Nie jesteś zalogowany

Posty z kategorii: "lady gaga"


Leave my girls no faster, czyli polemika ws. Gagi

2010-05-01 20:27:10

gagatele.png

 

Do tej pory w polskiej prasie ukazały się dwa duże artykuły starające się ująć temat Lady Gagi kompleksowo (a w zasadzie trzy, niestety artykuł Pawła Heby w "Pulpie", dotyczący wczesnego wizerunku wokalistki, dziś się mocno zdezaktualizował; aczkolwiek polecam uwadze, bo ciekawie punktuje początkowe założenia i zabawnie podejmuje grę z postacią za pomocą tabloidyzacji - narzędzia, które sama Gaga narzuciła w tamtym stadium). Pierwszy z tekstów ukazał się w "Machinie" w numerze kwietniowym 2010 – ponad półtora roku po debiucie Lady Gagi i zamieszaniu, jakie to wydarzenie za sobą pociągnęło; nie najlepszy timing  jak na magazyn biorący na sztandary hasło "pisma o popkulturze". Drugi (http://bit.ly/c3Hr6U), autorstwa Jarka Szubrychta, wyszedł na łamach "Przekroju" w ostatnich dniach. Anna Gacek przyjęła pozycję z jednej strony "chłodnego kronikarza wydarzeń", z drugiej – interpretatora i tutaj dość mocno czuć jej punkt widzenia: jestem na nie. Jarek Szubrycht z kolei występuje w roli entuzjasty, bardziej wizerunku niż muzyki.

Nie mam zamiaru przesadnie krytykować tych tekstów, bo nie są złe, aczkolwiek boleśnie trywializują popkulturę i miejscami mocno dyskryminują rolę kobiety w kulturze (artykuł Gacek). Temat Gagi jest mi na tyle bliski, że chciałabym zwrócić uwagę na kilka nieścisłości lub błędnych i krzywdzących – według mnie – założeń.

1. Anna Gacek przywołuje litanię nazwisk i zachowań, które kopiuje Gaga (od Warhola i Bowiego po Madonnę), odmawiając jej jakiejkolwiek oryginalności i instynktu do zmieniania mentalności odbiorców lub ich stymulowania (tu padły m.in. popularne, obrazoburcze i prowokujące przykłady z kariery Madonny).

Takie stwierdzenia są niczym więcej niż wyrazem złej woli. Ignorowanie lub umniejszanie roli Gagi w dyskursie genderowym to nieporozumienie. Być może z europejskiej perspektywy walka Gagi o kobiecą tożsamość może być dla niektórych niezrozumiała, dlatego przypomnę, że współczesna Ameryka jest krajem, który znacznie lepiej poradził sobie z kwestią rasizmu niż dyskryminacji płciowej. Dyskusja ta powróciła dosyć intensywnie przy okazji walki w obozie Demokratów o kandydowanie do fotela prezydenckiego pomiędzy Obamą a Clinton. W Europie kobieta na ważnym stanowisku jest dziś czymś dosyć naturalnym, kultura amerykańska jest natomiast wciąż kulturą męskocentryczną. Przy okazji wywiadu Agnieszka Graff, feministka i znawczyni kultury USA, wspomniała o obrazkach satyrycznych towarzyszących tym wyborom: te dotyczące Hillary Clinton uwydatniały brutalnie kobiece atrybuty (obfity biust, kształtne usta), te dotyczące Baracka Obamy nie miały odpowiednika rasistowskiego. Przyzwolenie na seksizm w USA jest nieporównywalnie większe niż problem rasizmu w mediach. Dlatego tak często powraca w sztuce/popkulturze wątek kobiecy lub gejowski – to nie jest tylko podczepianie się pod modny temat, to w dużej mierze jest naprawdę walka z kulturowymi ograniczeniami.

W innym miejscu artykułu Gacek pada uwaga po macoszemu traktująca "Single Ladies" Beyonce: "singielki, obrączki na paluszki (...) tylko że przebojów Beyonce nikt nam nie wciska ponad to, czym są - zgrabną, trzyminutową piosenką wykonywaną przez równie zgrabną wokalistkę". Od dawna nie przeczytałam bardziej seksistowskiego komentarza. Szkoda, że futurystyczna metafora metalicznej ręki robota, na którą zakłada się obrączkę, nie chciała być przez Annę Gacek zauważona. Rzeczywiście, znacznie łatwiej czytać ten numer poprzez kliszę o potrzebie małżeństwa i tradycyjnej roli kobiety. Nie dość, że kobieta robiąca pop, to jeszcze czarna. Damn, Beyonce ma naprawdę przechlapane.

Wracając do Gagi: Lady Gaga rozpoczęła nieformalną debatę o kobiecości tam, gdzie Madonna ją skończyła. Madonna na pierwszym planie stawiała przede wszystkim kobiecą niezależność oraz prawo kobiet do bezpruderyjności, otwartego mówienia o swojej seksualności i erotycznych pragnieniach. Zawsze w tym wszystkim była jednak niesamowicie zmysłowa i piekielnie seksowna. Gaga mówi o tym wszystkim, ubierając to w konfundujące szaty kobiety dalekiej od uwarunkowanego kulturowo postrzegania kobiecości (zresztą to ją sytuuje raczej bliżej Cyndi Lauper; zastanawiające, dlaczego tak rzadko pojawia się w kontekście Gagi to nazwisko). Sprawa dodatkowo komplikuje się, gdy zauważymy, że w tym turpizmie Gaga wciąż chce być piękna. Na swój wypoczwarzony, nerwowy i graniczny sposób: z jednej strony nawiązujący do współczesnego, powszechnego kanonu urody, z drugiej gloryfikujący wrażliwość niepożądaną i niewygodną. Jeśli to nie jest walka o zmianę w wygodnickim postrzeganiu rzeczywistości, to nie wiem, co nią jest. Dochodzą do tego również fantastyczne motywy z teledysków, w których Gaga i Beyonce symbolicznie toczą bitwę z męskim patriarchatem. Oczywiście, znając upodobania Anny Gacek, można tu przywołać Beth Ditto czy Peaches. Rzecz w tym, że Gaga robi to na oczach milionów, wymienione dziewczyny na oczach setek tysięcy osób. To nie ta skala, nie ten kaliber. Gacek odmawia Gadze seksapilu – otóż jest wręcz przeciwnie, Gaga wydobywa seksapil stamtąd, gdzie pozornie nie spodziewalibyśmy się go odnaleźć. Jeżeli komuś mam zaufać w tej kwestii, to raczej 50 Centowi, który z właściwą sobie niewybredną manierą, oznajmił, iż obecnie są trzy dziewczyny, które za wszelką cenę chciałby przelecieć: Beyonce, Rihanna i Lady Gaga.

2. Gacek: "Jeszcze pięć lat temu taka kariera nie byłaby możliwa.(...)  Lady Gaga jest gwiazdą nowych czasów. Czasów blogów, plotkarskich stron internetowych, ekspresowej wysyłki zdjęć, filmików, krótkich wiadomości; pościgu za newsem ze słynną osobą w roli głównej..."

Tak, ale nie. Otóż najbardziej zaskakujący w karierze Gagi jest fakt, że zrobiła ją niemalże według dawnych reguł. Oczywiście czasowo drastycznie skróconych, ale dalekich jednak od karier poprzez MySpace'a czy internetowy hype; nawet historia z portalami plotkarskimi jest nietypowa, o czym za chwilę. Lady Gaga wymyśliła sobie, że chce być gwiazdą formatu Madonny, Michaela Jacksona czy Freddiego Mercury'ego – postaci konstytuujących showbiznes starej daty. Minione dziesięciolecie było dyskusją o defragmentacji kultury, braku wspólnej przestrzeni i potencjalnym fiasku przy próbie ustalenia hegemonii któregoś ze zjawisk. Gwiazdy mainstreamowego popu i r&b przestały być postaciami globalnego formatu, przynajmniej w porównaniu do lat 90. Gaga postanowiła zaryzykować, stawiając na promocję raczej przez telewizję niż internet, w tradycyjnych show w duchu Saturday Night Live, zapragnęła powalczyć raczej o uwagę MTV niż użytkowników Youtube'a (to przyszło potem i raczej na zasadzie "kariera Gagi zaczęła żyć własnym życiem"). Gaga nie stała się błyskawiczną gwiazdą, popularność zdobywała dosyć mozolnie, za sprawą kolejnych wideoklipów, a przełomowym momentem był obrazek do "Paparazzi", na który wytwórnia sypnęła w końcu więcej kasy – przełomowym nie tyle w sensie podbijania list przebojów, co całkowitego wygenerowania w mig rozpoznawalnego wizerunku. A było to niemal rok po ukazaniu się płyty "The Fame"; "Just Dance" z kolei trafiło na jedynkę Billboardu pół roku po premierze singla! Szczególnie w Stanach, na najważniejszym muzycznym rynku, kariera nie przyszła jej łatwo – pierwszy Gagę łyknął Stary Kontynent, dla którego ten europop był znacznie bardziej czytelny. Stany Zjednoczone wyniosły Gagę na prawdziwy szczyt dopiero przy okazji "Bad Romance" – półtora roku po debiucie.

Co do żerowania portali plotkarskich na Gadze to jest to zupełnie inna historia niż w przypadku amerykańskich celebrytów pokroju Paris – bo do czasu Gagi przede wszystkim nimi lub Amy Winehouse żyły te miejsca – tam chodziło o żenujące czy upokarzające sytuacje, w których zostali oni przyłapani, tu – tabloidy mogą się żywić wyłącznie tym, co dostarczy im sama Gaga: wypowiedzią lub strojem; oprócz jednej sytuacji podczas spaceru ze swoim ekspartnerem i jego dzieckiem, nie została właściwie "przydybana" podczas prywatnej sytuacji. Lady Gaga kupiła tak różnych ludzi, ponieważ z jednej strony dała im poczucie obcowania z czymś uniwersalnym, globalnym, wielkim, z drugiej – szczególnie "nowych interenetowych erudytów" przekonała magią szczegółów, błyskotliwą grą z popkulturą, siecią intertekstualnych odniesień: od Jacksonowskiej choreografii, przez Tarantino, Abbę i burleskę, po myślenie o historii kobiecej wokalistyki i popu w ogóle.

3. Gacek: "Ku przestrodze tych, którzy wróżą Gadze wieloletnią karierę na wzór Madonny, przypomnijmy, że zdarzały się także jednorazowe, genialne marketingowe strzały, jak singlowa "Umbrella" Rihanny czy album "Loose" Nelly Furtado.

Ku przestrodze tych, którzy czytają  "Machinę", przypomnijmy, że warto czasem skonfrontować  opinię z Google. Nie, doprawdy, traktowanie Rihanny jako sezonowej gwiazdy to wyjątkowo ekscentryczna ocena rzeczywistości.

4.  Szubrycht: Bo w odróżnieniu od starszej koleżanki po fachu [chodzi o Madonnę – przyp. M.S.] Stefani Joanne Angelina Germanotta świetnie śpiewa, gra na fortepianie i sama potrafi zadbać o swój repertuar. (...) A gdy przychodziło natchnienie (i potrzebowała pieniędzy), komponowała zgrabne radiowe hity, które potem słyszeliśmy w wykonaniu Britney Spears, Pussycat Dolls czy Fergie. W końcu doszła do jedynie słusznego wniosku, że zamiast ratować kariery innym, może zrobić własną.

Od czego by tu zacząć – może od faktów. Z rozbawieniem obserwuję karierę jednego zdania napisanego na stronie Billboardu o rzekomym songwriterstwie Gagi dla gwiazd takich jak Britney, PCD i Fergie. Otóż twórczość tych postaci znam dosyć dobrze, ale nie mogłam sobie przypomnieć żadnych kawałków autorstwa Gagi. W końcu zrobiłam research. Zajęło mi to kilkanaście minut, łącznie z potwierdzeniem dla pewności w paru miejscach powtarzających się informacji. Dla Britney Spears Gaga napisała zaledwie jeden numer, "Quicksand", który znalazł się jako bonus do europejskiego iTunesowego wydania płyty "Circus". Track powstał zresztą do spółki z Garibayem. Co do Fergie właściwie nie ma pewności, której piosenki autorką jest Gaga. Prawdopodobnie chodzi o ukryty track na płycie "The Dutchess" – "Maybe We Can Take a Ride". Co do Pussycat Dolls również nigdzie nie widnieje w oficjalnych creditsach – podejrzenie n pada na numer "Elevator" z "Doll Domination", którego autorem jest bliski współpracownik Gagi, producent Darkchild. Nie do wiary, że przez prawie dwa lata nikt nie sprostował tych doniesień – oczywiście bardzo atrakcyjnie to wygląda w artykule, taka młoda, a już pracuje z największymi (poważnie, ta uwaga o pisaniu piosenek dla gwiazd powraca w niemalże każdej publikacji). Okej, to jeszcze raz, które "zgrabne radiowe hity" śmigały w eterze i telewizji?

Drugą sprawą  jest pomieszanie porządków. Popkultura rządzi się swoimi prawami, dalece innymi niż każde inne zjawisko muzyczne, przekładając raczej efekt finalny nad proces tworzenia i kulisy, pakiet imidż-muzyka-produkcja nad autentyczność, która – stereotypowo – przynależy do szeroko rozumianego świata muzyki rockowej. Pozytywny stosunek Jarka Szubrychta do Gagi wynika przede wszystkim z faktu, iż Lady Gaga sama jest autorką swoich kompozycji. Co oznacza w tym języku, że jest "lepsza" niż pozostali gracze z tego popowego, "nieautentycznego" teatrzyku (a w zasadzie graczki, na czele z Madonną, bo przecież pop to "zajęcie niegodne", którym parają się głownie kobiety). Rzecz jasna ten fakt jest ciekawy i logicznie wpisujący się jako jeden z wielu elementów w kontekst postpunkowej estetyki DIY, którą Gaga przemyca między wierszami, jednakowoż w gąszczu innych fascynujących tropów podrzucanych co krok przez piosenkarkę stanowi raczej małego kalibru ciekawostkę, znacznie mniej istotną niż nos do wybitnych współpracowników innych popularnych postaci: Madonny mającej niegdyś swojego Jellybeana, Kylie i Cathy Dennis, Beyonce i Richa Harrisona, Rihanny i The-Dreama, Lily Allen i Grega Kurstina, Timberlake'a z Timbalandem i Williamsem. Co znaczące: przy Justinie Timberlake'u na ogół nie wyciąga się na pierwszy plan jego zdolności songwriterskich, uznając je za naturalne; nie wiem, czym podszyta jest skłonność uwypuklania tego u Gagi. Niestety wygląda to na zakamuflowany mizoginizm (na ogół zupełnie nieświadomy) – zjawisko kobiety samej piszącej sobie piosenki jest takie niespotykane! Czasami jednak wolałabym, żeby Gaga zleciła pisanie numerów raczej komuś innemu (chociaż cały czas mam z tyłu głowy zdanie Toma Ewinga, pod którym się podpisuję: Gdyby zaoferowano ci, że sprawą czarodziejskich mocy sprawiłbyś, że muzyka Gagi byłaby o 10-20 procent lepsza w zamian za rezygnację z teledysków i kostiumów, powiedziałbym nie, dziękuję). Czy to, że numer "Off The Wall" napisał Rod Temperton, a nie Michael Jackson umniejsza w jakikolwiek sposób jego wartość? Naprawdę, skończmy już z myśleniem takimi kategoriami.

5. Szubrycht: Przyszedł więc czas na modyfikację wizerunku, na grę w otwarte karty. A ma w ręku sporo atutów, czego dowodzą występy na wielkich rockowych festiwalach, takich jak legendarne Glastonbury, gdzie witają ją zwykle kpiny i gwizdy, a żegna aplauz. Bo gdy dla tej bardziej wymagającej publiczności wykonuje "Poker Face" w wersji sauté, tylko z własnym fortepianowym akompaniamentem, nikt nie ma wątpliwości, że kolorowe opakowanie kryje prawdziwy talent.

No tak, dopiero rockowa publiczność może dać akces do świata "poważnych ludzi", zapomniałam. Szkoda tylko, że ta "bardziej wymagająca publiczność" nie zauważyła, że fortepianowe wersje "Poker Face", "Bad Romance" czy "Telephone" (prawdopodobnie jeszcze którąś wykonywała live w takiej wersji, w tej chwili nie pamiętam) cieszą tylko raz, albowiem te ich odsłony saute są niemal identyczne, płynąc na podobnym patencie; szczęśliwie Gaga uzbrojona jest w spore poczucie humoru, dlatego broni często te wersje żartobliwymi niuansami. Warto nadmienić również, iż sama Gaga wypowiedziała się o uniwersalnym charakterze jej muzyki:

I was classically trained as a pianist and that innately teaches you how to write a pop song, because when you learn Bach inversions, it has the same sort of modulations between the chords. It's all about tension and release. But I want to do something that speaks to everyone. To me there is nothing more powerful than one song that you can put on in a room anywhere in the world and somebody gets up and dances. If you put a classical piece on, everyone's not gonna mobilize. It's gotta be something that resonates on a visceral level.

6. Szubrycht: "Rzuciła studia, wciągała góry kokainy, przebierała się za Davida Bowiego i godzinami przeglądała w lustrze, a wieczorami grywała w nowojorskich klubach z programem, który był kabaretową miksturą muzyki klubowej i glam rocka"

Problem w tym, że w artykule albo mówimy tylko o sprawdzonych informacjach, albo bawimy się w tabloidową wersję, albo bierzemy w nawias wszystkie doniesienia i staramy się zinterpretować co wynika z tych różnych "newsów" dla budowanego wizerunku. Jarek Szubrycht chciał przyjąć w miarę obiektywny punkt widzenia, niestety ten fragment jest informacją mocno podejrzaną i zaburzającą założenia autora. Historia z kokainą pojawiła się w mediach dwukrotnie – po raz pierwszy podczas wczesnego etapu wizerunku Gagi, gdy prezentowała się jako party girl, hedonistyczna i rozpustna, rozwiązła seksualnie itd. Drugi raz powróciła do mediów w nowym kontekście – gdy muzyka i wizerunek Gagi zaczęły operować mroczniejszymi motywami: metaforyką potworności, turpizmem i dyskomfortem związanym z własnym ciałem. Na wątek kokainowego ciągu rzucono wówczas inne światło - depresję. Lady Gaga wyciąga lub prokuruje tego typu historie na własne potrzeby: w wielu artykułach "znajomi i przyjaciele" zdementowali już pogłoski o rzekomym biseksualizmie, niełatwym życiu w szkole (podobno jednak była popularna i lubiana) etc. etc. Ostatnią rzeczą, jaką powinniśmy robić, to wierzyć w opowieści Gagi na zasadzie faktów. W wizji Gagi chodzi bowiem o kreację, teatralizację – świat do odegrania, a nie do przeżycia, Gaga nie musi być w rzeczywistości biseksualna, hedonistyczna, sadomasochistyczna, ale za sprawą słowa i gestu może taka stać się w jednej chwili, w masowej wyobraźni.

 


« wróć czytaj dalej »