Nie jesteś zalogowany

Posty z kategorii: "krautrock"


Let's have a pow wow 2

2010-07-29 00:11:23

 

Bowiem pierwotnie właśnie takie rytuały – jakkolwiek istotne – były jedynie środkiem by wytworzyć określony stan ducha, pozwalający na bezpośrednie połączenie z różnie definiowaną siłą wyższą i/lub wspólnotą. Stąd tak ważne jest jego, do pewnego stopnia, sformalizowanie i przestrzeganie reguł nim rządzących. Lecz koniec końców osiągnięcie pewnego mistycznego poziomu istnienia zachodzi absolutnie indywidualnie. Sądzę, że to, do czego dążono pierwotnie to – tłumaczone dość dwuznacznie na polski jako „przeżycie szczytowe” -  tzw. peak experience zdefiniowane przez, znanego wszystkim, wpływowego psychologa Abrahama Maslowa.

 

 

Takie jest wewnętrzne zadanie religii czy obrzędów bez ich usystematyzowania jako religia, a tym bardziej - BEZ ich uzewnętrzniania, czyli tworzenia takich zdoktrynalizowanych reguł presji społecznej, jakie istnieją we współczesnych religiach. Oczywiście bez tej doktrynalizacji niemożliwe byłoby zdobycie takiej masowości przez współczesne religie dominujące; coś za coś. Co chciałam podkreślić, to podobieństwo przeżyć związanych ze słuchaniem muzyki, przede wszystkim na plenerowych festiwalach muzycznych, i ich analogia do tych towarzyszących obrzędom religijnym. Takim jak pow wow.

 

 

Konkludując – kwestia pow wow była raczej tylko pretekstem dla ukazania tego zbliżenia, tego co pozwala na wytworzenie takich, a nie innych przeżyć. Takich, które są na pewno bardziej wartościowymi i bardziej spajającymi człowieka wewnętrznie i człowieka z otaczającą go wspólnotą ludzi. Ponieważ, jak mniemam, ludzie biorący udział w festiwalu muzycznym - nie każdym zresztą - są pod wieloma względami bardziej wspólnotą niż jakakolwiek grupa społeczna; na krótki, wypełniony intensywnymi doświadczeniami i emocjami czas, obcy sobie w większości ludzie integrują się wokół wspólnego celu - dobrej zabawy i doznawania muzyki.

 

 

Festiwal ma być więc bardziej nawiązaniem do tradycji pow wow czy szamańskich, byłby jej rozwinięciem i twórczym przeniesieniem pewnych idei wiążących podobne tradycje na grunt współczesny, ale zarazem czymś zgoła innym. Kontynuacją istniejącej, ale do tej pory w żaden sposób formalnie nie zdefiniowanej atmosfery towarzyszącej plenerowym – i niewielkim, jak sądzę – festiwalom. Przełożenie tej ogólnej idei spajającej rytuały, które nie zostały zagarnięte i uzewnętrznione w procesie tworzenia się masowych religii.

 

 

Nie mówię, że to miałoby być na serio, bo wcale nie, w każdym razie nie dla mnie. Chodzi tu raczej o spotęgowanie dobrej zabawy poprzez nadanie jej charakteru poniekąd religijno-rytualnego, a w ten sposób wytworzenie w samych uczestnikach odpowiedniego nastawienia, nastawienia do mocniejszego, intensywniejszego przeżycia takiego wydarzenia i emocji związanych ze wszystkim wokół. Trochę jak wciągnięcie częściowo znieczulonej na cokolwiek współczesnej społeczności, zwłaszcza miejskiej, w powrót do niemal dziecięcej wrażliwości bodźce. Na ten krótki czas próby pokonania, niemożliwej na dłuższą metę rzecz jasna, tendencji do atomizacji, krytykanctwa, narzekania, poprzez wspólnotową celebrację chwili obecnej.

 

 

Nie ukrywam, że w takich przeżyciach pomagają określonego rodzaju substancje psychoaktywne, z resztą nawiązania ideowe do chociażby kultury rave, południowoamerykańskiej, czy szamańskiej w ogóle, są chyba dość widoczne. Także istnienie określonych zasady jedynie wewnątrz festiwalu, tworzących odrębną rzeczywistość w opozycji do tej istniejącej po za murami festiwalu. Wewnętrzny podział na sceny i podział wewnątrz każdej ze scen są trochę odpowiednikiem stref występujących na pow wow - strefa tancerzy, podium, strefa bębnów i tym podobne (nie wiem czy jakiś innych rytuałach można coś takiego znaleźć). Wskazane też są inne elementy spajające wspólnotę festiwalową, które w dużym stopniu już istnieją - odrębna waluta, odpowiednie stroje. (Na "lans" można narzekać, ale prawda jest tak, że wszyscy się w pewnym stopniu "lansują". Doprawdy, opanować się niektórym radzę z tym marudzeniem. Najwięksi właśnie lansiarze i trendsetterzy psioczą na forach i w szałtboksach na last.fm). Zresztą, sam fakt opaskowania ma silny, choć niezamierzony, wymiar symboliczny. Pomaga w tym także określonego rodzaju muzyka i tu zbliżamy się do klu programu, bowiem to musi być muzyka, która kojarzy się z właśnie takimi etnicznymi wydarzeniami, która brzmi tajemniczo i mistycznie. Muzyka world i do niej nawiązująca, a równocześnie industrialna, z których wiel mało komu znanych artystów inspiruje się muzyką etniczną i tribalową. Ale też z pewną dozą eksperymentalnej i tanecznej elektroniki, shoegaze'ów, post-rocków, syntetycznych acid house'owych bitów, witch house'owych okultystycznych performance'ów, letnich i radosnych surf rocków i chillwave'ów. W gruncie rzeczy - amalgamat, podobne pomieszanie, jakim ideowym pomieszaniem jest zlepiony w całość taki festiwal, który myśląc na głos (pisząc na głos) przedstawiłam.

 

 

Podkreślić chcę, że to jest tylko dookreślanie tego, co już w pewien sposób istnieje na wydarzeniach muzycznych w ramach niepisanego paktu. Marzy mi się jedynie zwiększenie możliwości doznania pewnych aspektów muzyki, wspólnoty i własnego indywidualizmu, stworzenie środowiska jeszcze bardziej przyjaznego i pozwalającego na przeżycie szeregu mistycznych doznań, aż po przeżycie szczytowe, poprzez wykreowanie atmosfery za pomocą takiej - nie owijając w bawełnę - zabawy w rytuał. Poczucie czegoś jeszcze fajniejszego od atmosfery świąt, która bezpowrotnie uciekła wraz z dzieciństwem.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

(tytuł notki zaczerpnięty z tej grupy na last.fm)

 

 

 

 

 


Let's have a pow wow

2010-07-28 00:47:47

 

Sprowokowana nieco komentarzem youthless pod moim tekścikiem na temat Prince Rama of Ayodhya, postanowiłam urzeczywistnić jej prośbę i sprokurować playlistę na imprezę zwaną pow wow. Ale najpierw... krótki wstęp. Ok, wcale nie taki krótki. I dość chaotyczny. I zdecydowanie zbyt osobisty. 

 

Pow wow jest konceptem po pierwsze obcym naszemu kręgowi kulturowemu, po drugie niezbyt też znanym, w przeciwieństwie do powiedzmy analogicznych imprez przybyłych do nas z krajów anglosaskich, np Halloween.

Posługując się dalej przykładem Halloween: w wyniku bezlitosnej eksploatacji przez globalną kulturę konsumpcyjną, straciło ono cały towarzyszący mu mistyczny nimb, który otacza wszystkie pogańskie święta. Święta, często z różnymi domieszkami tradycji wczesnochrześcijańskiej, celebrują potęgę natury, cykl życia i siłę pierwotnej wspólnoty. Rzecz jasna, fascynacja współczesnego człowieka... w porządku, koniec z próbą obiektywizacji wypowiedzi za pomocą takich zwrotów. Od tej pory nie wypowiadam się w niczyim imieniu. Rzecz jasna, MOJA fascynacja pogańskimi rytuałami ma wiele wspólnego z mitologizacją pierwotnych społeczeństw. Jednak mitologizacja nie bierze się znikąd, owe święta i obrzędy zawierają coś niesamowicie pociągającego we współczesnych czasach dla kogoś takiego jak ja, kilka aspektów, które mogą otrzymać nowe znaczenie w kontekście współczesnej kultury, zwłaszcza zachodniej kultury wielkomiejskiej.

Z krótkiej dygresji zrobiła się długa (blog sternowski, hahahaha!) i nie do końca wspólna z tematem, ale do przekazania tego, co chcę, potrzebne jest skrócone opisanie idei przyświecających takim rytuałom jak pow wow, jego ewolucja w obecnych czasach i zaznaczenie kontrastu pomiędzy dawnym a dzisiejszym obrzędem oraz jak może on zostać wykorzystany w kulturze współczesnej.

Podczas gdy u nas temat pow wow jest zgoła nieznany, to jednak w Stanach Zjednoczonych jest, naturalnie, rzeczą stosunkowo powszechną. Pow wow bowiem to amerykańska tradycja celebracji plemiennej, odgrywająca rolę integrującą, religijną i kulturową. Niegdyś organizowane cyklicznie przez plemiona i zamknięte dla obcych, obecnie pow wow są otwarte dla wszystkich nastawionych przyjaźnie i chętnych do poznania kultury Indian. Na celu ma to przede wszystkim upowszechnienie wiedzy na temat rdzennej kultury Ameryki Północnej i, wbrew pozorom, nie jest to do końca taka impreza, jakbyśmy sobie to chcieli wyobrażać i jak - przyznam - do pewnego czasu ja sobie wyobrażałam. W każdym razie, na pewno nie dla przybysza z zewnątrz, ponieważ wtedy wolno ci być co najwyżej biernym obserwatorem, zachowującym szacunek i dystans, a wszelka inicjatywa kontaktu wychodzi ze strony uczestników. Zachodzi tu typowa korelacja – wiadomo, ginąca w dobie globalizacji kultura otwiera się na dominującą nację, z którą jest juz praktycznie rzecz biorąc zasymilowana, zaledwie płynie gdzieś na marginesie. Coś za coś – Indianie chronią swoją kulturę pokazując ją innym, ale traci ona na tym samym swój wewnętrzny charakter. Bo to, co dotychczas było silnie indywidualnym przeżyciem mistycznym, zostaje z tego odarte. Choć ciągle jest elementem kultury, zintegrowanym z systemem społecznym i kategoriami myślenia, czymś niejako oczywistym dla danej społeczności, nie posiada już swojego magicznego wymiaru. Mamy więc opozycję - uczestniczących w pow wow członków plemienia i obserwatorów. 

Kluczowy jest dualizm, który chcę unaocznić: w ojczyźnie tej tradycji, pow wow zmienił się z mistycznego, gnostycznego, religijnego przeżycia połączenia ze wspólnotą i naturą w obrzęd, show propagujący kulturę indiańską. Nie chcę tutaj wartościować, jednak wszyscy zdajemy sobie sprawę, że pierwotny charakter tego wydarzenia został zatracony i w pewien sposób zracjonalizowany, wyzuty ze swojego mistycyzmu. Choć idee są pozytywne, to modernizacja tego ceremoniału jest użytkowa i stuprocentowo nastawiona na funkcjonalnizm w zakresie globalnym. Analogiczne do tego może być przekonanie dużej części tolerancyjnie nastawionych agnostyków i ateistów, do których i ja się zaliczam, iż religia to jedna wielka bzdura, lecz pełni (i co do tej części zgadzają się chyba wszyscy badacze zajmujący się naukami społecznymi i nie tylko oni) ważną funkcje społeczną, zapobiega anomii, rozpadowi społeczeństwa za pomocą kształtowania norm i wiązania wspólnoty wokół pewnej tożsamości. Podobna racjonalizacja i zmiana celowości podobnych rytuałów została przeprowadzona właśnie przypadku pow wow, tylko na innej zasadzie.

ALE. W oczywisty sposób wiele elementów kultury pierwotnej, pogańskiej czy wczesnochrześcijańskiej nie ma absolutnie nic wspólnego z współczesnymi rytuałami w religiach dominujących. Kluczowym dla zrozumienia różnicy są nie odmienne cele wyszczególnionych tu dwóch biegunów, albowiem cel ogólny jest podobny – zjednoczenie z siłą nadprzyrodzoną.

Jednak we współczesnych obrzędach za wiele wagi przykłada się do reguł i obrzędu jako takiego. Dosłowny przerost formy nad treścią. Jedna z dwóch funkcji religii - poza umożliwieniem zjednoczenia się z bogiem - funkcja integracyjna została doprowadzona do granic absurdu. Jedność i nadrzędność wspólnoty stała się celem najwyższym i niszczącym indywidualizm jednostki, także indywidualizm w wewnętrznym przeżyciu mistycznym, a tym samym pozwalając na sztuczność w tej wspólnoty powstawaniu i kontynuacji. (Oczywiście, nie mówię, że to nie istniało i nie istnieje w plemionach pierwotnych i obecnych plemionach nie zeżartych przez współczesną kulturę dominującą. Nie mówię, że na tym drugim biegunie nie istnieją obrzędy bezsensowne, brutalne, głupie, robione tylko dlatego, że tak nakazuje tradycja; tu sztandarowym przykładem jest obrzezanie kobiet. O tym trzeba pamiętać, ale ten tekst jest o pow wow i analogicznych obrzędach występujących w innych kulturach).

Tekst został podzielony, bo wywaliło serwer. srsly, tak naprawdę wierzę, że nikomu się nie chce czytać niczego, jeśli jest zbyt długie, więc podzieliłam.


Moooooooocno spóźniona relacja z Primavera Sound 2010 (no co, zaliczenia i sesję mam!)

2010-06-10 15:46:02

Największy festiwal muzyki alternatywnej w Europie zaczął się dla mnie i moich znajomych pozytywnym akcentem w postaci środowych koncertów w klubie Apollo. 

Jako pierwsze zagrały całkiem niezłe Peggy Sue – dwie dziewczyny z gitarami i akordeonem oraz perkusistą (według niepotwierdzonych głosów, do złudzenia przypominającym perkusistę Micachu). Atmosfera i wystrój klubu dawały bardzo dobre tło dla ich świetnych głosów i sympatycznych, bluesująco-country'ujących melodii.
Drugi gig, a więc wypadałoby wnioskować – lepszej klasy zespołu, przypadł szwedzkiemu First Aid Kit, w podobnym składzie 2+1. Choć dziewczyny prezentowały się dużo lepiej niż poprzedniczki, to po 3 banalnych i niemal identycznych piosenkach znudziły nas na tyle, iż postanowiłysmy z A. wyjść. Jak się później okazało, była to trafnie podjęta decyzja – z relacji świadków wynikało, że Szwedki nie zaserwowały żadnego niespodziewanego showmeńskiego bądź muzycznego zrywu, jedynie zabawiały tłum nędznymi anegdotkami.
Perfekcyjne wyczucie czasu pozwoliło nam zdążyć na headlinera tego wieczoru – Los Campesinos!. Niestety z uwagi na kiepski nagłośnienie w Apollo trudno było wyłapać standardowe elementy mogące ich podpiąć pod lejbele, którymi są oznaczeni na lastefemie (indiepop, twee). Na pierwszy plan wysuwały się rify i perkusja, a nie dzwoneczki/flety/skrzypce/cymbałki/pierdałki itp. Nie umniejszyło to jednak zalet tego zespołu; wokalista Gareth Campesinos i gitarzysta Tom byli motorami całego występu.
Szczerze mogę powiedzieć, że był to jeden z najlepszych występów na całej Primaverze. Jak już wspominałam, koncert napędzał uroczy Gareth ze swoimi umiejętnościami scenicznymi, charyzmą i brytyjskim poczuciem humoru (połowy dowcipów niestety nie było słychać z powodu fatalnej jakości mikrofonu), wciągający do interakcji z publicznością resztę zespołu (a także finalnego skoku w publikę!) oraz riffy gitarzysty Toma, świetnie współgrające ze skrzypcami. Szybkie, taneczne tempo utworów rychło pobudziło publikę do bezpretensjonalniej imprezy, a fanboyów do skandowania te kstów.

 [wtręt: Zdaję sobie sprawę, część koncertów nie jest może opisana tak kompleksowo, jak bym tego chciała, ale czasami, po za tym, że było fajnie/niefajnie, nie było czasu/siły napisać nic więcej :/]


DZIEŃ 1

Czwartek zaczął się dla festiwalowiczów niemiłym rozczarowaniem: The Books, którzy mieli o 19 zagrać na Scenie All Tomorrow's Parties, zostali przeniesieni na godzinę 00.30, co, niestety, nie dawało fanom Pavement zbyt dużego pola manewru. Później zdawało się nie być lepiej. Na Pitchfork Stage zagrali Surfer Blood. Nagłośnienie było fatalne, głównie wynikające z industrialnego otoczenia, co dawało beznadziejną akustykę. Surfer Blood, którzy nigdy mnie nie porywali, byli dosyć nudni. Jak już kiedyś napomykałam, słucha się ich jak posklejanej listy mniejszych-lub-większych-przebojów 1970-2009. Przyznać mogę jedynie, że wokalista ma świetny głos i tylko on z całego zespołu brzmiał lepiej niż na płycie. Później na piwnej scenie (San Miguel) pojawili się przez wielu wyczekiwani weterani post-punku z The Fall. Na początek dobrze mi na uszy zrobiła stara, ale zawsze fantastycznie na mnie działająca openingowa zagrywka – 5-minutowa noise'owa ściana dźwięku. Potem było już tylko coraz nudniej, zwłaszcza dla kogoś, kto nigdy wielkim fanem nie był, a i resztę publiczności raczej zziębili niż rozgrzali.

Choć była dopiero 21, moje stopy już kompletnie nie nadawały się do użytku (betonowe festiwale, fuj), więc z ulgą przysiadłam na amfiteatralnych schodach otaczających scenę Ray-Ban (yep, dobrze przeczytaliście. RAY-BAN. Brakowało tylko Skinny Jeans Stage oraz Converse Stage). I tu pojawił się buzzband 2009 roku, The xx. Wbrew oczekiwaniom, koncert nie okazał się być nudny jak flaki z olejem – wręcz przeciwnie. Muzycznie bronią się świetnie, dopiero też występ na żywo pozwolił mi naprawdę docenić idealne spasowanie przesyconych erotyką tekstów z ich stylistyką i damsko-męskim wokalem.

Następnie nadeszło uporczywe czekanie na Broken Social Scene, tym razem już pod sceną i w towarzystwie upierdliwych Amerykanek zapoznających piskliwymi głosami pół widowni ze swoim przygodami sercowymi i nie tylko (wyobraźcie sobie 20paroletnie mieszkanki Upper East Side skrzyżowane z typowymi popularnymi cheerleaderkami/dziewczynami footballistów z amerykańskiego liceum), by podczas koncertu przekraczać wszelkie granice chamstwa, nie będąc nawet pijane. Abstrahując od powyższego, koncert zaliczam do jednych z najbardziej udanych na Primaverze – podobnie jak na Iksach, spodziewałam się raczej spokojnego, z lekka nużącego koncertu. Tymczasem było tanecznie, energicznie, zaangażowany był w koncert cały zespół (według mnie jeden z najważniejszych wyznaczników dobrego koncertu). Jako dodatkowy smaczek podczas dwóch piosenek do BSS dołączył Owen Pallet, którego zdarzyło mi się wielbić nad życie (i, co gorsza, następnego dnia opuścić jego koncert z powodu kilometrowej kolejki).

Po BSS przyszedł czas na highlight wieczoru (ba! całego festiwalu!) – Pavement. Zespół, którego nie powinno się przedstawiać nikomu. Myślę, że nawet ktoś, kto nie jest takim fanboyem (wybaczcie – fangirl), jak ja, może powiedzieć, że to był naprawdę świetny koncert. Po pierwsze: było widać, że wszystkim, zwłaszcza Stephenowi, przyjemność sprawia granie na scenie; po drugie: Stephen Malkmus łączy w sobie naturalny talent i długoletnie doświadczenie przebywania na scenie, a mimo to można powiedzieć, iż wyglądał na odrobinę zaskoczonego tym, że ktokolwiek jeszcze o nich pamięta.
Ekstremalnie zmęczona wybyłam na Fuck Buttons i znowu zrobiło mi się smutno. Jedyne, na co mogłam się zdobyć, to siedzenie po turecku i gibanie się w rytm muzyki niczym porzucone dziecko, podczas gdy pod sceną i na scenie zachodził literalny rozkurw.


DZIEŃ 2

Koncert Owen Palleta (albo grających później Low?) w sali Auditori zgromadził taką kolejkę, iż nie było nawet sensu w niej czekać, więc kolejnym przystankiem byli dopiero dreampopowcy A Sunny Day In Glasgow. Koncert odbywał się niestety na felernej Pitchfork Stage i – choć milusi – nie przyprawił mnie o tachykardię; przyjemniej się ich słucha z płyty. Plus nie udało mi się złapać koszulki.
Następnie zagrali The New Pornographers, których nigdy nie darzyłam uwielbieniem, i znowu – dość przyjemnie, ale nie szałowo. Powrót na Pitchforka na Best Coast opłacił się o tyle, że usłyszałam cover So Bored Wavvesa i przypomniałam sobie o istnieniu tego niepokornego pseudonoisowca (podobno przesiaduje w domu swojej dziewczyny, Best Coast właśnie, i upala jej kota).
Przerwę przed długo wyczekiwanym Beach House zapełniliśmy spożywaniem (alkoholu) w miejscu publicznym (plac zabaw) i tym samym demoralizacją miejscowej dzieciarni. Wskutek dziwnych okoliczności dotarłam na Beach House spóźniona, a był to jeden z lepszych – i krótszych – koncertów na Primaverze, więc możecie się domyślać jak się czułam.
Następne 3 godziny nieplanowanie spędziłam także na scenie ATP, doświadczając wyrwania rąk, zgniecenia, sprasowania i przyklejenia przez i do innych ludzi na freakach z Les Savy Fav. Jak już zapewne wszyscy słyszeli i doznali na youtubie, były i futrzaste czarno-białe misie i śpiewanie kroczem i psucie mikrofonu i skakanie w tłum i gwałcenie głośnika, także każdemu, co kto lubi.
Na noisowcach z Shellaca już nie było takiej dzikiej wiksy, za to w rolach głównych wystąpili: genialny Steve Albini, przekoksowany freak-perkusista Todd, hipnotyzująca gitara. To był koncert!

Yeasayer

Z Y. jest dziwna sprawa – bo niby wszystko ten zespół robi jak należy, a nowa płyta mi się podoba, wszyscy oni są śliczni jak z obrazka, każdy jest oryginalny i wnosi swój wkład w zespół – co, jak już wspominałam, na koncercie liczy się dla mnie BARDZO. Z drugiej zaś strony, ludzie będący na koncercie mnie rozczarowali, były przećpane/zalane w trupa, słaniające się laski, byli pijani faceci robiący rozpierdol...  Akurat w przypadku tego zespołu zamieniam się w muzycznego snoba. po prostu WYPIERDALAĆ. Dlatego chciałabym, żeby Y. machnął jakąś zdrowo eksperymentalną płytę, bo w nich tkwi ten potencjał do wyniesienia swojej popowości na jeszcze wyższy, dużo bardziej kosmiczny poziom niż dotychczas. I najlepiej, żeby zniechęcili do siebie wszystkich dookoła.
Y. miał spore opóźnienie (cholerni dźwiękowcy z Vice Stage), dlatego zdążyłam poskakać sobie tylko przez 20 minut Krwawych Buraków. Zaostrzyło mi to apetyt, więc nie mogę się doczekać ich koncertu na Selectorze. Koniec końców żałuję, że później juz nie zdecydowałam się zostać na Najprzystojniejszym Filadelfijskim Producencie, który na koniec dnia zabawiał publiczność na Pitchforku, bo i tak spać mi się nie chciało.

DZIEŃ 3

Wspomniana już niemożność zaśnięcia na haju odbiła się na mojej kondycji dnia następnego. Pierwszym punktem sobotniego programu była projekcja ODDSAC, filmu Danny'ego Pereza i Animali, w Auditori (nawiasem mówiąc niesamowitym postmodernistycznym budynku zaprojektowanym przez jednych z najbardziej znanych współczesnych architektów: Jacquesa Herzoga i Pierre'a de Meuron). Nawet gdyby ODDSAC nie był największym mindfuckiem, jaki widziałam od czasu Inland Empire, to i tak powaliłaby mnie niesamowita jakość nagłośnienia na sali projekcyjnej.
Dalej dzień potoczył się ponownie dość nieplanowanie: zamiast być na Atlas Sound, chillowałam się na wspaniałym Michaelu Rotherze prezentującym Neu!. To był zdecydowanie jeden z najlepszych koncertów, jaki widziałam na Primaverze. Krautrockowe wiercenie w mózgu podrasowane minimalowym bitem wywarło na mnie ogromne wrażenie. Nie wiem czy było to tak niesamowite, że przebiło się do mojej otumanionej brakiem snu percepcji czy może właśnie dlatego mój umysł z radością przyjmował ten rodzaj dźwięków? 

I dalej - zamiast trzymać się planu dnia i iść na Sian Alice Group, umierałam z nudów na końcówce koncertu The Slits, który okazał się totalną porażką, by potem wybrać się na (rzekomy) highlight wieczoru – Grizzly Bear. Lubię ich, ale to co zaprezentowali na koncercie jest dość dyskusyjne. Mimo, że grali ok, to jednak czegoś zabrakło i po kilku kawałkach zaczęli mnie śmiertelnie nudzić. 

Wyszłam więc czatować na drugi, tym razem autentyczny, highlight – Built To Spill. I tu kolejne rozczarowanie. Może to ja byłam zmęczona (choć w tym czasie zdawałam się być już całkiem rozbudzona - pobudzona), ale grali od niechcenia, Doug cały czas kazał technicznym poprawiać nagłośnienie. Dodatkowo pomylił się z wokalem i wejściem gitary – to nic takiego, każdemu się zdarza, ale jego reakcja na własną pomyłkę była gorzej niż niefajna. Naprawdę wyglądał na zniechęconego i zmęczonego. Może taki ma styl, ale mi się ten styl nie podoba.
Po BTS nadszedł przyjemny (acz nie powalający) koncert Sunny Day Real Estate. Głos wokalisty na żywo robi niesamowite wrażenie, dopiero wtedy widać jak wszystkie My Chemical Bromance i Panic-At-The-We-Wanted-To-Have-A-Stupid-Band-Name-Disco “inspirują się” (czyt. robią tanią zrzynę) z klasyki emo i potem wydaje im się, że są oryginalni.
Żałuję jednak, że nie wybrałam się na Liquid Liquid wcześniej, niż na cztery ostatnie piosenki. Gdyby Neu! grało zaraz po nich, byłaby to najlepsza hipsterska impreza w Europie Zachodniej w ciągu ostatniego półwiecza.
Tym sposobem dotarłam prawie do końca festiwalu (ach, wolę o tym nie myśleć!). Benem Frostem dane mi było ekstatycznie pozachwycać się jedynie przez jakieś 15 minut, dopóki nie przeszkodziły mi w tym psikusy mojego wypaczonego umysłu.
Stamtąd doszliśmy już de facto do imprezy końcowej, czyli tytanów techno Orbitala – jak zawsze niezawodnych w rozkręcaniu ludzkiego ciała na części pierwsze i prog-fidget-tech-house'owa (tjaaaaa) połówka The Black Ghosts: Fake Blood. Fantastyczne, żeby się wywiksować i idealne zakończenie wieczoru i całego festiwalu.

PODSUMOWANIE:
Mimo braków, był to drugi najlepszy event w moim życiu, zaraz po Unsound Festival 2009. Jadę za rok.

P.S. Ci co śledzili ogłoszenia na Primaverę, wiedzą, że litera “P” to najfajniejsza litera alfabetu.

 


« wróć czytaj dalej »
Logowanie
Zapamiętaj mnie
Bezpieczne logowanie (SSL)
Zapomniałem hasła
» zarejestruj się!