Nie jesteś zalogowany

 Katowice - Miasto Festiwali

2010-09-01 00:51:59

 

Jestem chyba jedną z niewielu osób, która na Śląsku nie mieszka, a lubi jego klimat i architekturę, uwielbia industrialne i postindustrialne plugastwo, obleśne dworce i czarne od sadzy ceglane domy robotnicze. Ale na pewno nie jestem jedyną, która docenia umiejscowienie Nowej Muzyki w kopalni Katowice. Najbliżej centrum miasta, jak tylko się da, tuż obok katowickiego Spodka, fantastycznie zagospodarowanego Ronda Sztuki i Oka Miasta, z Kładką Widokową dla spragnionych festiwalowiczów nad budzącą zachwyt Trójpasmówką. To, wraz oczywiście z krakowską Mangghą, jest miejsce idealne do urządzania muzycznych imprez.


Niestety, gdy stęsknieni za piękną kopalnią pojawiliśmy się pierwszego dnia na terenie festiwalu, nie dane nam było zobaczyć występu mathrockowego Three Trapped Tigers. Pytacie dlaczego? Bo było ZA GŁOŚNO. Ciężko w to uwierzyć – zwłaszcza biorąc pod uwagę moje problemy ze słuchem – ale nie byłam w stanie podejść bliżej do Live Stage niż na jakieś 500 metrów. Basy zmiatały błonę bębenkową do wnętrza czaszki, a podkręcone do niemożliwości wysokie tony przybijały ją szpilkami do kory mózgowej.

Po krótkiej przerwie poszliśmy zwiedzić Club Stage w nowej odsłonie i pod opieką King Midas Sound, narzekając – sfrustrowani prognozami pogody – na brak namiotów. I tu nie dało się wytrzymać – możliwości mojego ucha skończyły się jakieś 20 m przed dojściem do wieży kontrolnej. To było przerażające. Naprawdę byłam przekonana, że bez poskarżenia się dźwiękowcom lub zdobycia stoperów jedynym sposobem na zobaczenie któregokolwiek artysty będzie natychmiastowe i trwałe uszkodzenie słuchu.

Quest

Postanowiliśmy więc mocną czwórką wyruszyć na poszukiwanie apteki całodobowej, nie wiedząc o możliwości nabycia stoperów na terenie festiwalu. Przedarłszy się przez dzikie hordy mrocznej młodzieży z Metal Hammer Fest, miejscowych kozaków, uniknąwszy szalonych tramwajarzy, zakupiliśmy zapas stoperów oraz wino marki liebfraumilch i udalismy się na Most nad Trójpasmówką, z którym jesteśmy związani roczną już tradycją. Ominęliśmy w ten przyjemny sposób koncert Jaga Jazzist (ktoś powie jak było?) i zaraz potem wybraliśmy się na set niemieckiego Księcia Ciemności.

Byłam już spragniona muzyki, więc podobało mi się bardzo (jednak z perspektywy każdego kolejnego koncertu, Pantha wypadał coraz słabiej). Choć stopery zrobiły swoje i tak w pewnym momencie zdmuchnęła mnie przyjemna fala basu, a w tym dobrym secie zabrakło większej porcji autozabawy, bo Książe głównie miksował swoje utwory w extended versions i ku naszemu rozczarowaniu nie wyciągnął Noah i ekipy leśnych stworów spod stołu do niezagranego Stick To My Side.

Natomiast gwiazda pierwszego dnia, Bonobo, zdecydowanie mnie zawiodła. Widać nie jestem największą fanką, bo "tylko" lubię jego muzykę, ale na miłość świętego Zarkwona, ona się w ogóle nie sprawdza na żywo. Zwłaszcza kiedy mamy do czynienia z plenerowym koncertem w chłodny wieczór, to downtempowe plumkanie nie jest tym, co rozgrzewa tłumy. A otoczenie jest wspaniałe, wysypany piaseczek, są leżaczki; następnym razem niech organizatorzy nie przejmują się – gwiazda nie gwiazda, niech gra o 20, w promieniach zachodzącego słońca! Nawet tchnące Paulo Coelho teksty z Between The Lines „think with your heart, read between the lines”, „sometimes ur lost, sometimes ur found”, które kompletnie nie przeszkadzają przy słuchaniu Bonobo w domu, brzmiałyby dobrze w takich okolicznościach, a nie wywoływały salwę śmiechu.

Zmarznięta słuchaniem przynudzającego Bonobo, wybrałam się na Autechre. Zaczęli 10 minut wcześniej, skończyli 20 minut później. Grali eksperymentalny, freestyle'owy set, rozwalające głowę breakcore'y, kompletnie mając wyjebane na publiczność. Podrygiwałam tam ostro, choć głównie po to, żeby nie zamarzły mi stawy. Jeden z najlepszych setów na festiwalu, po którym przyszedł czas na timetable'owy strzał w dziesiątkę.

Diva dubstepu, Mary Anne Hobbs zaserwowała zastygłemu od zimna i technicznych, mrożących mózg jak wrzący azot dźwięków, rozgrzewającą imprezę, mieszając dubstepowe rytmy z techno i lżejszymi house'owymi nutami. To był jeden z tych setów, kiedy człowiek zdaje sobie sprawę z tego, jak wiele dzieli nas od zachodu. W Krakowie mnóstwo jest dubstepowych imprez, co weekend są co najmniej 2, ale miksy, które prezentują polscy didżeje to smutne gówno w porównaniu z Mary Anne. Dużo jeszcze drogi przed nimi.

Festiwalowa Scena Dnia: Gdy wracaliśmy na teren kopalni, przed nami szła dziewczyna w stanie zataczającym i naturalnie potrąciła inną dziewczynę przykładającą właśnie butelkę do ust. Koleżanka oblanej pijanym i lekko oburzonym głosem zaczęła wołać za sprawczynią zajścia: „Hej, uważaj trochę, co, dziewczyno?!” i wznosiła tym podobne pełne pretensji okrzyki, by następnie, już z pewną dozą rozbawienia w głosie, dowrzasnąć: „Ona jest PROJEKTANTKĄ, a ty jej poplamiłaś SWETEREK!”



Następnego dnia naszym priorytetem było zdążyć na Bibio. Po celebracji kultury szwedzkiej w katowickiej Ikei i krótkim pikniku na Moście, udaliśmy się więc na Club Stage. Eksperymentalna wizualizacja drzewo+słońce+ekran wprowadzała ekologiczny klimat, w przeciwieństwie standardowego pulsującego jabłka na laptopie Bibio. Był to jeden z gorszysch występów w Katowicach, co jednak nie znaczy, że był zły. Zwłaszcza w momentach, gdy Bibio porzucał swoje jabłko, robiło się dużo bardziej interesująco, a pod koniec już całkiem się muzycznie rozkręcił. Szkoda, że tylko na ostatnie pół godziny. Drażniło mnie jednak częste przerywanie kawałków, osobiście wolę, gdy gładko przechodzą jedne w drugie, lub przynajmniej są długie i nie ucinane.

Później świetnie bawiłam się na Loops Haunt. Koleś kręcący za dekami był ewidentnie ucieszony swoją muzyką i uśmiechał się do siebie w tej uroczej autozajebistośći, ostro przy tym gnąc się do dubstepów zmiksowanych z techno i d'n'b. Rozrywki też dostarczał mi sympatyczny człowiek, stojący obok nas i całkowicie pochłonięty rysowaniem nogą wzorków na piasku w rytm muzyki. W pewnym momencie posunął się nawet do podreptania na drugą stronę widowni i wyskrobania słoneczka. W jego żyłach musiały dryfować jakieś niezłe związki chemiczne.

Stety czy niestety, odpuściłam Nosaj Thing (No Such Thing!) dla kolejnego romansu z Mostem, a następnie poszlismy na niedawno ogłoszoną timetable'ową niespodziankę. Bardzo podobał mi się set Prefuse'a, podobały mi się połamane bity, podobało mi się dużo idmowej zabawy dźwiękami, dużo też Prefuse'owego uroku osobistego.

Przy okazji napiszę również kilka słów o koncercie niedzielnym Prefuse'a, bo mam potrzebę uzewnętrznić się na ten temat już teraz. Był to, zaraz po Bonobo, najgorszy koncert festiwalu. W ogóle nie spodziewałam się czegoś takiego, a na pewno nie orkiestry plumkającej na skrzypcach 2-minutowe utwory i całkowicie zagłuszając inne dźwięki. Podobało mi się przez ok. 10 minut, potem zaczęło się robić nudno. Bardzo chciałam, żeby mi się podobało i bardzo chciałam się wsłuchać i usłyszeć Prefuse'a. Wiem, że jest wszechstronnym muzykiem, lecz wolę go robiącego hip-hop i electronikę.

A żadnych „eksploracji” ani „spontanicznego improwizowania dźwięków i przekształcania ich na żywo przy pomocy rozbudowanej maszynerii” tam nie było, a ja na pewno nigdzie ich tam nie słyszałam.


Po Prefuse na chwilę zajrzałam na Redbull Stage, by przez 3 minuty posłuchać Floating Points i znudzić się na tyle, by zamienić house na techno. Wybrałam więc wraz z A. Club Stage, nie świadoma, że DMX Krew będzie największym, obok Gaslamp Killera, o którym zaraz, odkryciem tego festu. Z głośników leciało oldschoolowe techno i IDM z elementami acid house'u i 80'sowego synthpopu. Do tego przaśne wizualki, typowe teksty w rodzaju „don't stop”, „bounce to the beat, move to the beat, move your feet, move your arse, move to the beat”, których do tej pory nie mogę niestety z głowy wyrzucić oraz widoczne wpływy Aphexa trochę w muzyce i bardzo w stylówie. Jak sie okazuje, skojarzenie nie było bezpodstawne, ponieważ DMX zdąrzył w lejbelu Aphexa wydać 6 (!) płyt.

Strasznie żałowałam, gdy późna godzina kazała mi wybierać między DMX a Moderatem. W końcu poszłam na Moderat i cudem udało nam się wbić w gigantyczny tłum – szczerze, było chyba więcej ludzi niż na Bonobo, zadziwiające. Na koncercie bawiłam się nieźle, rozrywki dostarczały mi pierwszej klasy wizualizajce i jeden z modeselektorów z jego stylówą podhalańską/niemieckiego rolnika. Tam gdzie stałam było niestety trochę jak na mój gust za dużo ludzi, a chciałam sobie potańczyć - po to ten koncert głównie był, po za tym działał na mnie efekt placebo i żyłam w nadziei, że jestem na haju.

Przeciągnięty Moderat i chwila chilloutu uniemożliwiła mi zobaczenie Gonjasufiego, ale – choć z dużym entuzjazmem podchodzę do jego muzyki – spora część prognoz i opinii brzmiało: „nudy”. Miałam jednak nadzieję, że uda mi się wpaść na chwilę, ale timetable mnie okłamał i o 2:15 grał już sam Gaslamp Killer. Nie spodziewałam się, że cokolwiek przebije Mary Anne i DMX Krew, ale Gaslamp jest oficjalnie Największym i Najfajniejszym Freakiem tego festiwalu. To człowieka cierpiący na ADHD, którego blant za blantem nie jest w stanie wychillować, chociaż M. sugerował, iż w grę wchodzi crack. Trochę mnie wkurzyło na początku prowadzenie dj setu niczym audycji radiowej, ale to ciągle był, obok Au., najlepszy występ na festiwalu.


WIN:

  1. Au. i Gaslamp.

  2. DMX Krew

  3. Mary Anne Hobbs

  4. Prefuse 73

  5. Pantha

  6. Loops Haunt

  7. Moderat


    Ambivalence Avenue:

  8. Bibio

  9. Słuchane z daleka Three Traped Tigers


    Słabo:

  1. Bonobo

  2. Prefuse 73 + Orkiestra Aukso


Finalny rozrachunek wypada bardzo na korzyść Nowej Muzyki. Pozdrawiam inicjatorów akcji glowstick tree, nie mogłam niestety znaleźć żadnego zdjęcia, jeżeli mi się uda, to wrzucę.

Organizacyjne zarzuty są tylko dwa, ale koniec końców dość poważne. Pierwszy z nich dotyczy rzecz jasna nagłośnienia. Jakościowo nie było najgorsze, ale głośność pierwszego dnia była nie do wytrzymania. W sobotę zostało to trochę poprawione ALBO mój słuch, mimo noszenia stoperów, się znacznie stępił.

Drugi to informacja, ściślej biorąc jej brak. Po pierwsze, nikt za bardzo nie wiedział jak i czym dojechać dnia ostatniego do szybu Wilsona. Niby gdzieś krążyły plotki, ale nie było nic konkretnego na oficjalnej stronie Festiwalu napisane, a jedynie nielicznym dane było zajrzeć na stronę KZK GOP. Po drugie, podobnie jak i w zeszłym roku, organizatorzy nie mogą się zdobyć chociaż na tanie i proste sposoby pokazania ludziom, GDZIE jest festiwal. Nie muszą to być wielkie banery, wystarczą kartki na słupie. W tym roku nie miałam z tym problemu, ale w zeszłym przyjechałam do Katowic sama, później niż moi znajomi i spotkałam w większości tak samo zagubionych jak ja ludzi. Na festiwalu Rock en Seine w Paryżu, na którym zdarzyło mi się być w 2008, od stacji metra, na której się wysiadało co 20 m były przywieszone karteczki ze strzałkami. DA SIĘ.

Choć festiwale są zasadniczo bardzo przyjaznymi dla ludzi wydarzeniami, to ciągle zdarzają się rzeczy podważające tę przyjazność. Żeby ich uniknąć, organizatorzy muszą być osobami mającymi spójną wizję, myślącymi analitycznie, ale przede wszystkim - osobami, które potrafią wczuć się w skórę uczestników festiwalu.


PS. Zapomniałam dodać, we wszystkich wizualizacjach, które widziałam pojawiały się trójkąty. Srsly, to robi się coraz bardziej niepokojące.




Skomentuj

Komentarze: 3

blarakor 0 3   01/09/10, 01:23  
no przecież nowomyzkatorzy w sprawie promocji na mieście biorą przykład z barcelońskiego sabatu niezalu, for insiders only;)
z tą głośnością to albo jestem głuchy już faktycznie, albo moja teoria z zatkanym nosem i niższą odczuwana głośnością poprzez mniejszy rezonans wewnątrz czaszki jest prawdziwa, albo przesadzacie. zwłaszcza, że ja poczułem, że jest głośno w sumie dopiero na prefuse i moderacie (bas) czy dnia drugiego, kiedy niby było ciszej :) przy tych drugich zapomniałaś o jednym niewątpliwym hajlajcie, poza znanymi już cyganem, góralem i sołkoldbjuti był jeszcze koleś od wspomnianych wizualizajci, prawdziwy blondwłosy niemiec, który ubarwiał występ niesamowitymi ruchami!;p
ale generalnie wow, bardzo się zgadzam tym razem!:> przesunął bym tylko moderat do ambivalence raczej, dodał nołsacza do dolnej stefy stanów dobrych i tradycyjnie pożałował tego na czym nie był, a okazało się zajebiste;] zwłaszcza dmx.
[ fuck yeah glowstick tree! ]
proserek 27 107   01/09/10, 01:29  
boshe, juz mi komentujesz, a jeszcze nie zdążyłam poprawić :D no, już, już, done :D

Ale przecież napisałam, że wizualki pierwsza klasa, już mi się nie chciało wspominać o aryjskiej postaci VJa i apiriensie pozostałych boskich członków moderata :D
cisza 7 35   01/09/10, 22:29  
w końcu europejska stolica kultury nie :D

Ja też kocham śląsk- taki brydny, szary i smutny! katowice mają dusze
Logowanie
Zapamiętaj mnie
Bezpieczne logowanie (SSL)
Zapomniałem hasła
» zarejestruj się!