Nie jesteś zalogowany

Posty z kategorii: "screenagers"


Recenzenci są z Marsa, a słuchacze z Wenus

2010-07-21 15:39:18

carrie

 

Napisała do mnie koleżanka z pytaniem, co się stało, że kilka lat temu czytała porcysowe recenzje z wypiekami na twarzy, chłonęła tę muzykę – Radiohead, Roisin Murphy, Sigur Ros, Oldhama etc. – a chwilę później okazało się, że jej gust przestał pokrywać się z tendencjami dominującymi na niezależnych serwisach muzycznych. Świat hołdujący Ashanti, Ashlee Simpson przy jednoczesnym wynoszeniu na piedestały Animal Collective stał się rzeczywistością niezrozumiałą; „to tak, jakby współczesna muza, polecana przez niezależnych krytyków była jak kubizm dla realistów”. Komu w tej zabawie zaczęły szwankować uszy – koleżance czy krytykom muzycznym?

Moja znajoma poznała rodzime portale muzyczne Porcysa i Screenagers w bardzo ciekawym momencie – pionierskim, gdy mówimy o polskiej specyfice. To serwisy, które w oparciu o zachodnie wzorce szukały i wciąż szukają własnej tożsamości. Konfrontują recepcję muzyki na Zachodzie z naszymi warunkami, próbując wypracować własny język i własną krytykę. Porcys niewątpliwie na tym poletku był pierwszy, Screenagers – oględnie mówiąc – powtarzało posunięcia Porcysa z kilkuletnim opóźnieniem. Abstrahując od różnicujących elementów choćby w warstwie językowej – luz, potoczność vs. akademickie zacięcie, dbałość o formę – w okolicach 2008 i 2009 roku serwisy te znalazły się mniej więcej w tym samym miejscu, pielęgnując eklektyzm w doborze muzyki. Rok 2010 robi jednak różnicę, o czym za chwilę.

Moja znajoma złapała Porcys w początkowej fazie, w chwili niesamowitego podniecenia muzyką niezależną, która przyszła wraz internetem i diametralną zmianą dostępności muzyki. To byli chłopcy/dziewczynki, którzy w większości wychowali się na szeroko rozumianej muzyce rockowej: od R.E.M., przez indie rock docierający do szerszej publiczności, po britpop (oczywiście, należy tu uwzględnić egzotykę lat 90., epokę, w której po łebkach śledziło się wszystko, niezależnie od prywatnych upodobań). Gitarowy język muzyki niezależnej był zatem czymś, co recenzenci Porcysa dość naturalnie wchłonęli i w miarę szybko przy kolejnych odsłuchach płyt, których wcześniej z powodu dystrybucji w większości nie byli w stanie znać, wykształcili system oceniania, wyróżniania muzyki, która na nowo definiuje pojęcie współczesnego indie rocka. Najbardziej reprezentatywnym stanowiskiem wobec spuścizny muzyki dekady zerowej, będzie podsumowanie albumowe lat 2000-2005 – seria prawie bezbłędnych strzałów w muzyce niezależnej, bardzo ciekawe zestawienie.

Pytanie skąd na portalach niezależnych wzięła się muzyka komercyjna, ten mityczny pop, który budził tak emocjonalne reakcje w minionym dziesięcioleciu? W między czasie, gdy w Polsce słuchacze odkrywali dla siebie Radiohead, Fugazi, Animal Collective, Dismemberment Plan, folkowców w duchu Banharta etc., Zachód przeżywał lekki kryzys i zmęczenie muzyką niezależną, którą ze względu na fenomenalną tradycję sklepów muzycznych, prasy, radia, telewizji mieli od zawsze. Zachodnie serwisy niezależne zaczęły szukać sobie nowych zainteresowań.  Padło na pop, potem na r&b. Cała dekada 00-09 to zmiana myślenia u słuchaczy muzyki gitarowej na temat komercyjnego popu. Środowiska niezależne odczarowały dla siebie pop – okazało się, że w warstwie kompozycyjnej, produkcyjnej, aranżacyjnej dzieją się tam niesamowite rzeczy. Zbiegł się z tym moment, w którym zostali znaleźli się Timbaland i The Neptunes – do 2006 roku miał miejsce niemalże bezbłędny pochód ich talentu; robili rzeczy, których w muzyce czarnej nikt nie robił tak nowatorsko.

Porcys, który śledził uważnie największe zachodnie media – Pitchforka, Stylusa, forum I Love Music – zauważył tę zmianę myślenia i podłączył się pod „renesans popu”. Na początku robił to dość po omacku, vide mityczna już recenzja pióra Borysa Dejnarowicza singla „Asereje”. Z czasem znów podobnie jak z niezalem zrozumiał, co jest wartościowe i czym rządzi się ta muzyka (oczywiście na tyle, na ile może to zrobić osoba poruszająca się zaledwie po wyimku danego gatunku; o czym później).

Całemu „ruchowi przywracania popu do łask” przyświecało dość idealistyczne podejście – możliwe jest ogarnięcie nieskończonego spektrum muzyki i co więcej – ocenianie jej podług tych samych kategorii. Próba udowodnienia, że jedna osłuchana osoba jest w stanie tą samą skalą ocenić „Kid A” Radiohead i „Dangerously in Love” Beyonce.  Pomysł tyleż intrygujący  co niewykonalny. Stąd brały się między innymi słabe porównania w stylu: linia basu u Kelis/Kylie/Ashlee Simpson zasuwa jak w piosence „*****” Dismemberment Plan.  Tego typu próba zobrazowania „muzyki obcej” muzyką niezależną (czyt. naszą) w celu zrehabilitowania mitycznego popu i pokazania, że może być równie ambitnym i skomplikowanym gatunkiem jak inne była – moim zdaniem – kompletnie nietrafiona. Podejście, które miało na celu postawienie tych produkcji w jednym rzędzie z tuzami indie rocka, koniec końców okazało się nadal krzywdzące dla popu - porównanie, które przywołałam, nie jest niczym innym jak gitarową opresją wobec muzyki komercyjnej "patrzcie, to gówno może mieć momenty tak wielkie jak u naszych Radiohead". 

Prócz Borysa Dejnarowicza, który jest w ogóle fenomenalną i nietypową postacią (to jest człowiek, który ma słuch absolutny, stąd też między innymi wzięło się jego zainteresowanie popem - perfekcyjnym, piekielnie dopracowanym; on to wszystko słyszy jak nikt inny), środowiska skupione wokół muzyki niezależnej, owszem rehabilitowały sobie ten pop/r&b/ muzykę taneczną (fenomen The Knife i zainteresowanie elektroniczną, które po nim nastąpiło), ale robiły to w sposób na opak, szybko wykształcając swój własny kanon. Na przykład. dlaczego Pitchfork podnieca się Robyn, Janelle Monae etc., a nie napisze ani słowa o Ciarze, Lloydzie czy Ne-yo? Bo preferuje wciąż muzykę bezpieczną, dla mieszczuchów, noszącą błędnie pojmowane znamiona artyzmu i co ważne - przywiązanie do swojskości - Robyn czy Janelle to postaci, z którymi istnieje szansa pójścia na piwo. Ciara kręcąca tyłkiem w półnegliżu, rozerotyzowana do bólu jest to dla środowiska słuchaczy/krytyków muzyki niezależnej wciąż ludyczność nie do przeskoczenia; inny świat, który nie mieści się w ich wrażliwości. Tylko że żaden z tych niezalowych krytyków nie próbuje zrozumieć, dlaczego ta Ciara zachowuje się tak, a nie inaczej, żaden z nich nie próbuje ogarnąć, na czym polega czarna kobiecość, seksualność etc. Środowiska krytyków muzyki niezależnej kochają czarną muzykę, gdy zwraca się ona w dużej mierze do białej widowni. Lub na tyle uznaną, że mają pewność, że nie popełnią faux pas – vide Erykah Badu.

Po dekadzie, w której wszyscy słuchali wszystkiego i co więcej – pozowali na znawców, gdzieniegdzie nastąpiło otrzeźwienie. Nie da się mieć eklektycznego gustu, albowiem zawsze podświadomie coś ocenisz niesprawiedliwie, a słuchając wszystkiego, nie możesz być znawcą, bo nigdy do końca nie zrozumiesz reguł, tych detali, które rządzą gatunkiem. Ostatnio rozpętała się spora dyskusja po haśle rzuconym na Popjustice.com: Jeśli szukasz w popie tylko łamania schematów, przekraczania granic, oryginalności, nie jesteś fanem popu. To jest oczywiście radykalne postawienie sprawy, ale porusza ważną kwestię. Tylko wprawne ucho, zaznajomione doskonale z konkretnym gatunkiem, dostrzeże, że dany gatunek wciąż jest w ruchu, że tam się coś dzieje, zmienia, brnie do przodu – dla laika płyt/singli przełomowych w poszczególnych gatunkach, które nie są w centrum jego zainteresowań, będzie w dekadzie raptem kilka. Dla znawcy – znacznie więcej, bo wie o danym gatunku więcej.

Podsumowanie dekady na portalu Screenagers upłynęło przede wszystkim pod znakiem hurraoptymizmu w kontekście zacierania się granic gatunkowych i bogatych, szerokich zainteresowań muzycznych odbiorców. Zdecydowanie byłam jedną z osób, która tą wizją się zachłysnęła.  Jednakowoż już w momencie pisania ostatniego z tekstów, które stworzyłam w ramach tego projektu – opisu singlowego zwycięzcy rankingu, The Avalanches „Since I Left You”, który był dla mnie symbolem eklektyzmu, zmianą w myśleniu o muzyce i jej granicach, zaczynała docierać do mnie pewna rzecz. Otóż to wszystko mrzonka. To było tworzenie pięknego, mitycznego, acz złudnego obrazu wszechstronnych, otwartych słuchaczy i krytyków. Nastąpiło pomieszanie porządków. Owszem, specyfiką współczesnego rynku jest różnorodność, bogata oferta. Siłą jest jednak eklektyczny serwis, nie recenzent o eklektycznym guście; lub z drugiej strony serwisy zajmujące się konkretną działką – Fact Magazine, RA Resident Advisor, Popjustice etc.

Zauważam powrót do specjalizacji - zaufasz temu, kto obraca się w tej miarę wąskiej działce, o której pisze. Zaufasz postaciom w duchu Tima Finneya – uk funky, house, dubstep, Alexa Macphersona – r&b, Marka Richardsona – muzyka gitarowa, Jordana Sargenta – hip-hop, Melissy Bradshaw – kultura rave, Kuby Ambrożewskiego – indie rock, indie pop, postpunk, Maćka Maćkowskiego - minimale, dubstepy, Piotra Kowalczyka z jego polską muzyką, Pawła Gajdy – idm, uk garage, niestarczy miejsca, by wymienić wszystkich (wiecie, że Was też mam na myśli). Bo wiemy, że oni zjedli na tym zęby. Pośród krytyków wybieramy i cenimy tych, którzy po pierwsze piszą o rzeczach, które nam się podobają, oraz po drugie tych, którzy mimo iż poruszają w diametralnie innej wrażliwości muzycznej, są w stanie zainteresować nas tym, o czym piszą, zachwycają nas swoją wiedzą i przenikliwością analizy; niekoniecznie nawet sięgniemy po polecaną płytę, ale docenimy fachowość recenzji i zrozumiemy miejsce danego albumu w ewolucji gatunku.

Po dobrnięciu do 2009 roku, w którym Porcys i Screenagers znalazły pewien konsensus w doborze recenzowanej muzyki, w 2010 roku Screenagers odbiło w innym kierunku. Oba serwisy opisują podobne wydawnictwa, podczas gdy Porcys deleguje do recenzowania noise’u, indie rocka, hip-hopu, dubstepu, uk funky, r&b etc. niemalże te same osoby (to siłą rzeczy wymusza nowa formuła recenzji na Porcysie – opinia czterech redaktorów na temat jednej płyty), Screenagers przeciwnie – wykształciło/rekrutowało writerów specjalizujących się w konkretnych gatunkach i ich wyznacza do recenzowania płyt tematycznych. Pitchfork nie wygrywa tam, gdzie przypadkowy nowo-wszechstronny recenzent o gitarowej przeszłości pisze o płycie Janelle Monae, z miejsca honorując ją wyróżnieniem BEST NEW MUSIC; Pitchfork wygrywa tam, gdzie publikuje recenzje The-Dreama czy Electrik Red autorstwa ludzi, którzy znają tę muzykę wszerz i wzdłuż – Davida Drake’a czy Tima Finneya. Pitchfork nie wygrywa tam, gdzie publikuje opis singla „Yamacha” Dreama, w którym pada gatunkowo absurdalne porównanie do LCD Soundsystem, wygrywa w momencie , w którym publikuje na stronie rubrykę dubstepową Martina Clarka z bloga Blackdown.


To, że w pewnym momencie, gust czytelników rozminął się z muzyką promowaną na Porcysie/Screenagers/Pitchforku, nie świadczy źle o czytelnikach i ich guście - mówi jedynie tyle, że współczesne r&b, pop komercyjny, Ashanti i Ashlee Simpson, te piekielne dubstepy itd. nie leżą w kręgu ich zainteresowań. Przy jednoczesnym uwielbieniu dla folkowych inklinacji Bonniego Prince'a, niekoniecznie muszą ich ruszać fenomenalne pejzaże soniczne w „My Love” Justina Timberlake'a.  To, co udało się osiągnąć minionej dekadzie, to nie wykształcenie wszechstronnych słuchaczy, lecz zmiana myślenia o tym, że nie ma złego gatunku jako takiego. Teraz Ty musisz wybrać, które gatunki Cię interesują.

 


« wróć czytaj dalej »