrow Falls"

nie przyszedłem bowiem wzywać sprawiedliwych, lecz grzeszników. (Mat. 9, 13)

88. Jack Penate "Tonight's Today"

ignorancja jest powodem, dla którego trudno mi znaleźć jakiekolwiek bezpośrednie odniesienia. ostatni raz afrobeat podany w tak przystępnej formie słyszałem w wykonaniu Snowboy i African Headcharge, ale kiedy to było i o ile mniej efektownie.

87. Lupe Fiasco "Real"

każdy raper z epoki przed-kanye-owej zagęściłby na tak wolnym beacie rymy (pamiętacie Bone Thugs & Harmony?), nie osiągając nawet połowy obecnego tu strzału. i niech ktoś jeszcze powie, że West to żaden MC.

86. Britney Spears "Toxic"

tak dawno że nie pamiętam, siedzimy na górze i kwitujemy każdy clip pokazany w telewizji seriami wulgaryzmów, gdy nagle Miłosz (najlepiej z nas wykształcony muzycznie) odzywa się "słuchajcie, ale to dobry numer jest..." - widzisz pszszyjassieuu, teraz już wszyscy zdajemy sobie sprawę, że nie dobry, tylko absolutnie w mordę wybitny.

85. Howling Bells "Setting Sun"

przysiągłbym, że są z Anglii i znają na pamięć cały katalog 4AD. nie są - na pewno znają.

84. Jill Scott "Slowly Surely"

lekkie i subtelne jak motylek. a niższy dźwięk basu w drugim takcie refrenu to kwiatek, na którym siada ów motylek. I SRA Z ZACHWYTU.

83. Fokus & IGS "Czas"

najgłębszy głos polskiego rapu maluje scenariusz lepszy niż niejednego filmu sensacyjnego. przyznaje w nim między innymi, że pali superlighty - odwaga co najmniej tak wielka jak warsztat (wielokrotne! timing!). też będę odważny: znam to całe na pamięć, można sprawdzać.

82. Franz Ferdinand "Walk Away"

stara historia, ale opowiem - ojciec do mnie zadzwonił i spytał, czy właśnie w Trójce leciał nowy numer Kinks, czy się może przesłyszał, w każdym razie mam przynieść albo mogę się nie pokazywać na niedzielnym obiedzie.

81. Capsule "Plastic Girl"

kawai, kawai, po klawiaturze skaczą sobie różowe kotki. czujesz vibe i dołączasz do grona adoratorów Nakaty? spróbuj nie <3

Komentarzy: 4 Nie dodano tagów

Top 160 singli 2000-2009 (miejsca 160-121)

2011-05-09 11:43:16

Podobno jest zapotrzebowanie. Niewiarygodne, ale proszę, to przyjemność dla mnie (pytanie, czy nie tylko dla mnie HAHA).

Żadnych kolegów, więc z żalem zrezygnowałem z TCIOF, Nerwowych, Drivealone, Łony i tak dalej. Żadnych dubli - żeby pojawić się w poniższym dwukrotnie, trzeba było zmiany brandu (a i tak tylko kilku cwaniaków przechytrzyło mnie w ten sposób).

No i skrajny subiektywizm, bo mogę i wolno mi. Czyli: ja nie uważam, że "We Don't Care" to gorszy utwór od "Jet Pilot", na przykład, obiektywnie oceniając jest wręcz przeciwnie. Wyższe miejsce tego drugiego to tylko kwestia osobistych uczuć emocji stosunku. Rozumiecie? Nie? Nie szkodzi.

160. Lenny Valentino "Chłopiec z plasteliny"

usłyszałem przypadkiem na początku dekady w radio i pomyślałem - nie kumając kto śpiewa ani kto produkuje - 'cholera, to będzie kultowy numer, przepustka do panteonu'.

159. Adele "Chasing Pavements"

teraz to już normalne, że nawet gdy nie trzeba, to i tak się zakłada autotune - jako źródło nadprogramowej artykulacji. w sumie nie mam nic przeciw. akord na 2:31!

158. Bonnie Billy "I Gave You"

on płacze. zapłaczmy też, nad czym kto sobie życzy.

157. The Field "Over the Ice"

miejsce 54 w formie zubożonej. czy na pewno?

156. Kelley Polar "Cosmological Constancy"

altowiolista z Chorwacji studiujący w Berklee i grający na milionie instrumentów - to musi działać na wyobraźnię, wbrew branżowym dowcipom o altowiolistach.

155. Choir of Young Believers "We Talk on the Phone"

dobry, pobożny Żyd, klarnety i skrzypce, mikrotonowe niestroje, ogólna żarliwość, zakładamy tałes.

154. Gang Gang Dance "House Jam"

ultrapostmodernizm dla hiperhipsterów. chyba nie tylko jednak, skoro i ja się jarałem.

153. Sufjan Stevens "Concerning the UFO Sighting"

minimalizm przebrany za folk. albo odwrotnie. flety nadnormatywnie pobudzają. trzymając się motywów fallicznych: to najkrótszy numer w zestawieniu.

152. David Bowie "Sunday"

klasyczne sekundowe udziwnienia, klasycznie wyliczony rozwój (3:45!), klasyczny makeup. jakże byłoby smutno bez tego wszystkiego.

151. Pezet "Gdyby miało nie być jutra"

desperacja - granicząca z chorobą psychiczną - obecna nie tylko w tekście, ale i w głosie Kaplińskiego.

150. Red Hot Chili Peppers "Fortune Faded"

chyba ostatni udany track tego zespołu.

149. Junior Senior "Can I Get Get Get"

każdy lubi boogie, każdy może rapować.

148. Ladytron "Seventeen"

zdaje się, że ich pierwsza epka nazywała się "Commodore Rock" - nikt nie był bardziej cool w 2002. dziękuję ci, Viva Zwei Wah2.

147. 16 Horsepower "Cinder Alley"

mój basista ostatnio odkrył ten zespół - poczułem się awangardowo, bo śledzę od zawsze. dziękuję ci, MTV Alternative Nation.

146. Promoe "These Walls Don't Lie"

szwedzki rastaman opowiada wesoło o writerach rozjechanych przez pociąg. i gęsto podśpiewuje przy tym, i widzimy, że to jest dobre.

145. Hot Hot Heat "Bandages"

gitarzysta błądzi cały czas. tym lepiej. chuligańskie gówno, LUBIĘ TO.

144. Kelis "Flashback"

"Tasty" = genialna płyta bez wybijającego się zdecydowanie indeksu. wybrałem ten na drodze losowania.

143. Soundsgood "Take Ya Time"

czy w tle gra po prostu hollow body, czy jednak ktoś śpiewa/mówi "gotta take your ti-time"?

142. Dondolo "A Question of Will"

skoczny dialog damsko-męski na 2/4.

141. RH Factor "Juicy"

jak nalewka mandarynkowa mojej mamy, którą właśnie konsumuję - mocne, soczyste i słodkie, ale za długo już leżakowało i wkrada się nutka kurzu.

140. Doves "Black and White Town"

niemal wykapane Tears for Fears - tylko że oni umieli ciut lepiej wykańczać refreny.

139. Smarki Smark "Młoda foka"

typ ewoluuje cały czas, i dlatego trudno pogodzić się z faktem, że jego pełnowymiarowe solo prawdopodobnie nigdy się nie ukaże.

138. Nick Cave "Dig Lazarus Dig"

być zepsutym skurwysynem i upaść na dno!

137. Shortwave Set "No Social"

niegdysiejsi faworyci Danger Mouse'a - ciekawe, czy nadal o nich pamięta?

136. Katie Melua "Nine Million Bicycles"

WINNA PRZYJEMNOŚĆ. ostatnio znów to usłyszeliśmy z moją najlepszą na świecie żoną i znów nie mogliśmy się nie przytulić. chyba najbardziej uniwersalnie przemawiający numer w tym rankingu.

135. El-P "Smithereens"

ten hihat przypomina mi "Helicopter" XTC - głupie, nie?

134. Kaiser Chiefs "Oh My God"

czasem szczypta bezpretensjonalności to dużo.

133. Russian Futurists "Let's Get Ready to Crumble"

motyw przewodni tak dobry, że po nim może już nic więcej nie nastąpić. i nie następuje. kurde, jednak szkoda.

132. Maximo Park "Limassol"

bo kiedyś porzucony i zapomniany błąkałem się po Limassol *palacz*

131. Kasia Klich "Calvados"

Yaro mógłby (powinien?) być najbardziej rozchwytywanym producentem w tym kraju.

130. N.E.R.D. "She Wants to Move"

tyle seksu, że ślinimy się na własne zamszowe mokasyny.

129. Dogs Die in Hot Cars "Godhopping"

nieśmiałe spojrzenia w stronę Madness (prominentne piano!) jako ich zawsze wierny kibol doceniam.

128. M.I.A. "Jimmy"

oczywiste, że ta CÓRKA TAMILSKICH TYGRYSÓW musi dyskontować wizerunek ulicznej terrorystki, skoro tańczyć nie bardzo umie - vide teledysk.

127. Kanye West "We Don't Care"

ale nie każcie mi już tego słuchać...

126. System of a Down "Jet Pilot"

co dowodzi, że jeszcze jestem w pewnym sensie młody.

125. Mylo "Muscle Cars"

eksploatacja drugiego i trzeciego stopnia skali molowej posunięta do granic absurdu.

124. Faithless "Mass Destruction"

Maxi Jazz goes mini punk. spoko.

123. Little Dragon "Twice"

nie dajcie się zmylić ewidentnym przelotem fabrykotrzcinowym. i obejrzyjcie clip.

122. Hal "What a Lovely Dance"

ostatnio usłyszałem o nowym gatunku: pizda rock. a to była chyba pierwsza jaskółka zwiastująca ów.

121. Nosowska "Keskese"

dziwiłem się koledze, czemu irytują go rozradowane podskoki Marcina Macuka w trakcie aktu odtwórczego na Off Festiwalu. już się nie dziwię.

Komentarzy: 1 Nie dodano tagów

Z archiwum polskiej piosenki 5/18

2010-12-31 05:40:33

Drogi pamiętniczku, wczoraj kaszlałem, kichałem, miałem gorączkę i strzykało mnie w prawym jądrze. Przypomniało mi to o konieczności napisania kolejnego odcinka na temat kolejnego dobrego polskiego utworu.

Duża część moich znajomych para się pisaniem o muzyce (wiem, pamiętniczku, wiem). Część z nich, jak ku wielkiemu samozadowoleniu się dowiedziałem, śledzi moje brednie. Jeden z nich, skrzyżowanie islandzkiego szczypiornisty i Andy'ego Partridge'a, spróbował kiedyś zgadnąć, jaką to piosenką zajmiemy się dziś. Zabawne, że prawie trafił - strzelał w dobrą płytę, acz w niedobrą ścieżkę, typując do rozkminki utwór tytułowy. Nieeee. "Deszcz w Cisnej" to wszak dżobowy klasyk; jakbym dobrze poszukał, to bym pewnie nawet do niego nuty w domu znalazł. A ja nie będę szedł na łatwiznę! Nawet podwójnie nie będę szedł - albowiem postanowiłem tym razem nie wymądrzać się bezzenzu na temat analizy harmoniczno-melodycznej, a zamiast tego skupię się na szukaniu odniesień, paraleli, podobieństw, przypisów i glos. Tym samym podnoszę sobie poprzeczkę już na poziom korony stadionu, bo wiedza moja o muzyce lat 70 jest szczupła jak ja sam 70 lat temu. Obnażam się zatem. Patrzcie.

Krystyna Prońko "Trawiaste przywidzenia", 1976.

Po co w ogóle szukać odniesień, paraleli i tak dalej? Oczywiście, żeby potwierdzić kolejną z moich kulawych tez. Jak pisał Jerzy Urban o Erneście Skalskim: "ostre jego i, co zaskakujące, doskonale pisane teksty były mieszaniną świętej racji i demagogicznej żonglerki danymi, zawsze układających się w jego artykułach tak, by podeprzeć tezy autora". Teza autora brzmi: żeby nagranie dokonane na peryferiach rozwoju muzyki rozrywkowej przetrwało próbę czasu, powinno mocno czerpać horyzontalnie i wertykalnie z tego, co na razie jest mu obce lub (częściej) rzadkie. Horyzontalnie - znaczy rżnąć z geograficznie odległych, a przodujących w dziedzinie obszarów. Wertykalnie - szukać inspiracji w gatunkach dalekich estetycznie, a poszerzających optykę.

"Trawiaste", spełniając oba postulaty, a nawet je łącząc, rozprzestrzeniają się halucynogennie na cały układ osi. Twórcy, a więc w tym przypadku Janusz Koman (to jego orkiestra pogrywa z artystką na całej płycie i pewnie dlatego Koman napisał LWIĄ CZĘŚĆ materiału, spychając nadwornego songwritera Prońko - skądinąd genialnego Jacka Mikułę - do roli kamerdynera) i Wojciech Waglewski (ten), zaczerpnęli hojnie, unieśmiertelniając numer - moim zdaniem. Jako że trwa on prawie 13 minut, mieli czas by rozsądnie rozłożyć pożyczone elementy.

Po kolei: okrągłe, miękkie, rasowe brzmienie (leciutko sflange'owany jazzbass, krótkie masywne gary, stłumione i spogłosowane perkusjonalia, clavinet ożeniony z hammondem i takimi tam, ogólne bogactwo aranżu) oraz ekwilibrystyki wokalne sięgające rejonów siedmiokreślnego C natychmiast przywodzą na myśl płyty Minnie Riperton, produkowane przez Steviego Wondera. Płyty z 1975 roku. Pierwszy plus. Minnie Riperton pozostaje ikoną dla rzesz nusoulowych wokalistek, ze szczególnym uwzględnieniem Erykah Badu, ponieważ to Erykah zwykła umieszczać na końcach swoich albumów monumentalne, sięgające miary 10 minut kompozycje. Jasno widzimy, że kto inny robił to wcześniej. Drugi plus. Czarny jazzujący feeling nagrania bardzo elegancko miesza się z białym, prog-hardrockowym przelotem. Znamy to, w nowoczesnym wydaniu choćby z płyt blackmetalowców konstytuujących Jaga Jazzist. Którzy srywali wesoło w norweskie pieluszki - jeśli w ogóle srywali - gdy to nagranie ujrzało światło. Znów antycypacja, niniejszym trzeci plus. Dodajmy arabizujące elementy, jak niemal oktawowe wibrata (4:21 choćby) i mikrotonowe przesuwy (wszechobecne w drugiej części utworu). Czwarty plus. Ach tak, drugie pół "Trawiastych". No cóż. Od szóstej do dziewiątej minuty mamy do czynienia z jakimś kurwa Pendereckim, to już nie jest muzyka rozrywkowa, ja tu słyszę wręcz sonorystyczne podejście do materii dźwiękowej. Tak, wiem, drogi pamiętniczku, Pink Floyd i inni dawno już stosowali zapis klastrowy. Ale u nas? Koman Band i orkiestra PR i TV w Łodzi, aspirujące zgodnie do akompaniamentu w Sopocie i Opolu? Hm, może i bardziej to pasuje do nich właśnie, przecież Gilmour i spółka nigdy nie byli wynajmowani do grania współczechy; a nie zaryzykuję podobnego twierdzenia w odniesieniu do zespołu towarzyszącego Krystynie Prońko. Tym lepiej dla tego drugiego. Piąty plus. Dla mnie.

Gdyż wykazałem. GWOLI uczciwości powiem, że z samych kwitów (poza wspomnianymi wycieczkami w tren ku czci ofiar Hiroszimy) numer nie powala jakoś strasznie. Owszem zajebisty, ale w tym samym czasie byle King Crimson zaszło już dużo dalej. Czy ja nie za dużo wymagam? Nieeee. Ponadto szkoda, że wspomniana część swobodna została skrócona kosztem na przykład dość gównianej solówki gitarowej; słychać kilka ewidentnych, dokonanych żyletką cięć, choćby na 7:37, co wystawia nienajlepsze świadectwo tnącemu i całej reszcie podmiotów odpowiedzialnych. No i tekst - jedna z pierwszych zagrywek Bogdana Olewicza - też nieco pozostawia (rozpaczliwa próba znalezienia rymu do "szybie" = FAIL, jak mawiają niektórzy).

Mimo kilku niedoróbek, nadal jest to wielka sprawa. Że tak monumentalne, ambitne i smaczne - prawie jak rum Wood's Old Navy* - dzieło powstało wtedy i tu. I że zostało tak zagrane, tak nagrane i tak zrecenzowane.

POSŁUCHAJ

W kolejnym odcinku wezmę na warsztat najmłodszego przedstawiciela składanki i pofolguję swej gorliwości neofity rozbierając kompozycję na czynniki pierwsze. Krótko mówiąc, będzie nie do czytania.

* rum Wood's Old Navy - nie umiem opisać nie popadając w skrajną egzaltację, spróbujcie sami.

Komentarzy: 5 Nie dodano tagów

Z archiwum polskiej piosenki 4/18

2010-08-13 17:06:48

Witam ponownie szanownych słuchaczy. Tak, żyli Państwo w próżnej nadziei że straciłem zainteresowanie własnym cyklem (nigdy!) i zaprzestałem pisania (nigdy!), podczas gdy ja, jak prawdziwy profesjonalista, w milczących oparach tajemnicy szykowałem drugą odsłonę auralno-lirycznej inwazji. Pytają mnie Państwo, czy będzie dziś Tori?

Nie będzie. Numer cztery na trackliście składanki należy do innej, kontrowersyjnej acz nieco zapomnianej, postaci.

Jacek Skubikowski "Piromania", 1984.

Tym razem zacznę od storytellingu. Otóż czasem zdarza mi się jeździć z ukochanymi przyjaciółmi środkiem lokomocji wykorzystywanym na co dzień przez zespół Mitch & Mitch. Z owego środka niekiedy wycieka w niewytłumaczalny sposób paliwo, stacyjka dawno nie działa i zapłon uruchamia się specjalnym guziczkiem, lecz nade wszystko - można w nim znaleźć porzucone płyty (co o tyle zagadkowe, że wśród FACYLITÓW brak odtwarzacza cd). I właśnie płytę Jacka Skubikowskiego, składankę z serii "Złota Kolekcja", znalazłem kiedyś tamże.

Uruchomiło to w mojej głowie długi ciąg skojarzeń. Debiut Lombardu (miałem na winylu), na który Jacek napisał większość materiału - solowe mikroprzeboje "Jedyny hotel w mieście" i "Dobre miejsce dla naiwnych" - kuriozalny duet z Maciejem Januszko i utwory typu "Żółta żaba żarła żur" czy "Agato Beato Renato" - anonimowy, chodnikowy hit "Weź go do buzi" przypisywany słusznie właśnie Skubikowskiemu - moja babcia rzucająca kapciem w radio nadające utwór "Polski biały murzyn" - założenie organizacji SAWP, zarządzającej tzw. prawami pokrewnymi, przeklinanej gremialnie przez wszystkich członków (byłem i szybko przepisałem się do konkurencyjnego STOARTu) - rak krtani - zejście.

W sumie smutna sprawa; zmartwiłem się więc marnością losu ludzkiego i czym prędzej znieczuliłem kanadyjską whisky. Gdybym wtedy wiedział, jak kurewsko smutna, prawdopodobnie zastosowałbym raczej czysty spirytus. Płytę ową bowiem pożyczyłem sobie, zripowałem skrupulatnie na dysk, a oddawszy przesłuchałem pliki.

Okazało się, że składak rysuje historię wręcz załamującą, zabijając radość życia skuteczniej niż rosyjskie powieści. Rozpoczynają go wspomniane wyżej "Hotel" i "Dobre miejsce", z nieznanych mi powodów zarejestrowane powtórnie i fatalnie. Od piątego do osiemnastego indeksu mamy natomiast do czynienia z oryginałami: tak rozpaczliwymi, jak bezowocnymi próbami ZROBIENIA HITA, rozłożonymi w czasie na lat blisko dwadzieścia. Brak kolaboracji z Januszką, brak "Weź go do buzi" - cholera wie, czy Skubikowski się ich wstydził, czy przeszkodziły kwestie prawne, w każdym razie oznacza to brak jedynych istotnie popularnych solowych piosenek bohatera dzisiejszego odcinka. Otrzymujemy natomiast przegląd wszystkiego, co było modne w danym czasie, w humorystycznie złym wydaniu, okraszonym zaangażowanymi, komentującymi rzeczywistość zastaną tekstami. Fascynujące - i, jeśli już stłumiliśmy w sobie wszelką empatię, także przezabawne. Trzecia minuta "XIX wieku", żeńska wstawka melodeklamacyjna w "Uczciwej biedzie", onomatopeje otwierające "Słodkie cudo z M2", chorus i postchorus "Było nas dwoje", ekspresja wokalna w "Czarnej nocy, białym dniu", zastosowanie voice transformera w "Pantofelku", właściwie wszystko, puśćcie sobie i zaśmiejcie się strasznym, gorzkim śmiechem.

Lol, rotfl, lmao, chuj. Ocierając łzy, głodny rozrywki, szukałem kolejnych utworów SKUBIKA. Doigrałem się, straszny gorzki śmiech zamarł w gardle, a genitalium zwiędło, ponieważ jednym z nich była "Piromania".

Jest to jeden z niewielu znanych mi przykładów utworu rozrywkowego zbudowanego modalnie. To znaczy - bazą nie są akordy, lecz skale, w tym przypadku właściwie jedna (jeśli dobrze słyszę, dorycka od E). Konsekwentnie ósemkowy pochód syntetycznego basu szaleje obganiając wszystkie dozwolone dźwięki i nie przejmując się specjalnie podziałem piosenki na takty i frazy, gitarzysta przebija to tworząc swobodną fakturę harmoniczną z trzech przeplatających się śladów (z których dwa sprawiają wrażenie improwizowanych, zwłaszcza ten flażoletowy w lewym kanale), pod tym wszystkim monotonna praca automatu perkusyjnego, nad tym wszystkim autor z melodią wokalną, pozornie brzmiącą jak pasaże ćwiczebne, ale - uwzględniając kontekst - jakże dobrą. Należy docenić zwłaszcza twórczo wykorzystane duże interwały (zwane w tradycji polskiej piosenki niemenowskimi), dla wyciągnięcia których Skubikowski dopuszcza się, chyba pierwszy i ostatni raz w karierze, śpiewania falsetem. Żadna wytyczna konstrukcyjna nie zmienia się ani na moment przez jebane pięć minut. Taki zabieg kompozytorski u człowieka, który poświęcił pół życia budowaniu kawałków na sztywno opierdalanych sekwencjach typu Am/C/Em, to coś totalnie ekscytującego. Każdy może napisać swoje "Eleanor Rigby"!

I tu, a propos podmiotów uznanych powszechnie, anegdotka: jadę samochodem (tym razem własnym) z kolegą, chcę mu puścić nieoficjalną kopię nowej płyty Ariela Pinka, bo ta właśnie wyciekła do sieci, okazuje się wszakże iż kolega nie uznaje słuchania leaków i każe mi wyłączyć. Jako że jestem jednostką spolegliwą, przełączam katalog dalej, gdzie spoczywa w charakterze openera "Piromania" właśnie. Odtwarzacz zaczyna odtwarzać, ja się rozpływam po raz tysięczny piętnasty, ale kolega przerywa mi stosunek krzycząc po kilku pierwszych taktach GOŚCIU MIAŁEŚ NIE PUSZCZAĆ TEGO NOWEGO ARIELA.

Modal chillwave zatem? "Kind of Blue" spotyka "Causers of This"? Może być.

Nawet tekst zdąża. Owszem, już w pierwszej linijce Jacek strzela efektownego samobója (obudziłem się w mokrej pościeli), jest to jednak bodaj jedyna skaza na tym brylanciku. Refren uznałbym wręcz za literacko udany, a jestem jednostką nie tylko spolegliwą, ale też chorobliwie wręcz wymagającą jeśli chodzi o słowo...
...przyjmijcie zatem rekomendację, bo jak nie to się zamknę w sobie.

POSŁUCHAJ

A w następnym odcinku opuścimy na całe 13 minut strefę lat osiemdziesiątych.

Komentarzy: 6 Nie dodano tagów

Z archiwum polskiej piosenki 3/18

2010-05-06 20:16:24

Trzecia odsłona i pierwsze chóralne uuuuu (wszyscy Prawdziwi Papsi wyją z zachwytu).

Ex Dance "Czarny smog", 1987.

Dziennikarze, jak wiadomo - nie tylko muzyczni - najbardziej kochają pisać o sobie, acz spotyka się to niejednokrotnie z SARKANIEM czytelników. Artyści także uwielbiają pisać o sobie, ale im wolno. Ohydna dyskryminacja. Oto, w ramach sprzeciwu, odcinek autobiograficzny. Zapewne nie ostatni w tym sezonie. Uuuuu.

1983 rok, dostaję księgę piątą przygód Tytusa, Romka und A'Tomka. Bohaterowie wizytują w niej Stany Zjednoczone, jeszcze przed lądowaniem dusząc się od zanieczyszczeń, później obserwują potworne korki na ulicach, ogólną znieczulicę społeczną i upadek człowieka. Ojciec tłumaczy mi coś, czego i tak nie rozumiem.

1984, bawimy się na budowie. Pada sakramentalne pytanie: "wolisz enerdowców czy erefenowców?". Kolega odpowiada "erefenowców, bo mają lepsze rakiety". Moja świadomość trwającego wyścigu zbrojeń i technologii wzrasta.

1985, wyjeżdżam na wakacje do miejscowości Soczewka. Ośrodek wczasowy zbudowany jest nad jeziorem, w którym nie wolno się kąpać, woda śmierdzi chemikaliami. Ojciec spada z łódki do złowrogiego akwenu i dostaje wysypki. Pierwszy raz oglądam na własne oczy skażenie środowiska.

1986, w telewizji katastrofa Challengera, a na wideo u stryja film "Nieoczekiwana zmiana miejsc", z którego zapamiętuję głównie zdegradowanego, bekającego bezsilnie przed pyszniącą się witryną sklepową Dana Aykroyda i rozczarowaną Jamie Lee Curtis z wielkimi cyckami, czyli przedstawicieli nizin, skazanych na przegraną w bezwzględnym, betonowym świecie kapitalizmu. Jeden z mieszkańców hotelu robotniczego, w którym się gnieżdżę, wyskakuje z balkonu, nie widząc dla siebie miejsca w bezwzględnym, betonowym świecie socjalizmu. Świta mi w małej ślicznej główce, że dzieje się coś bardzo złego, ale nie wiem dlaczego.

1987, mama kupuje mi książkę Bogdana Chruścickiego "Igrzyska u stóp Hollywood". Dowiaduję się z niej między innymi, że chińskie siatkarki pod wodzą Hang Rong Zeng bezapelacyjnie zwyciężyły, ale przede wszystkim, że Los Angeles jest piekłem na ziemi, nie ma czym oddychać, wszyscy patrzą tylko jak tu przewalić jelenia na kasę, wszędzie reklamy dające złudzenie luksusu na wyciągnięcie ręki, lecz chodniki gęsto usłane są żebrakami. Żebracy, sportowcy, dziennikarze i nawet nieliczni przedstawiciele klasy uprzywilejowanej ciągle kaszlą, bo nad miastem unosi się SMOG. Zdaję sobie sprawę, że żyję w cieniu bomby, jest ogólny syf, wszystkich nas czeka katastrofa i nawet Hang Rong Zeng tu wiele nie poradzi. Ojciec nic mi już nie tłumaczy.

W tym samym roku, tylko później, oglądam jak zawsze "Wideotekę" Krzysztofa Szewczyka, gdzie prezentuje on nagranie "Czarny smog" zespołu Ex Dance, objaśniając, że byli członkowie Papa Dance mają nowy projekt i oto on. Wielce zajarany (bo jestem wówczas psychofanem Papa Dance - pobijcie to) ustawiam swój magnetofon marki Daria przy głośniku telewizora marki Rubin - ostrożnie, bo wiem, że te telewizory charakteryzują się ciekawą umiejętnością samozapłonu - i rejestruję utwór. Bardzo mi się on podoba. Słucham go potem z kasety marki Stilon kilkadziesiąt razy. Nie tylko muzyka, ale i tekst przemawiają dobitnie do mojej nękanej niepewnością jutra, dziewięcioletniej duszyczki. Koledzy myślą, że to jest piosenka o czarnym smoku, ale oni mówią babington zamiast badminton, więc już dawno uznałem ich za jednostki nieco upośledzone leksykalnie.

Przychodzi rok, zdaje się, 2001. Kasety Stilon straciły świeżość swą, ale pamięć nie odmówiła współpracy i odkrycie Napstera w pracowni komputerowej na wydziale staje się dla mnie okazją do przypomnienia sobie przebojów dzieciństwa. Napster jednak cierpi na istotną ułomność - brakuje w zasobach jego użytkowników utworów polskich. O Ex Dance w ogóle zapomnij. Posłusznie zapominam.

Dopiero kilkanaście miesięcy temu ściągam z sieci składankę "Savitor-Tonpress vol. 3" zawierającą "Czarny smog" i konfrontuję szczeniacką fascynację z aktualną, niezmiernie już wyrafinowaną, świadomością muzyczną.

Doznaję jak skurwysyn.

Po czterech taktach bicia bębnów a la "There's Something Going On" mamy junacki (niby dęciaki), nader chwytliwy motyw przewodni przełamany modulacją - to znak firmowy Papsów, zwłaszcza na debiucie! - w szesnastej sekundzie, potem wchodzi kolejna, i kolejna, i na luzie rozpieprza nieprzygotowanych, przygotowanych zresztą też. To co powiedzieć o łagodzącej napięcie, schodzącej krokowo, po kolejnych stopniach skali zwrotce? O powrocie do wspomnianej zawiłej progresji, w refrenie, gdzie Grzegorz Wawrzyszak podbity kwintowo-oktawowym chórkiem w sposób doskonały ignoruje nawet najbardziej radykalne zmiany akordów pozostając przy natychmiast zapamiętywalnym szlagworcie? O płynnym przejściu (w końcu zostajemy na tym samym następstwie) z powrotem do motywu syntezatora? O fusionowym basie, który jest grany oczywiście klangiem, a mimo to pomaga zamiast przeszkadzać? O balladowym, kilkupiętrowym mostku, gdzie utwór sięga szczytów kunsztu songwriterskiego, pozostając gładko przełykalnym mimo wprowadzenia gryzących harmonii na słowach "spotkania, porwania"? O umiejętnie schowanych w miksie (produkcja kładzie nacisk na groove sekcji), a non stop poszerzających układ klawiszach? O tekście, aktualnym wówczas i aktualnym teraz, czyli - mimo pewnej narracyjnej naiwności - uniwersalnym?

Może to, że najprawdopodobniej jest to kolejny dowód w sprawie, która się toczy.

http://www.youtube.com/watch?v=7xXD9ij4ntE

 

Komentarzy: 11 Nie dodano tagów

Z archiwum polskiej piosenki 2/18

2010-05-03 23:47:18

Indeks otwierający składankę mamy obgoniony, czas na track drugi. Kiedy już otworzy się przed Wami światłość, to znaczy kiedy już zobaczycie całą tracklistę składanki "Z archiwum polskiej piosenki", z łatwością zauważycie, że jeden region jest stosunkowo nadreprezentowany. Bynajmniej nie ze względu na moją słabość do sopockiego baru "Przystań" i zupy rybackiej tam podawanej. Już wiecie - przenosimy się 23 lata wstecz i jedziemy do Trójmiasta.

Call System "Szampan", 1987.

Zastanawiam się, czemu w latach znacznego rozkwitu pra-smooth-jazzu (Sting, Sade, Basia, te sprawy; twórczości Hubbardów, Ayersów i Bensonów do nurtu odważnie nie zaliczam), czyli drugiej połowie lat 80, zaistniało tak boleśnie mało polskich odpowiedzi na rzeczone zachodnie trendy. Czemu do kurwy nędzy, skoro taki Niedźwiecki, a był to duży zarządca masowego gustu wtedy, w żadnej swojej audycji nie przepuścił okazji, by oswoić słuchaczy z, jak to wtedy określał nieśmiało, "swoimi ulubionymi nudziarzami". Właściwie tylko gdańskie/gdyńskie/sopockie kapele zareagowały i spróbowały wyrafinowanego harmonicznie, bogato zaaranżowanego (prominentne zastosowanie klawiszy, dęciaków i perkusjonaliów), łagodnego grania. Jednym z nich był Call System, a ich "Szampan", otwierający sławną kompilację "Gdynia", pozostaje pomnikowym egzemplarzem nadmorskiej przytomności umysłów.

Numer rozpoczyna się motywem saksofonu, potem notujemy wejście nieco rozstrojonej, ale ambitnej (opalcowanie akordów dalekie od prostego barre) partii gitary. Następnie zaznacza obecność wokal, beznamiętny w wyrazie, tworzący napięcie przez budowanie niebanalnej i chwytliwej melodii, zamiast przez żyłowanie gardłowych alikwotów. W tle cały czas oszczędna w akcentowaniu, subtelna sekcja. Sade circa "Stronger Than Pride", krótko mówiąc. A jest to plus nad plusy, gdyż Stu Matthewman i jego styl produkcji jeszcze długo pozostanie dla mnie synonimem elegancji (pamiętam, jakim szokiem było dla mnie odkrycie, że materiał z "Love Deluxe" odgrywa on na żywo półnagi, mokry, eksponujący wątłe mięśnie - człowieku, ubierz się z powrotem kurwa w ten garnitur, proszę). Od 2:18 wchodzimy w uptempo, robi się zupełnie amerykańsko, jakbyśmy byli na zakupach w Baltonie, a COCOM nigdy nie został wprowadzony. Refren pozostaje tak dobry, że do dziś często kwituję opady atmosferyczne zaśpiewem "to szampan, pada deszcz, tohooo", jak głupie by to nie było.

Fakt, że trafiały się wcześniej przypadki, pojedyncze utwory podobne w polskiej muzyce popularnej. Fakt, że w późnych latach 70 jeszcze szybciej nadążaliśmy w DŻEZAWEJ materii za światem - bo w stricte jazzowej zawsze mieliśmy niewielkie opóźnienie - o czym zresztą wspomnę w jednym z późniejszych odcinków. Zjawisko zwane Gdańską Sceną Alternatywną, którego Call System był integralną częścią, zasługuje jednak bezwzględnie na nimb wyjątkowości. Po pierwsze, była to scena alternatywna częściowo porzucająca rockistowskie ideały, a pielęgnująca, nazwijmy to, klubowe - wtedy! Po drugie, czerpała ona garściami również z ówczesnego festiwalowego nurtu, z perspektywy czasu może ciekawszego nawet niż podziemny: taki "Szampan" mógłby zostać na spoko zagrany przez Alex Band (i wtedy gitka pewnie by stroiła). Ale po trzecie i najważniejsze. Ci kolesie naprawdę czuli wiatr z zachodu, w zastosowaniu pewnych detali i w wychwytywaniu pewnych prądów wyprzedzali epokę o lata, na przykład grali acid jazz zanim nawet młody Trzciński usłyszał o acid jazz (sławna, nigdy nie wydana, trzecia płyta IMTM). Impreza jest w nieistniejącym już klubie Copacabana, noc, stoję na plaży, patrzę tęsknie w horyzont, rozbieram się bo chcę pierdolnąć do Szwecji wpław, na szczęście koledzy byli w pobliżu.

Jeśli większość zespołów tej sceny nie zyskała nigdy należnej popularności (antyprzykłady mam tylko dwa: dysponująca osobowością Kodyma Apteka i dysponujące coverem Jackowskiego oraz tragicznym pożarem Golden Life), to głównie dlatego, że niewystarczająco kombinowała okołomuzycznie, skupiając się, po jaki chuj przyjaciele, na dźwiękach. Tu dygresja, i to dłuższa. Otóż cały czas mówimy o alternatywie, a przywilejem jej wydaje się być niezależność od problemów wizerunku, haseł reklamowych, haków promocyjnych, które rządzą jakoby wyłącznie światem mainstreamu. Gówno prawda. Dziś to już widać wybitnie jaskrawo, ale to nie od wczoraj promocją kontrkultury zarządzają te same zasady, co popkultury. Wszyscy ci idealiści, którzy cenią sobie w ulubionych niezależnych projektach wartości nieodzwierciedlone w kwitach - emocje, szczerość, antykoniunkturalizm, socjologiczny kontekst liryków, heroinowy nałóg lidera i tak dalej - dają się nabierać nie gorzej niż piszczące nastolatki na np. grzywkę wokalisty Tokio Hotel. WSZYSTKO, co poza muzyką, jest marketingiem. Tylko wyśmiewane jako akademicki szajs "ciekawe interwały w linii wokalnej", "nowatorskie wykorzystanie kompresora", "potrójne rymy AACBBC", "wspaniale spóźnione synkopy werbla" czy "zajebiste przejście z septymy na nonę" nadają się do rozkminki bez większej obawy, że właśnie jesteśmy ruchani w dupę przez managerów, promotorów, pijarowców, jak bardzo to ostatnie by nie było przyjemne i jak dobrego pojęcia o sobie samym by nie dawało. Czy ktokolwiek uważa takie rozkminki za ekscytujące - to już inna, smutniejsza para sandałków.

Zaryzykuję więcej: podejście analityczne daje niejakie szanse na obiektywizm. Zawartość harmoniczna, agogiczna czy spektralna jest niepodważalna, tylko wrażenia każdy ma inne. Nie ma dyskusji, że progresja Cm7/Ebm9/Ebmaj7+/Am/Asus jest interesująca, bo jest (czekam na przykłady zastosowania), ale jeden odbierze ją jako wymuszoną i przez to słabą, a drugi - jako twórcze wykorzystanie okowów systemu dur-moll. I o tym możemy podyskutować, mając jakąś ustaloną bazę do rozmowy. Ale o np. transmisji emocji w utworze? Sądzę, że wątpię. Ty odbierasz taką, ja zupełnie inną, albo zaimpregnował mnie ten track i nie odbieram wcale, i tak w ogóle to nie mam życzenia ciebie słuchać, bo wchodzimy w sferę totalnie niemierzalną, a więc subiektywną, a więc niespecjalnie sprzyjającą porozumieniu, zwłaszcza w tak kurewsko ważnej sprawie, więc spierdalaj słuchać swojej Lady Gagi, a ty swojej Lacrimosy... Hm.

Po powyższym wywodzie to już, podejrzewam, nikt mnie nie przytuli. Ale może ktoś sprawdzi ten kawałek Call System; to jest tylko i aż muzyka.

http://wolfspider.wrzuta.pl/audio/62YsrBrRtTG/call_system_szampan

http://www.mediafire.com/?j21vmkw0wqm

 

Komentarzy: 12 Nie dodano tagów

Z archiwum polskiej piosenki 1/18

2010-04-29 14:39:08

Witam uprzejmie. Odkąd powstała PLATFORMA, wiedziałem że się złamię i będę pisał, bo zawsze chciałem założyć sobie bloga (zawsze = odkąd się dowiedziałem że Noon ma, czyli od bardzo dawna i nieprawda), a nigdy do tego nie doszło. Zastanawiałem się tylko, o czym będę pisał.

Bo po jaką cholerę pokrywać to, co wszyscy potencjalni czytelnicy wiedzą. Nowy track opublikowany na myspace Kenny'ego Gilmore'a albo Violens, czemu w branży muzycznej nie ma - dla szeroko pojętych nas - hajsu, czy lepsze softrockowe czy jazzrockowe wcielenie Steely Dan? Nudy.

No to wykombinowałem. Tak jak od 10 lat miałem zamiar posiadać bloga i gówno z tego, tak od dłuższego czasu noszę się z zamiarem skompilowania dla przyjaciół płyty "Z archiwum polskiej piosenki": powiedzmy 18 kompletnie zapomnianych krajowych przejawów wybitnego songwritingu, aranżacji kompletnej, proroczej produkcji - z uwagi na ograniczoną wiedzę autora, pochodzących głównie z okresu drugie pół lat 70 do pierwsze pół lat 90. W świetle tego, że co prawda istnieją w sieci miejsca prezentujące stare rodzime perełki, ale nikt tam nie pisze o muzyce, ograniczając się (słusznie?) do zarzucania linków - świetny pomysł. Jeszcze lepszy przecież, jeśli zamiast wypalania cedeera (dla kogo? kto chce? no ktooooo?) przyjąć formułę kolejnych - powiedzmy 18 - wpisów tu. Tracklistę już mam przecież dawno przygotowaną, hehe.

Zatem: wish mej lokk, jak mawiają mieszkańcy Skandynawii.

Zaczniemy od największego chyba obskura na owej nigdy nie zaistniałej składance. Dom Mody "Szyfry", 1984.

Tytuem wstępu. Nie mam zamiaru bawić się w archeologa i mówić o historii zespołów, burzliwych dramatach i widowiskowych akrobacjach, chyba że moja nadjedzona przez alkohol pamięć zaserwuje mi na bieżąco jakieś ciekawostki. Każdy umie korzystać z internetu, każdy zna się na dataminingu. Znaczy to tyle w odniesieniu akurat do zespołu Dom Mody, że kompletnie nic o nim nie umiem powiedzieć. O ile wiem, jest to jedno z zaledwie dwóch jego oficjalnych nagrań, opublikowane w ramach "Jeszcze młodszej generacji", wcześniej wydane na tonpressowskim singlu razem z "Deszczem słów", też zresztą zacnym.

Nazwa składu - świetna. Numer - rzadko to idzie w parze, równie świetny. Co prawda silnie naznaczony wpływem zimnej fali (styl gry i brzmienie sekcji rytmicznej, usilnie barytonowy przelot wokalny), ale po pierwsze nie korzystający z niego w sposób wkurwiający, a po drugie, przy tym dość oryginalny.

Zwróćcie uwagę, na przykład, na bardzo intensywne (jak na ówczesne normy muzyki INDIE) i mało zimnofalowe wykorzystanie syntezatorów. Raczej Moroder niż Hannett, raczej Lipko niż Ciechowski, oprócz ósemkowego fortepianu gdzieniegdzie. A przede wszystkim na zaawansowany przebieg samej kompozycji.

Już w 43 sekundzie, zanim wejdzie refren, Dom Mody wprowadza pierwszą - mocno radykalną - zmianę tonacji. Jak wiecie: zmiana tonacji, krócej - modulacja, to ten moment, w którym krytycy rozpuszczają się z zachwytu, a słuchacz wciska stop; reakcja odwrotna następuje jedynie przy tzw. transpozycji eurowizyjnej (całość o ton w górę przy końcu utworu). W samym refrenie tonacja zmieni się jeszcze raz, dokładnie w połowie, chociaż wrażenie "co się kurwa dzieje" wywoływane jest tam częściej, poprzez wtrącanie dysonującego akordu klawiszy.

Relacja linia wokalna - akordy też frapująca, popatrzcie na pierwszą część refrenu, gdzie melodia raz trafia w dźwięk składowy akordu gitarowego, a raz biegnie sobie w cholerę gdzieś na dźwięk dodany. Ok, nic nowego, ale przypominam kontekst, to Polska, ROK ORWELLOWSKI, Jarocin, Rokendrol. Do tego inteligentne rozwiązanie dialogu klawiszy z gitarą, syntezatory grają w miarę możliwości ostinatowo, powtarzalnie, starają się jak najdłużej zostać na jednym motywie, podczas gdy gitarzysta już dawno zabrał się za inny akord. Ciekawe, że w mostku od 2:00 role się na chwilę zamieniają. Dużo ruchu, i to z sensem, a tylko 2 minuty i 40 sekund.

Gdyby ktoś mi powiedział, że to Dębski (a jest to człowiek który o muzyce wie niestety wszystko, oraz autor chyba najbardziej niezwykłego wmso* utworu w historii polskiej piosenki, mam na myśli "Stan pogody") spróbował być jak Joy Division, to uwierzyłbym jak nic. I tu niech będzie anegdotka o Dębskim, skoro o zespole Dom Mody nie dysponuję żadną. Otóż gra sobie Krzesimir dżob w dużym składzie jazzowym, są wczesne lata 70, kwitnie fryta, czyli free jazz. Zespół zaczyna improwizować. Mija trochę czasu, bohater naszej opowieści nieco zagubił się w meandrach grania każdy sobie. Nieco przestraszony, bo to ważny wykon i prestiżowy, odwraca się do perkusisty i pyta "gdzie jest raz? gdzie jest raz? gdzie jest raz?". Na co spocony bębniarz z przejęciem rzuca "pierdol się! pierdol się! pierdol się!".

Morał: już lepiej jednak grać zimną falę. A najlepiej tak umiejętnie, jak w utworze "Szyfry".

http://www.youtube.com/watch?v=59kSKiDOTfg

* w mojej skromnej opinii o_O

Komentarzy: 7 Nie dodano tagów

« wróć 1 czytaj dalej »