Nie jesteś zalogowany

 On Second Thought a.k.a. Ale Obskur: Regular Fries

2010-05-08 19:50:12

Wyobraźcie sobie, że kwaśna, zadymiona neo-psychodelia spotyka się z rave’ową euforią, wychodzą razem z imprezy, by trafić na post-clubbingowe afterparty z hipnotycznymi, trip-hopowymi bitami i kojącymi, popowymi melodiami. To właśnie Regular Fries.

O siedmioosobowej grupie z Londynu po raz pierwszy usłyszałem gdzieś w 2000 roku, na wysokości premiery ich drugiego albumu „War On Plastic Plants”, w trójkowej audycji nieocenionego (najlepsze poczucie humoru w polskim eterze, przeplatane niespotykaną w nim wówczas muzyką) i nieodżałowanego w roli prezentera (choć podobno wraca za mikrofon) Pawła Jóźwickiego. To, co wówczas odnotowały moje uszy i do czego dokopały się w kolejnych miesiącach, wydawało mi się muzyką przyszłości. Istotnie, nie miałem bladego pojęcia o elektronice poprzedniej dekady, trip-hop zgłębiłem tyle-o-ile ze wskazaniem na to drugie, Primal Scream dopiero zaczynałem się jarać, a The Verve znałem tylko z „Urban Hymns”. Żenujące przygotowanie, zgoda. Lecz mimo wszystko, ta futurystyczna, kosmiczna mieszanka oddziaływała na moją wyobraźnię niecodziennie mocno.

Dziwne to były czasy. Radiohead totalnie zdominowali brytyjskiego rocka od strony artystycznej, reszta sceny nie bardzo mogła się otrząsnąć po britpopowym tąpnięciu pierwszej połowy lat dziewięćdziesiątych i pogrzebaniu ostatnich trupów nurtu gdzieś około 1997. Prasa prześcigała się w coraz dziwniejszych i sztuczniejszych nazwach stylów („romo”, anyone?), okładki magazynów zdobili pionierzy tzw. new acoustic movement (czyli tak naprawdę akustycznej, inspirowanej tradycją singer-songwriterską zamiast new wave, odmiany britpopu) w rodzaju Coldplay czy Davida Graya, a brytyjską listę przebojów podbijały euro-klubowe koszmary – Eiffel 65, ATB, Aqua czy Vengaboys, i boys/girlsbandy – Boyzone, Westlife, Five, B*Witched, S Club 7, Steps, 911, w najlepszym razie All Saints i niedobitki po Spice Girls. Prawie wszyscy utalentowani ludzie na Wyspach zajęli się albo produkcją muzyki, albo zabunkrowali w podziemiu, drążąc swoje elektroniczne nisze.

Regular Fries wstrzelili się ze swoim apokaliptycznym groovem i narkotykowym feelingiem w niepokój końca dekady. Gdy Primal Scream nagrywali właśnie soundtrack wojny nuklearnej, a Radiohead zawieszali się w medytacji nad kondycją wszechświata u progu kolejnego tysiąclecia, Regular Fries próbowali zabrzmieć jak koniec ludzkości. Zarzucano im cyniczne wyrachowanie, wypominano obecność byłych dziennikarzy muzycznych w składzie (czuły punkt tej epoki, pamiętacie Gay Dad?). Nie wszyscy krytycy piali z zachwytu. Byli tacy, którzy doszukiwali się w konwencji zespołu sprawnie przeprowadzonego oszustwa, bazującego na erudycji jego członków.

„Free The Regular Fries EP” z 1998 roku ukazuje Regular Fries w ich najbardziej transowym, tripującym obliczu. Tutaj londyńczycy brzmią niczym (nomen omen, właśnie wtedy debiutujący jako samodzielny artysta) Ian Brown bez komercyjnych aspiracji, z akopaniamentem psychodelicznego The Verve. Kawałki ciągną się nawet do ośmiu minut, lewitując (to najtrafniejsze określenie) wokół kołyszących trip-hopowych bitów, oszczędnych pętli basu i gadano-nuconych, odrealnionych wokali. Highlight wśród nich, „New Moon”, ewokuje „Loose Fit” Happy Mondays w zblazowanej, zjaranej, zabierającej na długą psychodeliczną wycieczkę wersji. Ladies and gentlemen, we’re floating in space.

Na pełnowymiarowym debiucie „Accept The Signal” poznajemy Regular Fries jako formację bardziej wszechstronną. Co prawda „Dust It” eksploruje terytoria doskonale spenetrowane na wcześniejszych EP-kach, jednak robi to z jeszcze większą mocą (refren, gościnny udział wokalistki). Z kolei „King Kong” redukuje formułę grupy do formatu singlowego, z tyleż nonsensownym, co zaraźliwym hookiem better be a monkey if you like King Kong. „Dream Lottery” wyprzedza przyszłe próby New Order z „Get Ready”, będąc psychodelicznym poprzednikiem „Crystal”. Trafia się nawet podejście akustyczne (raczej średnie „Supposed To Be A Gas”) czy jamujący, przyciężki „The Pink Room”. Spełnieniem obietnicy jest jednak dopiero finał – dwuczęściowe, sięgające prawie dwunastu minut „Anno Domini”. To bez dwóch zdań najambitniejsze osiągnięcie Regular Fries, w części pierwszej skoncentrowane wokół partii organów Hammonda, niepokojących dęciaków i odgłosów burzy, w drugiej podejmujące rytm „Freedom ‘90” George’a Michaela i umieszczające temat z poprzedniej odsłony w kontekście narastającego tumultu gitar, klawiszy, saksofonu i chórków. „Accept The Signal” nie należy może do najlepszych płyt 1999 roku, ale ma za to zakończenie, które mało kto był wówczas w stanie zagłuszyć.

Jego następca „War On Plastic Plants” ukazał się rok później i zastał Regular Fries z nieznaczną, ale ewidentną obniżką formy. Zespół traci tu pewną część swojego drygu, potykając się kilkukrotnie – choćby we właściwie otwierającym płytę „High As The Music”, który tyleż nawiązuje do spuścizny EMF, co antycypuje jakże błyskotliwe rozwiązania Kasabian. Jednocześnie Fries wciąż potrafią być wciągający – rozkręcający się „Blown A Fuse” mógłby równie dobrze być solidnym singlem Chemical Brothers, a wiodący singiel płyty „Coke ‘n’ Smoke (Supersonic Waves)” z Kool Keithem równa do najbardziej apokaliptycznych momentów debiutu. Błysk wielkości trafia się w „Africa, Take Me Back” – tego riffu nie powstydziliby się Primal Scream na „XTRMNTR”. Do naczelnych usterek krążka zaliczyć należy pewne niezdecydowanie, wynikające z podziału obowiązków producenckich między trójkę ludzi, w tym tak różnych postaci, jak Dave Fridmann od Mercury Rev i Flaming Lips czy Steve Dub od wspomnianych Chemicals. Prawdę mówiąc, można w ciemno strzelać który z nich odpowiadał za dany track i robić to ze sporym powodzeniem. Pośród szeregu pomijalnych nagrań znajdziemy jednak ostatnie udane propozycje Fries, choćby „Eclipse” – ich niespełniony popowy singiel, czy „The Drowned World” – senna balladka, bardzo ładnie inaugurująca ostatnią część płyty.

Kariera Regular Fries zaliczyła jeszcze epilog w postaci płyty dumnie zwącej się „Blueprint For A Higher Civilization”, do której to jednak nigdy nie było mi dane dotrzeć i postanowiłem na tym etapie nie zmieniać tego stanu rzeczy. Chociażby dlatego, że jeśli wówczas Fries wydawali mi się autorami muzyki przeszłości (przepraszam, był rok 2000 i myślało się takimi kategoriami nieco częściej), to dziś wydają mi się ostatnim już nie tyle krzykiem, co stęknięciem lat dziewięćdziesiątych.

***

Tekst powstał w okolicach późnego 2008/wczesnego 2009 z myślą o nowej rubryce serwisu Screenagers – inspirowanej oczywiście Stylusowym „On Second Thought” – której koncepcja na zawsze pozostała w mojej głowie. Nie zwykłem tworzyć „do szuflady” i jest to jeden z bardzo nielicznych „odrzutów”, które zalegają na moim dysku. Wrzucam jako weekendowy przerywnik trochę, do ciekawszych, raczej, tematów wrócimy w przyszłym tygodniu.

 

Nie dodano tagów



Skomentuj

Komentarze: 1

kidej 0 58   09/05/10, 02:19  
Wiecej takich obskurow! Regular Fries FTW, obie plyty dla mnie na luzie wyciagaja 7, momentami 8/10.