Nie jesteś zalogowany

Funkwerk Erfurt

2010-05-27 15:49:30

funkwerk.jpg

Nostalgia trip.

Zamieszczam tu nagrania Funkwerk Erfurt, kapeli którą miałem zaszczyt współstanowić. W ogólniaku, razem z dr Pytą wpinaliśmy swe instrumenty w tak zwaną linię, jedliśmy fasolkę po bretońsku, oglądaliśmy ślizgacze i uprawialiśmy radosną twórczość w ciasnych, ciemnych pomieszczeniach. Bieda wymusiła lo-fi, ale zamiast garażu wybraliśmy darmowe programy do nagrywania, miksowania i midi z klawiatury komputera PC. Nadało to naszym kawałkom unikatowy szlif i sznyt. Funk, pot i absurd. Art brute. Funkwerk Erfurt.

funkwerk1.jpg

Zasadniczy skład zespołu wyglądał tak:
-dr Pyta: basia, wokal, drumsy, klawisze, teksty
-lewar/car mody: gitary, klawisze, drumsy, teksty

udzielali się też:
+Ku Klux Kamil: teksty, żywa perkusja
+Kuba: support, różne instrumenta
+Masti: wokal w "Baba", tekst
+Brygantez: gitara i tekst w "Ryby"


Skupmy się jednak na zasadniczych członach zespółu Funkwerk Erfurt. Kimże byli ci dzielni młodzieńcy?

 

DR PYTA

"Alfa, delta, gamma, beta
dam rodzynki spod napleta,
gdy poprosi mnie kobieta"

funk4.jpg

"Gegen Fabrik Blumen sterben
Mann muss Heute Arbeit gehen
Mit dem Bus oder zu Fuss
Um sehzehn Uhr alle Manner schluss
Viel Zeit haben
mit Leute lachen
In mein Arbeit kann Mann nichts machen
Ich bin ein Doktor, der best Direktor"

Doktor Pyta, zwany też przez miejscowych wieśniaków Bardzikiem, góruje swym intelektem nad pozostałymi członkami zespołu. Nawet swym przyjściem na świat uprzedził o bite 16 lat przełom wieków. W dzieciństwie bity, maltretowany i molestowany przez wyrodne rodzenstwo, teraz sam bije i maltretuje. Jest w tym niedościgniony. Mecenasami jego byli m.in. Fryderyk Chopin i Maria Sklodowska-Curie. Mając takich mocodawców, wielki sukces Doktora był już tylko kwestia czasu. Pierwsze wzmianki w prasie sa zbieżne z datą pierwszej komunii młodego Doktora. Następne pokrywały się z drugą i trzecią. Kiedy już nagłówki wszystkich gazet krzyczały o młodym geniuszu z Zagłebia Wódki i Słońca, Doktor podjął decyzję ważna dla swej kariery - zawarł pakt z grupą równie młodych i zdolnych ludzi. Twórczość Doktora, który szczególnie umiłował sobie grę na elektrycznej gitarze basowej, oplata się wokół wielu ważnych dla życia współczesnego tematów. W pieśniach zaobserwujemy przenikanie się na wszelkie możliwe sposoby motywów "eros-penis-tanatos".

 

LEWAR

"Biegam szybko, biegam żwawo, z karabinem po pływalni
dzieci płaczą, dzieci krzyczą, nie widziały jeszcze kaźni
Leży pani Leżuchowa, niech Czyczeron ją uchowa!"

lewaru.jpg

Przyjaciel wiosny, radosny jak uśmiech Kaszpirowskiego, siostrzeniec Filipa Golarza, uczeń Rona Jeremy'ego. Będzie tego.

 

Poniżej możecie odłuchać legendarnego EP "LO-FI, HIGH POTENTIAL, HIGH PROOF":

funk5.jpg

funk6.jpg

 

Disco 40
Utwór biesiadny. Spory hit na undergroundowych prywatkach.
Funkwerk Erfurt - Disko 40 by Funkwerk Erfurt

Dwa dzbany
Wykopisty noizze lo-funk. Tekst oparty na uwielbianym przez zespół toposie wyliczania.
Funkwerk Erfurt - Dwa dzbany by Funkwerk Erfurt

 

Viador testy stereo
Nasz największy przebój.

Funkwerk Erfurt - Viador testy stereo by Funkwerk Erfurt

 

Kuleczki
Takie nasze "Nothing compares to U". Bardzo osobisty tekst Dr Pyty.
Funkwerk Erfurt - Kuleczki by Funkwerk Erfurt

Szatan mój pan
Założyciel black metalowej legendy Burzum Varg Vikernes chętnie opowiada jak wpadł na unikalne brzmienie swojej kapeli - nagrywał instrumenty na najmniejszych i najbardziej obskurnie brzmiących wzmacniaczach jakie udało mu się znaleźć. Hrabia Grishnackh zafajdałby na rzadko spodni,e gdyby zobaczył, czego używaliśmy do nagrania tego numeru. Stopa perkusji z pecetowego emulatora midi, który obsługuje się za pomoca klawiatury - to jedna z wielu niestandardowych techik z jakich korzystaliśmy pewnej zimnej marcowej nocy.
Funkwerk Erfurt - Szatan mój pan by Funkwerk Erfurt

Polfa (Zappa was my father)
Funkwerk Erfurt dowiaduje się, że studio to też instrument. Zamiast studia tani multiefekt marki ZOOM.

Funkwerk Erfurt - Polfa by Funkwerk Erfurt

Ryby
"Łowię ryby prądem elektrycznym,
skurwysyny gryzą jak najęte.
Urwę ch*ja Wacławowi
rzucę rybom na przynętę!"
Funkwerk Erfurt - Ryby by Funkwerk Erfurt

 

Liebe
Funkwerk Erfurt - Liebe by Funkwerk Erfurt



Kartka z wakacji
Nagrane setkę w ostrowieckim skansenie, dokładnie w pomieszczeniu kuchennym. Straszna kiszka.
Funkwerk Erfurt - Kartka z wakacji by Funkwerk Erfurt

Hess
Utwór inspirowany najlepszymi dokonaniami amigowej demo-sceny.
Funkwerk Erfurt - Hess by Funkwerk Erfurt

Starogardzka (muchy budują miasto w lampie)
Artur Rojek nie zgodził się zaśpiewać w tym utworze, bo nie potrafiliśmy zarecytować całego tekstu "Długość dźwięku samotności". Postanowiliśmy zostawić go bez wokalu, z szacunku dla pierwotnego zamysłu i z nadzieją, że Artur nam kiedyś przebaczy. Tylko linia basu nie jest pijana (ale nierówna za to).

Funkwerk Erfurt - Starogardzka by Funkwerk Erfurt

Baba
Dub-folkowa ballada w duchu beefheartowskim. Klezmerski  walc przemycający brutalnie uproszczone pierwiastki  post-techno.Programowo niedokończony. Do zrozumienia utworu należy wsłuchać się w tekst, więc  dla ułatwienia zamieszczam ów poniżej:
Funkwerk Erfurt - Baba by Funkwerk Erfurt

"Miała baba synów, synów całą kopę.
Każden jeden z drugim chłopy urodziwe
chodziły do lasu węże łapać za szyję
piły krem z pijawek, mleko kozła ssały,
chodzły na grzyby, wójta się nie bały.

Refren: Oj babo, oj babo! Oj głupia kobito!
Tylu dobrych chłopów posłałaś pod żyto

Pierwszen na targ zalazł, kupił dzban paliwa
wszedł ino na drogę, ryksza go ubiła.

Drugien był dróżnikiem, karmił paszą prosię
Wsadził ryj gdzie nie trza, źle skończyło to się.

Trzecien na budowie mur z pustaków stawiał
wpadł do betoniarki i umarł na zawał.

Czwarty robił przy kieracie, zetarł z palców błonę
likorz mu powiedział - szczepionę w śledzionę.

Piąten zbierał rzuki,
po ogórkach słoik za pan brat
wtem mu w krzyżu pęknął gnat
W pyskach rzuków poszedł w świat.

Szósten zbierał nawóz gołymi ręcami
wyszło z piachu dziwo zabiło kolcami.

Mówiła ci matul, nie kręć żarnem w lewo!
Chłopak se zapomniał,
wypadło mu ziobro.

Siódmen mielił smalec
Wyszedł z mięsa wicien
odebrał mu życie.

Ósmen na łyżwy se poszedł, a że było lato
szok terminczy złapał, co powita na to?

A dziewiąten, nii, macał kury, jajca im podbirał
Trzy się zbuntowały, w sto mu radę dały

A dziesiąten śmigał bystro jednośladem
Wybuchło dynamo, elektrolit prysnął
Pośród ciemnej nocy rower ogniem błysnął."

 

grafika by opos

napisali o nas: blogwbudowie

Komentarzy: 3 Nie dodano tagów

żadna ważna kapela

2010-05-20 00:54:22

Do chłopaków z Green Day pewnie nikt nigdy nie mierzył z Magnum 44 i nie kazał zadać sobie pytania „czy macie dziś szczęście?” Clint Eastwood w „Brudnym Harrym” dopytał jeszcze: „well, do ya punk?”

Billie, Mike i Tré prawdopodobnie roześmialiby mu się w twarz. Można twierdzić, że nie mają talentu, że grają gówniarską muzykę, że Green Day to nie jest żadna ważna kapela, ale nie można im odmówić fuksa. Istnieją od ponad 20 lat, a dzieciaki nadal ich słuchają.

Zaczynali w 1987 roku w Berkeley w Californi jako Sweet Children. Grali proste, melodyjne punkowe kawałki. Billie Joe Armstrong grał na wiośle i darł ryja, Mike Dirnt obsługiwał basię, a niejaki John Kiffmeyer, znany też jako Al Sobrante, naparzał w gary. Przemianowali się na Green Day, żeby uniknąć pomyłek z innym zespołem z East Bay  – Sweet Baby. Nowa nazwa zespołu powstała podczas jednego z leniwych popołudni, które chłopaki spędzali z „Ulicą Sezamkową” i bongiem w dłoni. Nadal grali proste, melodyjne punkowe kawałki. Do 1992 roku wydali 2 płyty w niezależnej wytwórni Lookout! – „1,039/Smoothed Out Slappy Hours” i „Kerlpunk”. Między albumami koncertowali, dotarli nawet do Polski. Wtedy też zmienił się skład zespołu – nowym perkusistą został Tré Cool, jak się miało okazać największy wariat z całej trójki. A potem podpisali kontrakt z należącą do Warner Music Group duża wytwórnią Reprise. W 1994 roku wydali „Dookie”. Stali się sławni. Niektórzy zaczęli mówić, że się sprzedali. Green Day mieli to gdzieś i cały czas grali proste, melodyjne punkowe kawałki.


Tyle historii, to nie wkładka „Tylko Rocka”, a ja nie nazywam się Koziczyński. Nie będzie zastanawiania się czy rzeczywiście Green Day inspirował się Husker Du i The Replacements, ani doszukiwania się wpływów trudnego dzieciństwa Billiego Joe Armstronga na jego teksty. Nie będę też nikogo przekonywał, że to dobry zespół. Faktem jest natomiast, że „Basket Case” to jedna z niewielu piosenek, które nie zostały szyderczo wyśmiane przez dwóch największych krytyków muzycznych lat 90tych – Beavisa i Buttheada. „This rocks! Hihiehehehy”. Tego się po prostu słuchało, nie zważając na to, że starsi koledzy wyśmiewają ten cały Green Day i próbują przekonać nas do strasznie hałaśliwej Siekiery, czy innego Dezertera. „Dookie” to wakacje, kolana pozdzierane w wypadkach podczas jazdy na BMXie, pierwszy łyk Warki Strong. To najważniejsze zasługi Green Day. Zaraz po nich wymienić trzeba przyczynienie się do wybuchu fali pop punkowego grania. To dzięki ich popularności udało się wypłynąć takim zespołom jak The Offspring, NOFX. No i oczywiście Rancid, najfajniejszej kapeli z tamtego nurtu, w której grają członkowie legendarnego Operation Ivy (Green Day do dziś wykonują na koncertach kower ich kawałka „Knowledge”).


Billie Joe Armstrong, Mike Dirnt i Tré Cool jawili się jako strasznie sympatyczne chłopaki. Wielbiciele różnorakich używek i imprez, które kończą się na przykład defekacją na balkon pokoju hotelowego Juliette Binoche. Koszmar dziennikarzy – zbombieni podczas wywiadów, robiący sobie niewybredne żarty i udzielający kretyńskich odpowiedzi na pytania. Do historii przeszła bitwa błotna między zespołem a fanami, którą zainicjowali podczas festiwalu Woodstock ‘94. Mike stracił wtedy kilka zębów – ochroniarz próbujący poradzić sobie z publicznością, która wtargnęła na scenę nie poznał muzyka i uderzył go w twarz.

Z Green Day jest tylko jeden problem. Z takiej muzyki wyrasta się równie szybko, co z robienia skapek (podpalanie plastykowych opakowań nabitych na kijek; robią takie fajne wziuuuuu, ale zostawiają paskudne blizny). Wyobrażacie sobie jak musiałby się czuć prawdziwy, wieloletni fan tej kapeli? Spróbujcie:
Słuchasz Green Day odkąd ukazał się „Dookie”. Kolejne płyty też ci się podobają, „Insomniac” może nawet mniej, niż wprowadzający powiew świeżości „Nimrod” z 1997 – w końcu lata mijają, ty też nie stoisz w miejscu. Jednak gdy wychodzi „Warning” zaczynasz zastanawiać się, co się stało z twoją ulubioną kapelą? Dlaczego nie śpiewają już, że mają wszystko w dupie? Skąd tematy takie jak wiara, problemy społeczne? W wywiadach chłopaki mówią coś o rozwoju, chcą inspirować. Nawet Tré się uspokaja. Dowiadujesz się, że w wypadku stracił jedno z jąder. Czyżby to był powód? Dwa lata po wydaniu „Warning” Green Day rusza w trasę z jakimś tam Blink 182. To ci kolesie od piosenki z filmu „American Pie”, tego o gwałceniu szarlotki. Pop Disaster Tour kompletnie załamuje twoją wiarę w chłopaków z Berkeley – grają jako support! Główną gwiazdą jest z Blink 182! Jeszcze się z tego podniosą myślisz sobie i włączasz kasetę VHS z nagranym z MTV teledyskiem „Geek Stink Breath”. Nastaje rok 2004. Billie Joe Armstrong farbuje włosy na czarno. Najbardziej lubisz go jako blondyna, ale spokojnie - zdarzało mu się to wcześniej. Tym razem na czarno farbuje też paznokcie i zaczyna używać kredki do oczu w takim kolorze. Na przystanku autobusowym z ust młodszych od ciebie od połowę, dziwnie ubranych dzieciaków po raz pierwszy słyszysz termin emo. Green Day wydaje „American Idiot”, pierwszą zaangażowaną politycznie płytę zespołu. Koncept album? Punkowa opera? 9-cio minutowe kawałki? MTV przestaje praktycznie emitować teledyski. Premierę ma pierwsza seria „My Super Sweet 16”. Twoja dziewczyna zaczyna wkręcać się w “Date My Mom”, a inne panny, które ci się podobają na pytanie o ulubione zespoły wymieniają My Chemical Romance i Good Charlotte. Bush rządzi od 3 lat. Świat, który znałeś się skończył.

Green Day idealnie wpasował się w nowe czasy. Tak naprawdę nadal grają te cholerne proste i melodyjne punkowe kawałki. I podobnie jak na początku wieku trafiają do nowego, młodszego pokolenia fanów. Wówczas udało im się przekonać do siebie dzieciaki słuchające kapel takich jak Sum 41, czy Blink 182, kapel dla których sami stanowili inspirację. Dziś piosenki z „American Idiot” zapełniają gigabajty ipodów nastolatków w koszulkach z podobizną Avril Lavigne. Zresztą wspomniane Good Charlotte też przyznaje się do inspiracji Green Day. I nawet ja potrafię potupać nóżką i pokiwać główką przy kawałkach takich jak „Holiday” z „American Idiot”.
Dojrzeli. Nie do wyobrażenia było kiedyś, żeby ten zespół nagrał numer z U2. Zysk ze sprzedaży singla z kowerem The Skids „The Saints Are Coming” przeznaczony został na rzecz ofiar huraganu Katrina. Nagrali jeszcze jedną piosenkę dla celów charytatywnych („Working Class Hero” Johna Lennona, znalazł się na składance „Instant Karma: The Amnesty International Campaign to Save Darfur”). Chcą się prezentować jako świadomi problemów dzisiejszego świata, zaangażowani, choć do chorej megalomanii Bono jeszcze im daleko. Zresztą już wcześniej podejmowali działalność charytatywną, z tym że odbywało się to raczej po cichu. Może śpiewają o poważnych sprawach, bo zmieniło ich ojcostwo? W końcu grają dla dzieciarni. A może Billie Joe Armstrong po prostu chce poznać papieża?

15 maja ukaże się [ukazała się, w dodatku 15 maja 2009 roku - dop. lewar] ich nowa płyta „21st Century Breakdown”, kolejna rock opera. Pierwszy singiel to „Know Your Enemy”, moim zdaniem gówniana piosenka. Ale nie o moje zdanie tu chodzi, ja jestem stuletnim dziadem, wyrosłem z targetu wieki temu.

 

tekst z ubiegłorocznego Pulpa. Nieżalowcy nie lubią Green Daya, ale mnie byłoby żal jakby się ten art zmarnował. Masz jakiś problem? Well, do ya punk?

Komentarzy: 8 Nie dodano tagów

Messer Chups

2010-05-05 18:44:52




I'll swallow your soul!


Jak wiele jest rzeczy kultowych? Mnóstwo. Pomijam już stopień wyświechtania tego określenia. Rzeczy kultowych jest mnóstwo. Od cholery. Potąd.
Ray-bany i czarne garnitury Blues Brothersów. Wąsy, bandany i dżinsowe katany Turbonegro z okresu "Ass Cobra". Teksty Asha z "Martwego zła", w ogóle Bruce Cambpell sam w sobie. I Tom Waits. Poranki Hanka Chinaskiego w prozie Buka. Hejtspicz Edwarda Nortona z "25th Hour" Spike'a Lee. Sposób w jaki Eastwood odwijał poły poncza w Trylogii Dolara. Pierwsz
a próba Bozara z Fallouta 2. Przemowa Mickey Rourke'a w "Spun". Mnóstwo. Od cholery. Potąd.

W tej przykładowej wyliczance obok rzeczy wielkich, kozackich, pojawiają się elementy mocno przegięte w stronę kiczu, acz też mocarne - nie od dziś wiadomo, że tandetę otacza się kultem czę
ściej, niż tak zwaną sztukę. Nie, nie będzie o granicy między sztuką, kiczem, a Wajdim w stroju konia i Zanussą przebranym za tornister. Będzie o kultowej tandecie, o cudownym kiczu. Będzie o Messer Chups.

Szatan Szatan, pozamiataj!


Cabaret-psycho-surf-gothabilly? Może być, chyba że chcecie kombinować dalej - jeżeli gdzieś uda się wam zgrabnie wcisnąć "lounge", "punk", "boogie", "obscure", "electronic" i "satanic", to będzie prawie to. Ale lepiej obejrzyjcie teleklip, na złego dobry początek:


/Messer Chups - Hexe Chips/

Ten wystylizowany na szatanistyczną wersję Johna Lennona pan to Oleg Gitarkin, lider zespołu odpowiadający za muzykę i otoczkę wizualną. Towarzyszy mu gothpunkowa piękność o wiele mówiącym pseudonimie Zombie Girl, ona tnie na basi. Obecnie w Messer Chups gra jeszcze Oleg Peskov, perkusista Leningradu. Wszyscy pochodzą z Sankt Petersburga.




Kultowe złe kino science fiction Eda Wooda. Potwory z bagien, wilkołaki i ludzkie głowy na pajęczych nóżkach z różnorakich trash movies. Plastikowy Szatan z kiepskich okultystycznych horrorów z lat czterdziestych i precyzyjne cięcia siekierą z wysublimowanych dzieł włoskich mistrzów z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Dario Argento goni Fantomasa. Obsada "Faster, Pussycat! Kill! Kill!" Russa Meyera zainfekowana przez zombie... to klimat Messer Chups.



/Messer Chups - Go Satan Go!/

Podobnymi rzeczami inspirowały się horror punkowe kapele z The Misfits na czele. Kultowe klasyki złego kina przypominał White Zombie. Pseudo okultyzm i szatanistyczne hocki-klocki na wesoło pojawiały się w industrialnym My Life With The Thrill Kill Kult.


/My Life With The Thrill Kill Kult - Kooler Than Jesus/

Sfera muzyczna Messer Chups rozpościera się za to gdzieś między surf rockiem spod znaku Dicka Dale'a, a lounge'owym luzem Henry'ego Manciniego. Psychobilly podrasowane masą sampli z efektami dźwiękowymi i dialogami z filmów. I theremin. Jego charakterystyczne wyjące dźwięki wypełniały ścieżki dźwiękowe filmów grozy sprzed lat. Największe wrażenie robi jednak sposób grania na tym cudzie. Przez pewien czas w Messer Chups udzielała się nawet Lidia Kavina, krewna wynalazcy thereminu Lwa Termena, wirtuozka i popularyzatorka tego instrumentu.


/Messer Chups - Flash Of The Night/

Jeżeli marzy się wam czasem wymiana dłoni na piłę łańcuchową, jeżeli zamiast ozdób wieszacie na choince latające spodki, a na lusterku samochodowym gumowego Lucyfera - Messer Chups jest dla was. Parafrazując tagline ze strony zespołu: jeśli wierzycie, że przyszłość wydarzyła się jakieś 40 lat temu - na pewno macie już wszystkie ich płyty.

Oleg Gitarkin grał wcześniej z Olegiem Kostrowem w kultowej już (sic!) formacji Messer für Frau Müller. Szczegóły w oficjalnej biografii i na Allmusic, nie będę robił tu Wikipedii. Polecam równie mocno jak Messer Chups, który zresztą muzycznie nawiązuje do dokonań obu Olegów z początku istnienia Messer für Frau Müller:


/Messer für Frau Müller - Yellow Case/

Kostrow wydaje dziś płyty pod własnym nazwiskiem. Ma na koncie współpracę z ponoć znanym rosyjskim designerem Bartenewem, który to sam współpracował z bezsprzecznie znanym Brianem Eno. Muzyka do spektakli Bartenewa "Iwona" i "Snow Queen" przyniosła Kostrowowi sporą popularność w Rosji. To kontynuacja drogi jaką obrał
Messer für Frau Müller na ostatnich wydawnictwach: pozornie lekkie elektroniczne melodyjki nasycone klimatem ZSRRowskiej sztuki i oparte na samplach wykorzystujących zdobycze radzieckiej myśli technicznej.


/
Messer für Frau Müller - Best Girl From USSR/


Komentarzy: 7 Nie dodano tagów

Kłamca kłamca

2010-04-26 14:36:32

Dyskografia Liars przypomina dokonania naszej Ścianki. Debiutancki They Threw Us All in a Trench and Stuck a Monument on Top, a bardziej They Were Wrong, So We Drowned są jak Statek Kosmiczny – moc, ekspresja, gitary i udane przebicie się do świadomości odzianych w koszulki Sonic Youth fanów tych trzech rzeczy. Drums Not Dead to oczywiście ichnie Dni wiatru – mocno dyskusyjny eksperyment, kochany i nienawidzony. Liarsowe self-titled z 2007 roku w tej naciąganej hipotezie powinno stać za ściankowe Białe wakacje, ale nie to przecież Pan Planeta – konsolidacja brzmienia, nadanie jasno określonych ram kompozycjom i samookreślenie się Kłamców jako zespołu jednak rockowego. Białymi wakacjami można nazwać dopiero tegoroczną Sisterworld – płyta uśredniająca dotychczasowe dokonania Liars, żeniąca atmosferyczne dźwięki z noise’ującym przypierdoleniem. Bywa ładnie, bywa strasznie, czasem są odjazdy, teksty wprowadzają w klimat (a tak, to kolejny quasi koncept album). Brakuje jednak czegoś, co pozwalałoby na dłużej zapamiętać to wydawnictwo, nawet na tle samej tylko dyskografii zespołu. A ze Ścianką to ściema – „everybody lies”.


Lubisz to? Sięgnij po… jakikolwiek album Sonic Youth przed Dirty, albo po prostu po wcześniejsze płyty Liars.

Komentarzy: 1 Nie dodano tagów

Miczostwo świata!

2010-04-23 11:28:13

Ilu Mitchów potrzeba, żeby nagrać pierwszą naprawdę doskonałą płytę? Tym razem dziewięciu - takie combo stworzyło XXII Century Sound Pioniers.

Do tej pory nagrania zespołu były jedynie odblaskiem jego koncertowej potęgi. Przezabawna konferansjerka mówiącego wyłącznie po amerykańsku Morettiego, kowbojskie stroje lub błyszczące garnitury, pojedynki klawiszowe ze Zbigniewem Wodeckim, featuringi Maxa Tundry i setka innych atrakcji – tego nie zmieścili na żadnym albumie, przekaz był zubożony. Eastern country z Luv Yer Country sprawiało wiele radości, ale na dobrą sprawę to beztroska zabawa niczym z filmu Bolek i Lolek na Dzikim Zachodzie i niewiele więcej. Kawałki z 12 Catchy Tunes rzeczywiście były chwytliwe, ale podobnie jak wspomniane gajery Mitchów z tamtego okresu, przeznaczone raczej na specjalne okazje, niż do noszenia codziennie do pracy (na uszach). XXII Century Sound Pioneers to rzeczywiście skok w nową erę. Tradycyjnie eklektyczne i wypełnione cytatami kompozycje tym razem przykuwają 100% uwagi i powalają rozmachem. Wszystko tu jest wielkie: skład, instrumentarium (sekcja dęta!), aranżacje (miczostwo), produkcja (nie pionierska, ale wzorcowa), ambicje (zostawić resztę świata 90 lat w tyle).



 

Lubisz to? Sięgnij po… nową Baabę, stary Łoskot, starych Mitchów i Starych Singers.

 

Komentarzy: 2 Nie dodano tagów

GAGATEK

2010-04-19 12:38:48


Madonna powiedziała kiedyś: „będę szczęśliwa tylko wtedy, gdy będę sławna jak sam Bóg.”  A w dzisiejszych czasach nie trzeba już tłumaczyć się z takich wypowiedzi. Konsekwencja w dążeniu do celu tej gladiatorki showbiznesu daje podstawy wierze, że tak się kiedyś stanie. Lady Gaga chce być bardziej sławna niż Madonna. Zatem chce być sławniejsza od Boga.


Tematem wydanego w sierpniu 2008 roku albumu „The Fame” jest oczywiście sława. Wydaje się ona też sensem życia Lady Gagi. Gaga twierdzi, że niektórzy ludzie po prostu rodzą się gwiazdami, ona do takich należy i od urodzenia wiedziała, że jej miejsce jest na scenie. A urodziła się w 1986 roku, w Yonkers w stanie Nowy Jork jako Stefani Joanne Angelina Germanotta. Jak przystało na córkę bogatych Włochów uczęszczała do prywatnej katolickiej szkoły Zakonu Serca Jezusowego. Tej samej, w której edukację pobierały panny Hilton. Stefani była zafascynowana wyniosłością Paris i jej młodszej siostry, której imienia nie warto nawet sprawdzać w Wikipedii. Pociągał ją ich styl życia i sposób myślenia pozwalający traktować wszystkich z góry. Kilka lat później poświęciła bohaterce dzieła „One Night in Paris” jedną z piosenek z debiutu, „Paparazzi”. Mimo to panna Germanotta była mniej odporna na edukację, niż dziedziczki fortuny Hiltonów – kontynuowała naukę na wydziale muzyki w Tisch School of the Arts w Nowym Jorku. Dalej mamy standardową historyjkę niegrzecznej dziewczynki z dobrego domu: Stefani wyprowadza się od rodziców, rzuca studia i daje się ponieść klubowemu życiu nowojorskiego downtownu. Seks, narkotyki, rock’n’ roll i taniec go-go. W skórzanej bieliźnie tańczyła do Black Sabbath, Guns’N’Roses i Faith No More. Paliła na scenie swoje stringi, przynajmniej tak piszą dziś portale plotkarskie. W 2007 roku, już jako Lady Gaga, występowała z Lady Starlight, stylistką, performerką, didżejką i tancerką erotyczną. Ich występy hołdowały glam rockowym rewiom z lat siedemdziesiątych: dziwaczne stroje, teatralna przesada, burleska – oprócz Madonny idolami Gagi od zawsze byli David Bowie i Queen. To z piosenki „Radio Ga-Ga” tego ostatniego zespołu nasza bohaterka wzięła swój pseudonim artystyczny. Wtedy narodził się też sceniczny imidż Gagi i jej podejście do występów przed publicznością. Krótko mówiąc skminiła, o co chodzi w performing arts. I przestała nosić spodnie, co zostało jej do dziś.

Lady GaGa stała się na tyle rozpoznawalna w nowojorskim undergroundzie, że zauważyli ją ludzie z należącej do Universal Music Group wytwórni Interscope. Z jej songwriterskiego talentu zaczęli korzystać artyści tej klasy, co Fergie, Pussycat Dolls, Britney Spears i reaktywowane New Kids On The Block (z tymi ostatnimi pojechała później w trasę koncertową; zuch dziewczyna – wyobrażacie sobie, jaki to stres występować co noc przed Donnie Wahlbergiem?). Na potrzeby swojego labelu Konvict Gagę zwerbował również Akon, złodziej samochodów nawrócony na R&B. W tak sprzyjających warunkach i odpowiednim środowisku Lady Gaga mogła zająć się wydawaniem własnego albumu. Już wtedy nosiła w sobie część materiału, niektóre piosenki wykonywała wcześniej z Lady Starlight. Popowego sznytu nadał im RedOne, który kręcił gałkami i przesuwał heble między innymi dla Enrique Iglesiasa, Brandy, Robyn i Akona. Gadze zależało, aby jej piosenki zachowały glam rockowy charakter i jednocześnie brzmiały jak przystało na czasy, w których pseudonim Timbaland kojarzony jest nawet w Manieczkach.



Album „The Fame” promowany był singlem „Just Dance”. Ten dance-popowy hiciak od kwietnia 2008 piął się w górę radiowych list przebojów w USA. Europejską przestrzeń dźwiękową zaczął gwałcić w sierpniu. Po kilku miesiącach do gang bangu na klubowych parkietach dołączył „Poker Face”. Oba kawałki definiują styl Gagi – grube taneczne bity, mięsiste syntezatory, puszczane przez vokoder wokale i inne modne dziś w klubowych remiksach pierdoły, które brzmią fajnie, a których poprawne nazwanie wymaga przypadkowego zacięcia się w windzie z bandą didżejów. I najważniejsze: refreny tak chwytliwe, że aż uzależniające. I choć te dwa single są najlepszymi piosenkami na krążku, to powyższe odnosi się do całego „The Fame”. Wyróżnia się tylko nawiązujący do ukochanego przez dorastających w latach dziewięćdziesiątych Ace Of Base „Eh Eh (Nothing Else I Can Say)” (czy ja już wspominałem, że producent krążka, RedOne, jest pół Szwedem pół Marokańczykiem?). Album to legalna elektro-popowa piguła bez BZP: energetyczna i niewymagająca muzyka taneczna, która przykuwa na dłuższy czas do parkietu i nie ma praktycznie żadnych skutków ubocznych. A najlepiej działa jak zapije się ją morzem alkoholu. Tak jest – Lady Gaga to nie jest grzeczna panienka śpiewająca o strzałach miłości i cukierkach. To ta panna, która oblewa cię drinkiem chwiejąc się do bitu, i której chciałbyś zwrócić uwagę na to, że przecież nowe conversy bejb, ale jakoś nie masz odwagi. Teksty afirmują hedonistyczny tryb życia: niezobowiązujący seks i przedmiotowe podejście płci przeciwnej, imprezy, używki i korzystanie ze sławy. „Let’s have some fun, this beat is sick, I want to have a ride on your disco stick” – to jasny wykład filozofii Lady Gagi. Odpowiednio dopasowany jest do tego jej wizerunek medialny. W wywiadach mówi: “Pieprzyć się mogę z przypadkowymi facetami. Ważne, aby znali swoje miejsce i znikali nad ranem.” Opowiada, że chętnie przespałaby się z Britney Spears. Oczywiście nie wierzy też w miłość – you know, music is her boyfriend... O samym procesie tworzenia też ma coś do powiedzenia: „Gdy robisz muzykę, komponujesz, kreujesz, twoim zadaniem jest uprawianie szalonego, nieodpowiedzialnego seksu bez prezerwatywy z pomysłem, który chcesz w danej chwili rozwinąć. Praca nad płytą jest niczym spotykanie się z kilkoma mężczyznami naraz.” To wszystko zgrabnie przemyślana kreacja – prowokuje na tyle, aby pisały o niej portale plotkarskie, ale nie chce być drugą Peaches. Nie jest na tyle perwersyjna i wyuzdana, co żydowska księżniczka elektro punku. Bo Lady Gaga chce być sławna, a sława wymaga odpowiednio wyważonego biznes planu. Wzorzec jest oczywisty: Madonna. Okazuje się, że kopiując jej poczynania nadal można skutecznie robić wokół siebie szum. Babcia Madge przecierała szlaki, ale nawet wpadając w koleiny po niej można dojechać daleko. Tym bardziej, że przy drodze nadal stoją muszący wykarmić rodziny paparazzi.



Lady GaGa przykłada olbrzymią wagę do swojego wyglądu. Jej charakterystyczny styl ubierania się to z grubsza połączenie glamowych dziwactw z lat siedemdziesiątych i ejtisowego blichtru. Wielkie kwadratowe okulary, platynowa grzywka, ostry makijaż i brak dolnych części garderoby. Z tym imidżem wiąże się mały skandalik, który bardzo pomógł Gadze w karierze. Otóż Christina Aguilera po wydaniu na jesieni albumu z największymi hitami rozpoczęła trasę koncertową mającą promować jej nadchodzącą nową płytę. I świadomie, bądź nie, skopiowała styl ubierania się Lady Gagi, co zaraz wytknęły jej wszystkie tabloidy. Biedna Kryśka tłumaczyła się, że nigdy nie widziała Gagi na oczy i że nadal nie jest pewna, czy to kobieta, czy mężczyzna. W Internecie czytam, że to ją pogrążyło. Lady Gaga podziękowała koleżance po fachu za darmową reklamę i wyraziła chęć wysłania jej kwiatów (o tym, czy wysłała w Internecie już nie napisali). Chyba jednak coś było na rzeczy – Aguilera zapowiadała, że jej czwarty album inspirowany będzie warholowskim pop artem, a jego tematem będzie czysta zabawa. Gaga we wszystkich wywiadach opowiada o tym, że dla niej muzyka pop to pełnoprawna sztuka i że nie gra koncertów, a występuje na scenie jako artystka performerka. Na wzór Fabryki Andy’ego Warhola założyła Haus of Gaga, kolektyw projektantów, stylistów i innych darmozjadów. Fabryczka Gagi przygotowała kostiumy i scenografię na jej pierwsze samodzielne tournee po USA i Kanadzie „The Fame Ball Tour”. Ponoć cuda-wianki.

Andy Warhol powiedział, że przyjdzie dzień, w którym każdy będzie miał swoje piętnaście minut sławy. Wiemy, że Lady Gaga pragnie o wiele więcej, niż marnego kwadransa popularności. Czy uda jej się to osiągnąć? A kogo to obchodzi? Są hity, to się bawimy, tak jak bohaterka tego tekstu:

What"s going on on the floor?
I love this record baby but I can"t see straight anymore
Keep it cool, what"s the name of this club?
I can"t remember but it"s alright, a-alright

Lady Gaga „Just Dance”

 

Wszystkie cytowane powyżej wypowiedzi Lady Gagi pochodzą oczywiście z najpopularniejszych portali plotkarskich. Autor tekstu nie ma pojęcia, czy są prawdziwe, ale jest pewien, że nie wyrządza nikomu krzywdy.


[było w którymś Pulpie, jakoś rok temu; nie do końca na czasie, ale co ma sie marnować...]


Komentarzy: 3 Nie dodano tagów

Dan Le Sac vs Scroobius Pip

2010-04-07 10:39:39

Moje pierwsze starcie z duetem Dan Le Sac vs Scroobius Pip odbyło się dokładnie dwa lata temu. Zachęcony pozytywną opinią Marcelego Szpaka (bierz i módl się do tego!) włączyłem tubkę z „The Beat That My Hart Skipped”. Uśmiechnąłem się widząc rapującego typa z chasydzką brodą. Wówczas zlekceważyłem przeciwnika, opuściłem gardę i spokojnie kiwając sobie głową pozwoliłem wyprowadzić pierwszy cios. I ten nastąpił – liryki brodatego wybiły mi zęby, a biegające na prostych motorycznych bitach podkłady Dana Le Saca sprawiły, że niewinne kiwanie łepetyną skończyło się naderwanym kręgosłupem. Na obronę było już za późno – przy ostatnich dźwiękach płyty „Angles” leżałem na deskach i zbierałem w sobie ostatki sił, żeby nacisnąć REPEAT.

Dan Le Sac i Scroobius rozpoczęli wówczas triumfalny pochód przez plejery i last.fmy wszystkich znajomych. Nikt nie stawiał oporu. Mocno się zdziwiłem, kiedy zaczęły pojawiać się pierwsze recenzje albumu. Okazało się, że angielskie duo budzi zupełnie skrajne odczucia – albo zachwyt taki jak mój, albo… no cóż może zacytuję fragment recenzji "Thou Shalt Always Kill", która wyszła spod palców Pawła Nowotarskiego dla Porcys:
(...)perspektywa pisania o tym utworze wydała mi się pomysłem zgoła wulgarnym. Równie dobrze mógłbym podbiec do dziecka z downem, krzyknąć mu prosto w twarz "jesteś debilem, HA HA HA!" wyrwać mu z ręki watę cukrową i wykonywać nią niecenzuralne gesty
/bardzo cenię teksty Nowotarskiego, nie ogarniam jednak tak niskiej oceny/

Trochę się oburzyłem, szczególnie, że w moim uniwersum Dan Le Sac i Scroobius Pip zdążyli niepostrzeżenie wyjąć tron spod tyłka Mike’owi Skinnerowi, który zresztą jakby na potwierdzenie tego parę miesięcy później strzelił sobie w stopę kiepskim LP„Everything Is Borrowed. Dla mnie „Angles” była hip hopową płytą roku 2008. Schowajcie te widły, zgaście pochodnie. Nie jestem z tych heretyków pieprzących głupoty o „inteligentnym hip hopie”. Dajcie spokój z tym stosem - otwórzcie kajeciki i zapiszcie temat lekcji: IRONIA. Bo jeżeli uważacie debiut Dana i Scroobiusa za gniota, to musieliście być chorzy na świnkę, gdy pani tłumaczyła co to jest. Nie wiem jak można zupełnie serio podchodzić to tekstu "Thou Shalt Always Kill". Nie rozumiem jak można oburzać się na sampel z Radiohead w „Letter From God To Man”, nie pojmuję dlaczego tępi się Dana Le Saca za podwalenie bitu „Fixed” od Dizzee Rascala. Nie kumam jak można wystawić takiej płycie ocenę 1/10.

Po roku od premiery „Angles” jasne było, że nie jest to krótka fascynacja – przycisk REPEAT nadal wciskałem bardzo chętnie. Tym bardziej, że dzięki sprawnemu lobbingowi na Festiwalu Tauron Nowa Muzyka 2009 wystąpić mieli sprawcy całego zamieszania. No i wystąpili. Ich koncert miał miejsce pierwszego dnia festynu i po nim było już właściwie po zawodach – Dan Le Sac i Scroobius Pip pozamiatali, wygrali złote kalesony i order z ziemniaka. Okazało się, że na żywo są jeszcze lepsi.

Nie wiem na co bardziej czekałem tej wiosny – na „The Logic Of Chance”, drugi album Le Saca i Scroobiusa, czy na ich występ w warszawskim Powiększeniu. Co do tego, że zapowiedziany na 11 kwietnia koncert będzie manifestem potęgi duetu nie mam żadnych wątpliwości. Wydana pod koniec marca płyta nadal mieli się w mojej plejerce. O tym, czy i tym razem stanę po stronie zachwyconych dokonaniami brodatego rycerza i jego giermka od bitu, czy jednak dołączę do frakcji krytyków jeszcze nie zdecydowałem.

Komentarzy: 1 Nie dodano tagów

« wróć 1 2 czytaj dalej »