Nie jesteś zalogowany

Posty z kategorii: "prymitywna muzyka"


Katowice - Miasto Festiwali

2010-09-01 00:51:59

 

Jestem chyba jedną z niewielu osób, która na Śląsku nie mieszka, a lubi jego klimat i architekturę, uwielbia industrialne i postindustrialne plugastwo, obleśne dworce i czarne od sadzy ceglane domy robotnicze. Ale na pewno nie jestem jedyną, która docenia umiejscowienie Nowej Muzyki w kopalni Katowice. Najbliżej centrum miasta, jak tylko się da, tuż obok katowickiego Spodka, fantastycznie zagospodarowanego Ronda Sztuki i Oka Miasta, z Kładką Widokową dla spragnionych festiwalowiczów nad budzącą zachwyt Trójpasmówką. To, wraz oczywiście z krakowską Mangghą, jest miejsce idealne do urządzania muzycznych imprez.


Niestety, gdy stęsknieni za piękną kopalnią pojawiliśmy się pierwszego dnia na terenie festiwalu, nie dane nam było zobaczyć występu mathrockowego Three Trapped Tigers. Pytacie dlaczego? Bo było ZA GŁOŚNO. Ciężko w to uwierzyć – zwłaszcza biorąc pod uwagę moje problemy ze słuchem – ale nie byłam w stanie podejść bliżej do Live Stage niż na jakieś 500 metrów. Basy zmiatały błonę bębenkową do wnętrza czaszki, a podkręcone do niemożliwości wysokie tony przybijały ją szpilkami do kory mózgowej.

Po krótkiej przerwie poszliśmy zwiedzić Club Stage w nowej odsłonie i pod opieką King Midas Sound, narzekając – sfrustrowani prognozami pogody – na brak namiotów. I tu nie dało się wytrzymać – możliwości mojego ucha skończyły się jakieś 20 m przed dojściem do wieży kontrolnej. To było przerażające. Naprawdę byłam przekonana, że bez poskarżenia się dźwiękowcom lub zdobycia stoperów jedynym sposobem na zobaczenie któregokolwiek artysty będzie natychmiastowe i trwałe uszkodzenie słuchu.

Quest

Postanowiliśmy więc mocną czwórką wyruszyć na poszukiwanie apteki całodobowej, nie wiedząc o możliwości nabycia stoperów na terenie festiwalu. Przedarłszy się przez dzikie hordy mrocznej młodzieży z Metal Hammer Fest, miejscowych kozaków, uniknąwszy szalonych tramwajarzy, zakupiliśmy zapas stoperów oraz wino marki liebfraumilch i udalismy się na Most nad Trójpasmówką, z którym jesteśmy związani roczną już tradycją. Ominęliśmy w ten przyjemny sposób koncert Jaga Jazzist (ktoś powie jak było?) i zaraz potem wybraliśmy się na set niemieckiego Księcia Ciemności.

Byłam już spragniona muzyki, więc podobało mi się bardzo (jednak z perspektywy każdego kolejnego koncertu, Pantha wypadał coraz słabiej). Choć stopery zrobiły swoje i tak w pewnym momencie zdmuchnęła mnie przyjemna fala basu, a w tym dobrym secie zabrakło większej porcji autozabawy, bo Książe głównie miksował swoje utwory w extended versions i ku naszemu rozczarowaniu nie wyciągnął Noah i ekipy leśnych stworów spod stołu do niezagranego Stick To My Side.

Natomiast gwiazda pierwszego dnia, Bonobo, zdecydowanie mnie zawiodła. Widać nie jestem największą fanką, bo "tylko" lubię jego muzykę, ale na miłość świętego Zarkwona, ona się w ogóle nie sprawdza na żywo. Zwłaszcza kiedy mamy do czynienia z plenerowym koncertem w chłodny wieczór, to downtempowe plumkanie nie jest tym, co rozgrzewa tłumy. A otoczenie jest wspaniałe, wysypany piaseczek, są leżaczki; następnym razem niech organizatorzy nie przejmują się – gwiazda nie gwiazda, niech gra o 20, w promieniach zachodzącego słońca! Nawet tchnące Paulo Coelho teksty z Between The Lines „think with your heart, read between the lines”, „sometimes ur lost, sometimes ur found”, które kompletnie nie przeszkadzają przy słuchaniu Bonobo w domu, brzmiałyby dobrze w takich okolicznościach, a nie wywoływały salwę śmiechu.

Zmarznięta słuchaniem przynudzającego Bonobo, wybrałam się na Autechre. Zaczęli 10 minut wcześniej, skończyli 20 minut później. Grali eksperymentalny, freestyle'owy set, rozwalające głowę breakcore'y, kompletnie mając wyjebane na publiczność. Podrygiwałam tam ostro, choć głównie po to, żeby nie zamarzły mi stawy. Jeden z najlepszych setów na festiwalu, po którym przyszedł czas na timetable'owy strzał w dziesiątkę.

Diva dubstepu, Mary Anne Hobbs zaserwowała zastygłemu od zimna i technicznych, mrożących mózg jak wrzący azot dźwięków, rozgrzewającą imprezę, mieszając dubstepowe rytmy z techno i lżejszymi house'owymi nutami. To był jeden z tych setów, kiedy człowiek zdaje sobie sprawę z tego, jak wiele dzieli nas od zachodu. W Krakowie mnóstwo jest dubstepowych imprez, co weekend są co najmniej 2, ale miksy, które prezentują polscy didżeje to smutne gówno w porównaniu z Mary Anne. Dużo jeszcze drogi przed nimi.

Festiwalowa Scena Dnia: Gdy wracaliśmy na teren kopalni, przed nami szła dziewczyna w stanie zataczającym i naturalnie potrąciła inną dziewczynę przykładającą właśnie butelkę do ust. Koleżanka oblanej pijanym i lekko oburzonym głosem zaczęła wołać za sprawczynią zajścia: „Hej, uważaj trochę, co, dziewczyno?!” i wznosiła tym podobne pełne pretensji okrzyki, by następnie, już z pewną dozą rozbawienia w głosie, dowrzasnąć: „Ona jest PROJEKTANTKĄ, a ty jej poplamiłaś SWETEREK!”



Następnego dnia naszym priorytetem było zdążyć na Bibio. Po celebracji kultury szwedzkiej w katowickiej Ikei i krótkim pikniku na Moście, udaliśmy się więc na Club Stage. Eksperymentalna wizualizacja drzewo+słońce+ekran wprowadzała ekologiczny klimat, w przeciwieństwie standardowego pulsującego jabłka na laptopie Bibio. Był to jeden z gorszysch występów w Katowicach, co jednak nie znaczy, że był zły. Zwłaszcza w momentach, gdy Bibio porzucał swoje jabłko, robiło się dużo bardziej interesująco, a pod koniec już całkiem się muzycznie rozkręcił. Szkoda, że tylko na ostatnie pół godziny. Drażniło mnie jednak częste przerywanie kawałków, osobiście wolę, gdy gładko przechodzą jedne w drugie, lub przynajmniej są długie i nie ucinane.

Później świetnie bawiłam się na Loops Haunt. Koleś kręcący za dekami był ewidentnie ucieszony swoją muzyką i uśmiechał się do siebie w tej uroczej autozajebistośći, ostro przy tym gnąc się do dubstepów zmiksowanych z techno i d'n'b. Rozrywki też dostarczał mi sympatyczny człowiek, stojący obok nas i całkowicie pochłonięty rysowaniem nogą wzorków na piasku w rytm muzyki. W pewnym momencie posunął się nawet do podreptania na drugą stronę widowni i wyskrobania słoneczka. W jego żyłach musiały dryfować jakieś niezłe związki chemiczne.

Stety czy niestety, odpuściłam Nosaj Thing (No Such Thing!) dla kolejnego romansu z Mostem, a następnie poszlismy na niedawno ogłoszoną timetable'ową niespodziankę. Bardzo podobał mi się set Prefuse'a, podobały mi się połamane bity, podobało mi się dużo idmowej zabawy dźwiękami, dużo też Prefuse'owego uroku osobistego.

Przy okazji napiszę również kilka słów o koncercie niedzielnym Prefuse'a, bo mam potrzebę uzewnętrznić się na ten temat już teraz. Był to, zaraz po Bonobo, najgorszy koncert festiwalu. W ogóle nie spodziewałam się czegoś takiego, a na pewno nie orkiestry plumkającej na skrzypcach 2-minutowe utwory i całkowicie zagłuszając inne dźwięki. Podobało mi się przez ok. 10 minut, potem zaczęło się robić nudno. Bardzo chciałam, żeby mi się podobało i bardzo chciałam się wsłuchać i usłyszeć Prefuse'a. Wiem, że jest wszechstronnym muzykiem, lecz wolę go robiącego hip-hop i electronikę.

A żadnych „eksploracji” ani „spontanicznego improwizowania dźwięków i przekształcania ich na żywo przy pomocy rozbudowanej maszynerii” tam nie było, a ja na pewno nigdzie ich tam nie słyszałam.


Po Prefuse na chwilę zajrzałam na Redbull Stage, by przez 3 minuty posłuchać Floating Points i znudzić się na tyle, by zamienić house na techno. Wybrałam więc wraz z A. Club Stage, nie świadoma, że DMX Krew będzie największym, obok Gaslamp Killera, o którym zaraz, odkryciem tego festu. Z głośników leciało oldschoolowe techno i IDM z elementami acid house'u i 80'sowego synthpopu. Do tego przaśne wizualki, typowe teksty w rodzaju „don't stop”, „bounce to the beat, move to the beat, move your feet, move your arse, move to the beat”, których do tej pory nie mogę niestety z głowy wyrzucić oraz widoczne wpływy Aphexa trochę w muzyce i bardzo w stylówie. Jak sie okazuje, skojarzenie nie było bezpodstawne, ponieważ DMX zdąrzył w lejbelu Aphexa wydać 6 (!) płyt.

Strasznie żałowałam, gdy późna godzina kazała mi wybierać między DMX a Moderatem. W końcu poszłam na Moderat i cudem udało nam się wbić w gigantyczny tłum – szczerze, było chyba więcej ludzi niż na Bonobo, zadziwiające. Na koncercie bawiłam się nieźle, rozrywki dostarczały mi pierwszej klasy wizualizajce i jeden z modeselektorów z jego stylówą podhalańską/niemieckiego rolnika. Tam gdzie stałam było niestety trochę jak na mój gust za dużo ludzi, a chciałam sobie potańczyć - po to ten koncert głównie był, po za tym działał na mnie efekt placebo i żyłam w nadziei, że jestem na haju.

Przeciągnięty Moderat i chwila chilloutu uniemożliwiła mi zobaczenie Gonjasufiego, ale – choć z dużym entuzjazmem podchodzę do jego muzyki – spora część prognoz i opinii brzmiało: „nudy”. Miałam jednak nadzieję, że uda mi się wpaść na chwilę, ale timetable mnie okłamał i o 2:15 grał już sam Gaslamp Killer. Nie spodziewałam się, że cokolwiek przebije Mary Anne i DMX Krew, ale Gaslamp jest oficjalnie Największym i Najfajniejszym Freakiem tego festiwalu. To człowieka cierpiący na ADHD, którego blant za blantem nie jest w stanie wychillować, chociaż M. sugerował, iż w grę wchodzi crack. Trochę mnie wkurzyło na początku prowadzenie dj setu niczym audycji radiowej, ale to ciągle był, obok Au., najlepszy występ na festiwalu.


WIN:

  1. Au. i Gaslamp.

  2. DMX Krew

  3. Mary Anne Hobbs

  4. Prefuse 73

  5. Pantha

  6. Loops Haunt

  7. Moderat


    Ambivalence Avenue:

  8. Bibio

  9. Słuchane z daleka Three Traped Tigers


    Słabo:

  1. Bonobo

  2. Prefuse 73 + Orkiestra Aukso


Finalny rozrachunek wypada bardzo na korzyść Nowej Muzyki. Pozdrawiam inicjatorów akcji glowstick tree, nie mogłam niestety znaleźć żadnego zdjęcia, jeżeli mi się uda, to wrzucę.

Organizacyjne zarzuty są tylko dwa, ale koniec końców dość poważne. Pierwszy z nich dotyczy rzecz jasna nagłośnienia. Jakościowo nie było najgorsze, ale głośność pierwszego dnia była nie do wytrzymania. W sobotę zostało to trochę poprawione ALBO mój słuch, mimo noszenia stoperów, się znacznie stępił.

Drugi to informacja, ściślej biorąc jej brak. Po pierwsze, nikt za bardzo nie wiedział jak i czym dojechać dnia ostatniego do szybu Wilsona. Niby gdzieś krążyły plotki, ale nie było nic konkretnego na oficjalnej stronie Festiwalu napisane, a jedynie nielicznym dane było zajrzeć na stronę KZK GOP. Po drugie, podobnie jak i w zeszłym roku, organizatorzy nie mogą się zdobyć chociaż na tanie i proste sposoby pokazania ludziom, GDZIE jest festiwal. Nie muszą to być wielkie banery, wystarczą kartki na słupie. W tym roku nie miałam z tym problemu, ale w zeszłym przyjechałam do Katowic sama, później niż moi znajomi i spotkałam w większości tak samo zagubionych jak ja ludzi. Na festiwalu Rock en Seine w Paryżu, na którym zdarzyło mi się być w 2008, od stacji metra, na której się wysiadało co 20 m były przywieszone karteczki ze strzałkami. DA SIĘ.

Choć festiwale są zasadniczo bardzo przyjaznymi dla ludzi wydarzeniami, to ciągle zdarzają się rzeczy podważające tę przyjazność. Żeby ich uniknąć, organizatorzy muszą być osobami mającymi spójną wizję, myślącymi analitycznie, ale przede wszystkim - osobami, które potrafią wczuć się w skórę uczestników festiwalu.


PS. Zapomniałam dodać, we wszystkich wizualizacjach, które widziałam pojawiały się trójkąty. Srsly, to robi się coraz bardziej niepokojące.


Let's have a pow wow 2

2010-07-29 00:11:23

 

Bowiem pierwotnie właśnie takie rytuały – jakkolwiek istotne – były jedynie środkiem by wytworzyć określony stan ducha, pozwalający na bezpośrednie połączenie z różnie definiowaną siłą wyższą i/lub wspólnotą. Stąd tak ważne jest jego, do pewnego stopnia, sformalizowanie i przestrzeganie reguł nim rządzących. Lecz koniec końców osiągnięcie pewnego mistycznego poziomu istnienia zachodzi absolutnie indywidualnie. Sądzę, że to, do czego dążono pierwotnie to – tłumaczone dość dwuznacznie na polski jako „przeżycie szczytowe” -  tzw. peak experience zdefiniowane przez, znanego wszystkim, wpływowego psychologa Abrahama Maslowa.

 

 

Takie jest wewnętrzne zadanie religii czy obrzędów bez ich usystematyzowania jako religia, a tym bardziej - BEZ ich uzewnętrzniania, czyli tworzenia takich zdoktrynalizowanych reguł presji społecznej, jakie istnieją we współczesnych religiach. Oczywiście bez tej doktrynalizacji niemożliwe byłoby zdobycie takiej masowości przez współczesne religie dominujące; coś za coś. Co chciałam podkreślić, to podobieństwo przeżyć związanych ze słuchaniem muzyki, przede wszystkim na plenerowych festiwalach muzycznych, i ich analogia do tych towarzyszących obrzędom religijnym. Takim jak pow wow.

 

 

Konkludując – kwestia pow wow była raczej tylko pretekstem dla ukazania tego zbliżenia, tego co pozwala na wytworzenie takich, a nie innych przeżyć. Takich, które są na pewno bardziej wartościowymi i bardziej spajającymi człowieka wewnętrznie i człowieka z otaczającą go wspólnotą ludzi. Ponieważ, jak mniemam, ludzie biorący udział w festiwalu muzycznym - nie każdym zresztą - są pod wieloma względami bardziej wspólnotą niż jakakolwiek grupa społeczna; na krótki, wypełniony intensywnymi doświadczeniami i emocjami czas, obcy sobie w większości ludzie integrują się wokół wspólnego celu - dobrej zabawy i doznawania muzyki.

 

 

Festiwal ma być więc bardziej nawiązaniem do tradycji pow wow czy szamańskich, byłby jej rozwinięciem i twórczym przeniesieniem pewnych idei wiążących podobne tradycje na grunt współczesny, ale zarazem czymś zgoła innym. Kontynuacją istniejącej, ale do tej pory w żaden sposób formalnie nie zdefiniowanej atmosfery towarzyszącej plenerowym – i niewielkim, jak sądzę – festiwalom. Przełożenie tej ogólnej idei spajającej rytuały, które nie zostały zagarnięte i uzewnętrznione w procesie tworzenia się masowych religii.

 

 

Nie mówię, że to miałoby być na serio, bo wcale nie, w każdym razie nie dla mnie. Chodzi tu raczej o spotęgowanie dobrej zabawy poprzez nadanie jej charakteru poniekąd religijno-rytualnego, a w ten sposób wytworzenie w samych uczestnikach odpowiedniego nastawienia, nastawienia do mocniejszego, intensywniejszego przeżycia takiego wydarzenia i emocji związanych ze wszystkim wokół. Trochę jak wciągnięcie częściowo znieczulonej na cokolwiek współczesnej społeczności, zwłaszcza miejskiej, w powrót do niemal dziecięcej wrażliwości bodźce. Na ten krótki czas próby pokonania, niemożliwej na dłuższą metę rzecz jasna, tendencji do atomizacji, krytykanctwa, narzekania, poprzez wspólnotową celebrację chwili obecnej.

 

 

Nie ukrywam, że w takich przeżyciach pomagają określonego rodzaju substancje psychoaktywne, z resztą nawiązania ideowe do chociażby kultury rave, południowoamerykańskiej, czy szamańskiej w ogóle, są chyba dość widoczne. Także istnienie określonych zasady jedynie wewnątrz festiwalu, tworzących odrębną rzeczywistość w opozycji do tej istniejącej po za murami festiwalu. Wewnętrzny podział na sceny i podział wewnątrz każdej ze scen są trochę odpowiednikiem stref występujących na pow wow - strefa tancerzy, podium, strefa bębnów i tym podobne (nie wiem czy jakiś innych rytuałach można coś takiego znaleźć). Wskazane też są inne elementy spajające wspólnotę festiwalową, które w dużym stopniu już istnieją - odrębna waluta, odpowiednie stroje. (Na "lans" można narzekać, ale prawda jest tak, że wszyscy się w pewnym stopniu "lansują". Doprawdy, opanować się niektórym radzę z tym marudzeniem. Najwięksi właśnie lansiarze i trendsetterzy psioczą na forach i w szałtboksach na last.fm). Zresztą, sam fakt opaskowania ma silny, choć niezamierzony, wymiar symboliczny. Pomaga w tym także określonego rodzaju muzyka i tu zbliżamy się do klu programu, bowiem to musi być muzyka, która kojarzy się z właśnie takimi etnicznymi wydarzeniami, która brzmi tajemniczo i mistycznie. Muzyka world i do niej nawiązująca, a równocześnie industrialna, z których wiel mało komu znanych artystów inspiruje się muzyką etniczną i tribalową. Ale też z pewną dozą eksperymentalnej i tanecznej elektroniki, shoegaze'ów, post-rocków, syntetycznych acid house'owych bitów, witch house'owych okultystycznych performance'ów, letnich i radosnych surf rocków i chillwave'ów. W gruncie rzeczy - amalgamat, podobne pomieszanie, jakim ideowym pomieszaniem jest zlepiony w całość taki festiwal, który myśląc na głos (pisząc na głos) przedstawiłam.

 

 

Podkreślić chcę, że to jest tylko dookreślanie tego, co już w pewien sposób istnieje na wydarzeniach muzycznych w ramach niepisanego paktu. Marzy mi się jedynie zwiększenie możliwości doznania pewnych aspektów muzyki, wspólnoty i własnego indywidualizmu, stworzenie środowiska jeszcze bardziej przyjaznego i pozwalającego na przeżycie szeregu mistycznych doznań, aż po przeżycie szczytowe, poprzez wykreowanie atmosfery za pomocą takiej - nie owijając w bawełnę - zabawy w rytuał. Poczucie czegoś jeszcze fajniejszego od atmosfery świąt, która bezpowrotnie uciekła wraz z dzieciństwem.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

(tytuł notki zaczerpnięty z tej grupy na last.fm)

 

 

 

 

 


Let's have a pow wow

2010-07-28 00:47:47

 

Sprowokowana nieco komentarzem youthless pod moim tekścikiem na temat Prince Rama of Ayodhya, postanowiłam urzeczywistnić jej prośbę i sprokurować playlistę na imprezę zwaną pow wow. Ale najpierw... krótki wstęp. Ok, wcale nie taki krótki. I dość chaotyczny. I zdecydowanie zbyt osobisty. 

 

Pow wow jest konceptem po pierwsze obcym naszemu kręgowi kulturowemu, po drugie niezbyt też znanym, w przeciwieństwie do powiedzmy analogicznych imprez przybyłych do nas z krajów anglosaskich, np Halloween.

Posługując się dalej przykładem Halloween: w wyniku bezlitosnej eksploatacji przez globalną kulturę konsumpcyjną, straciło ono cały towarzyszący mu mistyczny nimb, który otacza wszystkie pogańskie święta. Święta, często z różnymi domieszkami tradycji wczesnochrześcijańskiej, celebrują potęgę natury, cykl życia i siłę pierwotnej wspólnoty. Rzecz jasna, fascynacja współczesnego człowieka... w porządku, koniec z próbą obiektywizacji wypowiedzi za pomocą takich zwrotów. Od tej pory nie wypowiadam się w niczyim imieniu. Rzecz jasna, MOJA fascynacja pogańskimi rytuałami ma wiele wspólnego z mitologizacją pierwotnych społeczeństw. Jednak mitologizacja nie bierze się znikąd, owe święta i obrzędy zawierają coś niesamowicie pociągającego we współczesnych czasach dla kogoś takiego jak ja, kilka aspektów, które mogą otrzymać nowe znaczenie w kontekście współczesnej kultury, zwłaszcza zachodniej kultury wielkomiejskiej.

Z krótkiej dygresji zrobiła się długa (blog sternowski, hahahaha!) i nie do końca wspólna z tematem, ale do przekazania tego, co chcę, potrzebne jest skrócone opisanie idei przyświecających takim rytuałom jak pow wow, jego ewolucja w obecnych czasach i zaznaczenie kontrastu pomiędzy dawnym a dzisiejszym obrzędem oraz jak może on zostać wykorzystany w kulturze współczesnej.

Podczas gdy u nas temat pow wow jest zgoła nieznany, to jednak w Stanach Zjednoczonych jest, naturalnie, rzeczą stosunkowo powszechną. Pow wow bowiem to amerykańska tradycja celebracji plemiennej, odgrywająca rolę integrującą, religijną i kulturową. Niegdyś organizowane cyklicznie przez plemiona i zamknięte dla obcych, obecnie pow wow są otwarte dla wszystkich nastawionych przyjaźnie i chętnych do poznania kultury Indian. Na celu ma to przede wszystkim upowszechnienie wiedzy na temat rdzennej kultury Ameryki Północnej i, wbrew pozorom, nie jest to do końca taka impreza, jakbyśmy sobie to chcieli wyobrażać i jak - przyznam - do pewnego czasu ja sobie wyobrażałam. W każdym razie, na pewno nie dla przybysza z zewnątrz, ponieważ wtedy wolno ci być co najwyżej biernym obserwatorem, zachowującym szacunek i dystans, a wszelka inicjatywa kontaktu wychodzi ze strony uczestników. Zachodzi tu typowa korelacja – wiadomo, ginąca w dobie globalizacji kultura otwiera się na dominującą nację, z którą jest juz praktycznie rzecz biorąc zasymilowana, zaledwie płynie gdzieś na marginesie. Coś za coś – Indianie chronią swoją kulturę pokazując ją innym, ale traci ona na tym samym swój wewnętrzny charakter. Bo to, co dotychczas było silnie indywidualnym przeżyciem mistycznym, zostaje z tego odarte. Choć ciągle jest elementem kultury, zintegrowanym z systemem społecznym i kategoriami myślenia, czymś niejako oczywistym dla danej społeczności, nie posiada już swojego magicznego wymiaru. Mamy więc opozycję - uczestniczących w pow wow członków plemienia i obserwatorów. 

Kluczowy jest dualizm, który chcę unaocznić: w ojczyźnie tej tradycji, pow wow zmienił się z mistycznego, gnostycznego, religijnego przeżycia połączenia ze wspólnotą i naturą w obrzęd, show propagujący kulturę indiańską. Nie chcę tutaj wartościować, jednak wszyscy zdajemy sobie sprawę, że pierwotny charakter tego wydarzenia został zatracony i w pewien sposób zracjonalizowany, wyzuty ze swojego mistycyzmu. Choć idee są pozytywne, to modernizacja tego ceremoniału jest użytkowa i stuprocentowo nastawiona na funkcjonalnizm w zakresie globalnym. Analogiczne do tego może być przekonanie dużej części tolerancyjnie nastawionych agnostyków i ateistów, do których i ja się zaliczam, iż religia to jedna wielka bzdura, lecz pełni (i co do tej części zgadzają się chyba wszyscy badacze zajmujący się naukami społecznymi i nie tylko oni) ważną funkcje społeczną, zapobiega anomii, rozpadowi społeczeństwa za pomocą kształtowania norm i wiązania wspólnoty wokół pewnej tożsamości. Podobna racjonalizacja i zmiana celowości podobnych rytuałów została przeprowadzona właśnie przypadku pow wow, tylko na innej zasadzie.

ALE. W oczywisty sposób wiele elementów kultury pierwotnej, pogańskiej czy wczesnochrześcijańskiej nie ma absolutnie nic wspólnego z współczesnymi rytuałami w religiach dominujących. Kluczowym dla zrozumienia różnicy są nie odmienne cele wyszczególnionych tu dwóch biegunów, albowiem cel ogólny jest podobny – zjednoczenie z siłą nadprzyrodzoną.

Jednak we współczesnych obrzędach za wiele wagi przykłada się do reguł i obrzędu jako takiego. Dosłowny przerost formy nad treścią. Jedna z dwóch funkcji religii - poza umożliwieniem zjednoczenia się z bogiem - funkcja integracyjna została doprowadzona do granic absurdu. Jedność i nadrzędność wspólnoty stała się celem najwyższym i niszczącym indywidualizm jednostki, także indywidualizm w wewnętrznym przeżyciu mistycznym, a tym samym pozwalając na sztuczność w tej wspólnoty powstawaniu i kontynuacji. (Oczywiście, nie mówię, że to nie istniało i nie istnieje w plemionach pierwotnych i obecnych plemionach nie zeżartych przez współczesną kulturę dominującą. Nie mówię, że na tym drugim biegunie nie istnieją obrzędy bezsensowne, brutalne, głupie, robione tylko dlatego, że tak nakazuje tradycja; tu sztandarowym przykładem jest obrzezanie kobiet. O tym trzeba pamiętać, ale ten tekst jest o pow wow i analogicznych obrzędach występujących w innych kulturach).

Tekst został podzielony, bo wywaliło serwer. srsly, tak naprawdę wierzę, że nikomu się nie chce czytać niczego, jeśli jest zbyt długie, więc podzieliłam.


Prince Rama of Ayodhya, czyli kolejna porcja dziwnej muzyki i trochę zapychacz przed długo wyczekiwaną przez fanów na całym świecie relację z open'era 2010

2010-07-09 00:31:18

 

Prince Rama of Ayodhya to podopieczni Avey Tare'a i Deakina, pod których okiem powstaje ich trzecia (! sprostowanie: "!" dotyczy tego, że trzecia w ogóle, nie tego, że trzecia pod okiem AT i D.) płytę zaplanowaną na wrzesień 2010. To także moje ostatnie odkrycie przedsesyjne (czy raczej w-czasie-sesyjne, wiadomo, nic tak dobrze nie smakuje, jak uspokajanie rozszalałej adrenaliny za pomocą małego muzycznego polowania na kilka godzin przed egzaminem); w zestawie otrzymujemy uderzanie dłońmi w klawisze syntezatora, aby wydawał dźwięk tam-tamów; otrzymujemy interakcję z publiką znaną z koncertów Lucky Dragon, ale bez zabaw z polem elektromagnetycznym;

śpiewne skandowanie, przywodzące na myśl pieśni religijne i etniczne, rytualne zawodzenie (ogłaszam konkurs: jeżeli ktoś wie jak przetłumaczyć słowo "chant" lepiej, może mnie dodać na Facebooku do znajomych). Co przede wszystkim robi wrażenie to to, że w każdym utwórze - choć wszystkie brzmią około-etniczno-elektronicznie, i proszę nie zagłębiajmy się w lastefemową nomenklaturę - dzieje się coś innego, coś co każe ci ubrać przepaskę biodrową, pióropusz, skakać wokół ogniska, czcić kolorową żabę i organizować w ogródku święto słońca podczas wigilii, żeby wkurzyć sąsiadów.

Ich występy na żywo pobudzają ci myśli do krążenia wokół trzech zasadniczych problemów: 1) kiedy organizujemy festiwal Pow-Wow 2) jak sprowadzamy ich do nas 3) na kiedy załatwiamy ten kwas?

 

 

 


Selector Festival 2010...

2010-06-10 21:49:34


...czyli wszyscy wiemy, że AlterArt ssie, a i tak dajemy się w buca robić, bo jednak sprowadzają tych artystów, a my wszyscy kochamy festiwale.


DZIEŃ PIERWSZY

Na wstępie, przy wejściu na teren festiwalu spotkała nas niemiła niespodzianka - zwiększona ochrona (ach, uwielbiam niemiłe niespodzianki na wstępie, bo wtedy jest nadzieja, że później będzie już tylko lepiej). Wszyscy byli skrupulatnie przeszukiwani, torebki przeglądane, co było przykrą odmianą po cudownie beztroskiej ochronie na Primaverze.

Nieco zszokowana tym podejściem AlterArtu (w końcu w zeszłym roku było na Błoniach tyle samo osób, a jakoś nikt się tak nie strzępił) wybrałam się na dość dobrze zapowiadający się muzycznie koncert Hellow Dog do Magenta Stage. Wytrzymałam 3 kawałki - bez urazy, chłopcy, wasza wokalistka ma świetny głos (choć według mnie moglibyście się obyć bez wokalu), ale sposób, w który rusza się na scenie doprowadza mnie do szału. No po prostu, aż mi przykro jak to piszę, ale co zrobić.

Po krótkim chilloucie przyszedł czas na pierwszą zagraniczną gwiazdę - chłopców z Friendly Fires. Tym razem sytuacja była zgoła odwrotna - wokalista dawał popis swojego całkiem niezłego showmeństwa i ruszania tyłeczkiem (nawiasem mówiąc, nic dziwnego, że większą część publiczności stanowiła płeć piękna). Co drażniło, to zbudowanie utwórów na jedną modłę - w każdym jednym kawałku było kilkukrotne ściszenie instrumentów, w oczekiwaniu na reakcję publiczności. W każdym. Kilka razy. Ileż można?


Uffie

Już na Hellow Dog słychać było zdecydowanie gorsze nagłośnienie małej sceny (choć dźwiękowcy na dużej też powinni zostać zwolnieni), ale ten od dawna wyczekiwany przeze mnie koncert Uffie tym bardziej wzmógł absolutną beznadziejność technicznej obsługi Magenty. Zbyt podkręcony bas nie pozwalał jej zrozumieć pomiędzy piosenkami, nie wspominając o wokalu, dodatkowo zagłuszanym przez chórki jej bandu. Pod koniec było jakby lepiej - i z nagłośnieniem i muzycznie. Dużo wygrywała sama Uffie, urodzona do tego, żeby być diwą electro, ale najlepszy koncert festiwalu to nie był.

Na Thievery Corporation byłam niestety niezbyt długo. W gruncie rzeczy można by narzekać na to, że ci wszyscy artyści, którzy grają raczej muzykę bardziej chilloutową czy nie AŻ tak popowotaneczną - czyli Booka Shade (mnml przecież nie bije rekordów popularności) oraz Thievery Corporation właśnie - dostosowali się do klimatów panujących na feście i dołożyli do części utworów mocniejszy, żywszy, taneczny bit. Kwestia nastawienia i interpretacji. Moim zdaniem to nic zdrożnego, publika była tak entuzjastyczna na wszystkich koncertach, niezależnie od okoliczności (przez część czasu wręcz ZBYT entuzjastyczna). Podsumowując - TC było bardzo, ale to bardzo fajne, żałuję, że byłam tylko na kilku piosenkach.


Bloody Beetroots DC 77

20-minutowa obecność na ich gigu na Primaverze tylko zaostrzyła mi apetyt na koncert Włochów. Spodziewałam się rozkurwu i rozkurw był. Zmiażdżenie sufitów (namiotów), pierdolnięcie itd. Tylko kto, na wszystkich bogów, kto wstawił ich do małego namiotu? Abstrahując od tego, że duża scena im się po prostu należy, to względy logistyczne powinny jednak komuś świtać w głębiach korporacyjnego umysłu. Było gorąco, a po koncercie z wewnętrznej strony namiotu padał deszcz potu. W Cyan jest więcej miejsca, namiot jest wyższy i ponadto posiada dużo szersze wejście (a w konsekwencji większy nawiew powietrza). Gdyby nie to, że niektórzy nie mogli juz wytrzymać i wychodzili - pod koniec zrobiło się już całkiem pusto - byłyby masowe omdlenia i cholera wie co jeszcze. Krwawe Buraki zdecydowanie nadają się na jedną z neo-free-parties na modłę brytyjskich nielegalnych rave'ów na świeżym powietrzu z przełomu lat 80. i 90. Co dodatkowo odpowiadałoby też klimatem ich poglądom politycznym.


Na koncercie Calvina Harrisa znowu nie udało mi się być zbyt długo, ponieważ szukałam po miasteczku mojej małoletniej podopiecznej (później okazało się, że beztrosko bawiła się w namiocie, hehe). Zapodam więc kilka wypowiedzi znajomych lub zasłyszanych z tłumu, co jest o tyle ciekawe, że był to chyba najbardziej, oprócz Uffie, kontrowersyjny koncert. Część, zwłaszcza tych, którzy mają za sobą zeszłoroczny Orange Warsaw, była nastawiona, oględnie mówiąc, sceptycznie. Cytuję:

„ - Boże, było żałowo, zrobiło się Energy2000, brakowało tylko białych kozaczków"

„- no, a ta laska, co z nim śpiewała była taka BEZNADZIEJNA".

Za to z drugiej strony:

„ - Ale ta laska była niesamowicie seksowna i świetnie śpiewała"

„ - nie, no było po prostu E.P.I.C.K.O."

„ - Ale Calvin to mi się zajebiście podobał"


DZIEŃ DRUGI

Hype'owany od czasu sondażu BBC Delphic nigdy mnie nie porywał, wg mnie ich wszystkie kawałki są na jedno kopyto - i tak samo było też na koncercie. Ale się starali - rozbudowane wersje piosenek brzmiały zdecydowanie lepiej niż na LP, choć chwilami stawało się to nieco nużące. Za to wokalista ma świetny głos.


Metronomy lubię, ale fanboyem nie jestem, jednak koncert nie rozczarował mnie w żaden sposób. Było bardzo fajnie, myślę, że chłopcy nie spodziewali się aż takiego gorącego powitania. Do nich też należy według mnie najbardziej epicki moment festiwalu - gdy w połowie Thing For Me następuje zmiana rytmu, a wokalista skanduje - razem z całym tłumem: „For me! For me! For me!". Dla mnie to było najlepsze 40 sekund festiwalu.

(1:43 - 2:08)

Booka Shade

Zdecydowany highlight całego festiwalu. Spodziewałam sie leniwego mnmlu sączącego się z niemieckiego oprogramowania, a była niesamowita impreza. Bez żadnego takiego hardkoru jak na Burakach; zintensyfikowany rytm, świetne przejścia. Krótko mówiąc, godnie reprezentowali stolicę nowej muzyki elektronicznej.


Z powodu fanatstycznego występu Booka Shade, spóźniłam się nieco na Faithless. Nie wiem, czy to jedynie wrażenie mojego skrzywionego umysłu, ale muzyczne przejście między BS a F. było tak płynne, jakby wcześniejszy koncert został idealnie zaplanowany jako rozgrzewka przed Brytyjczykami. Samo Faithless... po prostu nie zawiodło pokładanych w nich wysokich nadziei. Pokazali, że w pełni zasługują na miano gwiazdy i headlinera tego festiwalu. Jedyne czego mogę się czepiać to nieco nużącego ostatniego bisu. Cieszy, że drugiego dnia było dużo więcej ludzi - ewidentnie część fanów Faithless miała bilety jednodniowe i festłum zrobił się dzięki temu nieco bardziej zróżnicowany.


Boys Noize

Ostatni koncert kolejnego reprezentanta elektronicznych tytanów zza naszej zachodniej granicy też wydawał się perfekcyjnie spasowany z lajnapem drugiego dnia. Alexander zagrał też dużo dłuższy niż godzinny set i wymęczył (lub jeszcze bardziej rozkręcił) roztańczony po poprzednich koncertach tłum porządną dawką prymitywnej muzyki.


Podsumowanie (zgoła nie muzyczne):

  1. AlterArt, ogarnij się. Może się Ziółkowskiemu wydawać, że robi festiwale na światowym poziomie, ale brakuje jeszcze cholernie dużo. Nagłośnienie, logistyka (wspomniana kwestia małego namiotu), koncerty trwające poniżej godziny (45 minut? Żartujecie sobie ze mnie?) - to wszystko świadczy o zadufaniu korporacyjnego monopolisty na polskim rynku festiwalowym i jego alienacji w stosunku do artystów i odbiorców.

  2. Dodając - ten festiwal nie byłby tak udany, gdyby nie fantastyczna, entuzjastyczna publiczność. Widać niesamowitą zmianę w stosunku do zeszłorocznego nastawienia publiczności. Jak mniemam wynika to z braku odbiorców pseudoindierocka (w tym roku też pojawił się zespół na FF. W przyszłym roku Frou Frou?), który udaje, że jest muzyką taneczną. W zamian - większa liczba elektronicznych diehardów, wierzących w boskość Boba Rifo i poszerzanie umysłu drogą chemii organicznej.

  3. Entuzjazm entuzjazmem, ale zbiorowe klaskanie, od czasu do czasu nie do rytmu, co 3 MINUTY na KAŻDYM koncercie, to jednak lekka przesada. 

  4. Entuzjazm entuzjazmem, ale surfowanie w tłumie też nie musi się odbywać co 2 sekundy (patrz: koncert Metronomy). Ja wiem, że to jest fajne, ale nie non stop. I nie gdy tłum nie jest wcale na tyle gęsty, żeby gwarantować ochronę przed betonowym podłożem.

  5. I po raz trzeci - entuzjazm entuzjazmem, ale czasami trochę to było przerażające, dobrze, że ambulansy były blisko, na wszelki wypadek.

  6. Ochrona była straszna z tym przeszukiwaniem (wiem, nie powinnam tyle narzekać).

 


« wróć czytaj dalej »
Logowanie
Zapamiętaj mnie
Bezpieczne logowanie (SSL)
Zapomniałem hasła
» zarejestruj się!