Nie jesteś zalogowany

Posty z kategorii: "techno"


I Hype For A Living 4

2010-11-24 14:02:03


Do przedstawienia mam cztery zespoły, z których dwa będą pogrążone w odmętach undergroundu i wątpię, aby kiedykolwiek z niego wyszły, natomiast pozostałym dwóm wróżę szybki kurs na powierzchnię. Trzy zostały odkryte tradycyjnie via HypeMachine (dzięki wam twórcy i webmasterzy za ten cudowny i zbawienny serwis!), a jeden – The Go Go Darkness – podesłał znajomy.

 

1. Ensemble Economique

Ensemble Economique to Brian Pyle, będący częścią także innych około drone'owo-psychodelicznych projektów (bardziej znane Starving Weirdos i mniej RV Paintings). Trudno nazwać ten projekt nowym, bo EE wydał swój pierwszy album w 2008 roku, jednak ciągle znajduje się on – ze swoimi ośmioma setkami słuchaczy – na niemalże absolutnym dnie undergroundu. Co jest, moim zdaniem, haniebne, gdyż ten człowiek zasługuje na dużo więcej uwagi blogo- i niezalsfery. Wiem jednak, iż nie wszyscy trawią nudnawą electronikę, większość dostaje zgagi lub zasypia. Dlatego dla zademonstrowania jego umiejętności, nieco żywszy remiks EE umieszczony przez Briana na jego soundcloudzie:

Quakes(Ensemble Economique remix) by Ensemble Economique

Jednak nawet owych cierpiących na niestrawność zapraszam do posłuchania i zachwytów:


2The Go Go Darkness

The Go Go Darkness w swoim jedynym video brzmi i wygląda jak islandzka wersja witch house'u, która przeplata popowy, zniekształcony wokal z sakralnymi, przypominającymi organy, klawiszami i przywodzi na myśl najlepsze momenty soundtracków Lyncha. Pozostałe utwory są bardziej new wave'owe, a zespół deklaruje się jako przynależny do Vebeth: „Vebeth is a movement of musicians/artists with a similar philosophy/goal whose aim is to publish music/art independently of a third party”. Sądzę, że warto przyjrzeć się także innym artystom przyznającym się do tego ruchu, a można to zrobić na myspace Vebeth, który, nawiasem mówiąc, ma w swoim logo trójkąt.

 


3. We Are the World
Z absolutnie niezrozumiałym tagiem art-techno objawił mi się eksperymentalny kolektyw We Are The World. Późno, bo późno, odkryłam kilka dniu temu ich debiut Clay Stones wydany w kwietniu tego roku i już zrecenzowany, krótko i krytycznie, choć nie bez wyrażonej nadziei na przyszłość, na P4ku.

Wprawdzie nie można zaprzeczyć słyszalnym wpływom The Knife (np. w Fight Song czy Lie Like A Forest), co zarzuca recenzent, ja nie posunęłabym się w surowości oceny aż tak daleko. Tu jest więcej techno, więcej glamu, są interesujące, raz to zniekształcone, raz nie, wokale, istotnie przywodzące na myśl PJ Harvey. W Fight Song możemy posłuchać mnmlowych cymbałków, mnmlowo zaczyna się też Lord Have Ass, nawiasem mówiąc z „ghostly” motywem, niczym wyrżniętym z koncertówki Portishead, a Sweet Things Are So Hard jest tak industrialowe, że można by z tego kawałka korzystać tworząc socrealistyczny musical o robotnikach trudzących się w fabryce przy budowie raju na ziemi. Trochę płycie brakuje w produkcji, lecz album prezentuje się w składną i wyrzucającą na dancefloor całość. 

 

 

4. Young Circles
Bardzo zręcznymi słówkami i eleganckimi zdaniami reklamują się, kreując się na nowy zespół, grający nową muzykę i reprezentujący nowy eklektyzm nowej dekady. I co tu dużo mówić, tak właśnie jest, choć w internecie można posłuchać jedynie dwóch ich utworów. Sharp Teeth, które umieszczam poniżej, wchodzi po krótkiej rozgrzewce z riffem zerżniętym z Supermassive Black Hole, rapem coś na myśl przywodzącym, choć nie mogę sobie przypomnieć CO i fantastycznym, chwytliwym refrenem. Na Crash Avenue możecie posłuchać drugiego utworu, Lightning. Debiutancką epkę planują wydać 11 stycznia 2011, a ja już nie mogę się doczekać.

Young Circles - Sharp Teeth by fadedglamourblog

Dla szczęśliwych posiadaczy spotify playlista z Ensemble Economique i We Are The World.

 


Katowice - Miasto Festiwali

2010-09-01 00:51:59

 

Jestem chyba jedną z niewielu osób, która na Śląsku nie mieszka, a lubi jego klimat i architekturę, uwielbia industrialne i postindustrialne plugastwo, obleśne dworce i czarne od sadzy ceglane domy robotnicze. Ale na pewno nie jestem jedyną, która docenia umiejscowienie Nowej Muzyki w kopalni Katowice. Najbliżej centrum miasta, jak tylko się da, tuż obok katowickiego Spodka, fantastycznie zagospodarowanego Ronda Sztuki i Oka Miasta, z Kładką Widokową dla spragnionych festiwalowiczów nad budzącą zachwyt Trójpasmówką. To, wraz oczywiście z krakowską Mangghą, jest miejsce idealne do urządzania muzycznych imprez.


Niestety, gdy stęsknieni za piękną kopalnią pojawiliśmy się pierwszego dnia na terenie festiwalu, nie dane nam było zobaczyć występu mathrockowego Three Trapped Tigers. Pytacie dlaczego? Bo było ZA GŁOŚNO. Ciężko w to uwierzyć – zwłaszcza biorąc pod uwagę moje problemy ze słuchem – ale nie byłam w stanie podejść bliżej do Live Stage niż na jakieś 500 metrów. Basy zmiatały błonę bębenkową do wnętrza czaszki, a podkręcone do niemożliwości wysokie tony przybijały ją szpilkami do kory mózgowej.

Po krótkiej przerwie poszliśmy zwiedzić Club Stage w nowej odsłonie i pod opieką King Midas Sound, narzekając – sfrustrowani prognozami pogody – na brak namiotów. I tu nie dało się wytrzymać – możliwości mojego ucha skończyły się jakieś 20 m przed dojściem do wieży kontrolnej. To było przerażające. Naprawdę byłam przekonana, że bez poskarżenia się dźwiękowcom lub zdobycia stoperów jedynym sposobem na zobaczenie któregokolwiek artysty będzie natychmiastowe i trwałe uszkodzenie słuchu.

Quest

Postanowiliśmy więc mocną czwórką wyruszyć na poszukiwanie apteki całodobowej, nie wiedząc o możliwości nabycia stoperów na terenie festiwalu. Przedarłszy się przez dzikie hordy mrocznej młodzieży z Metal Hammer Fest, miejscowych kozaków, uniknąwszy szalonych tramwajarzy, zakupiliśmy zapas stoperów oraz wino marki liebfraumilch i udalismy się na Most nad Trójpasmówką, z którym jesteśmy związani roczną już tradycją. Ominęliśmy w ten przyjemny sposób koncert Jaga Jazzist (ktoś powie jak było?) i zaraz potem wybraliśmy się na set niemieckiego Księcia Ciemności.

Byłam już spragniona muzyki, więc podobało mi się bardzo (jednak z perspektywy każdego kolejnego koncertu, Pantha wypadał coraz słabiej). Choć stopery zrobiły swoje i tak w pewnym momencie zdmuchnęła mnie przyjemna fala basu, a w tym dobrym secie zabrakło większej porcji autozabawy, bo Książe głównie miksował swoje utwory w extended versions i ku naszemu rozczarowaniu nie wyciągnął Noah i ekipy leśnych stworów spod stołu do niezagranego Stick To My Side.

Natomiast gwiazda pierwszego dnia, Bonobo, zdecydowanie mnie zawiodła. Widać nie jestem największą fanką, bo "tylko" lubię jego muzykę, ale na miłość świętego Zarkwona, ona się w ogóle nie sprawdza na żywo. Zwłaszcza kiedy mamy do czynienia z plenerowym koncertem w chłodny wieczór, to downtempowe plumkanie nie jest tym, co rozgrzewa tłumy. A otoczenie jest wspaniałe, wysypany piaseczek, są leżaczki; następnym razem niech organizatorzy nie przejmują się – gwiazda nie gwiazda, niech gra o 20, w promieniach zachodzącego słońca! Nawet tchnące Paulo Coelho teksty z Between The Lines „think with your heart, read between the lines”, „sometimes ur lost, sometimes ur found”, które kompletnie nie przeszkadzają przy słuchaniu Bonobo w domu, brzmiałyby dobrze w takich okolicznościach, a nie wywoływały salwę śmiechu.

Zmarznięta słuchaniem przynudzającego Bonobo, wybrałam się na Autechre. Zaczęli 10 minut wcześniej, skończyli 20 minut później. Grali eksperymentalny, freestyle'owy set, rozwalające głowę breakcore'y, kompletnie mając wyjebane na publiczność. Podrygiwałam tam ostro, choć głównie po to, żeby nie zamarzły mi stawy. Jeden z najlepszych setów na festiwalu, po którym przyszedł czas na timetable'owy strzał w dziesiątkę.

Diva dubstepu, Mary Anne Hobbs zaserwowała zastygłemu od zimna i technicznych, mrożących mózg jak wrzący azot dźwięków, rozgrzewającą imprezę, mieszając dubstepowe rytmy z techno i lżejszymi house'owymi nutami. To był jeden z tych setów, kiedy człowiek zdaje sobie sprawę z tego, jak wiele dzieli nas od zachodu. W Krakowie mnóstwo jest dubstepowych imprez, co weekend są co najmniej 2, ale miksy, które prezentują polscy didżeje to smutne gówno w porównaniu z Mary Anne. Dużo jeszcze drogi przed nimi.

Festiwalowa Scena Dnia: Gdy wracaliśmy na teren kopalni, przed nami szła dziewczyna w stanie zataczającym i naturalnie potrąciła inną dziewczynę przykładającą właśnie butelkę do ust. Koleżanka oblanej pijanym i lekko oburzonym głosem zaczęła wołać za sprawczynią zajścia: „Hej, uważaj trochę, co, dziewczyno?!” i wznosiła tym podobne pełne pretensji okrzyki, by następnie, już z pewną dozą rozbawienia w głosie, dowrzasnąć: „Ona jest PROJEKTANTKĄ, a ty jej poplamiłaś SWETEREK!”



Następnego dnia naszym priorytetem było zdążyć na Bibio. Po celebracji kultury szwedzkiej w katowickiej Ikei i krótkim pikniku na Moście, udaliśmy się więc na Club Stage. Eksperymentalna wizualizacja drzewo+słońce+ekran wprowadzała ekologiczny klimat, w przeciwieństwie standardowego pulsującego jabłka na laptopie Bibio. Był to jeden z gorszysch występów w Katowicach, co jednak nie znaczy, że był zły. Zwłaszcza w momentach, gdy Bibio porzucał swoje jabłko, robiło się dużo bardziej interesująco, a pod koniec już całkiem się muzycznie rozkręcił. Szkoda, że tylko na ostatnie pół godziny. Drażniło mnie jednak częste przerywanie kawałków, osobiście wolę, gdy gładko przechodzą jedne w drugie, lub przynajmniej są długie i nie ucinane.

Później świetnie bawiłam się na Loops Haunt. Koleś kręcący za dekami był ewidentnie ucieszony swoją muzyką i uśmiechał się do siebie w tej uroczej autozajebistośći, ostro przy tym gnąc się do dubstepów zmiksowanych z techno i d'n'b. Rozrywki też dostarczał mi sympatyczny człowiek, stojący obok nas i całkowicie pochłonięty rysowaniem nogą wzorków na piasku w rytm muzyki. W pewnym momencie posunął się nawet do podreptania na drugą stronę widowni i wyskrobania słoneczka. W jego żyłach musiały dryfować jakieś niezłe związki chemiczne.

Stety czy niestety, odpuściłam Nosaj Thing (No Such Thing!) dla kolejnego romansu z Mostem, a następnie poszlismy na niedawno ogłoszoną timetable'ową niespodziankę. Bardzo podobał mi się set Prefuse'a, podobały mi się połamane bity, podobało mi się dużo idmowej zabawy dźwiękami, dużo też Prefuse'owego uroku osobistego.

Przy okazji napiszę również kilka słów o koncercie niedzielnym Prefuse'a, bo mam potrzebę uzewnętrznić się na ten temat już teraz. Był to, zaraz po Bonobo, najgorszy koncert festiwalu. W ogóle nie spodziewałam się czegoś takiego, a na pewno nie orkiestry plumkającej na skrzypcach 2-minutowe utwory i całkowicie zagłuszając inne dźwięki. Podobało mi się przez ok. 10 minut, potem zaczęło się robić nudno. Bardzo chciałam, żeby mi się podobało i bardzo chciałam się wsłuchać i usłyszeć Prefuse'a. Wiem, że jest wszechstronnym muzykiem, lecz wolę go robiącego hip-hop i electronikę.

A żadnych „eksploracji” ani „spontanicznego improwizowania dźwięków i przekształcania ich na żywo przy pomocy rozbudowanej maszynerii” tam nie było, a ja na pewno nigdzie ich tam nie słyszałam.


Po Prefuse na chwilę zajrzałam na Redbull Stage, by przez 3 minuty posłuchać Floating Points i znudzić się na tyle, by zamienić house na techno. Wybrałam więc wraz z A. Club Stage, nie świadoma, że DMX Krew będzie największym, obok Gaslamp Killera, o którym zaraz, odkryciem tego festu. Z głośników leciało oldschoolowe techno i IDM z elementami acid house'u i 80'sowego synthpopu. Do tego przaśne wizualki, typowe teksty w rodzaju „don't stop”, „bounce to the beat, move to the beat, move your feet, move your arse, move to the beat”, których do tej pory nie mogę niestety z głowy wyrzucić oraz widoczne wpływy Aphexa trochę w muzyce i bardzo w stylówie. Jak sie okazuje, skojarzenie nie było bezpodstawne, ponieważ DMX zdąrzył w lejbelu Aphexa wydać 6 (!) płyt.

Strasznie żałowałam, gdy późna godzina kazała mi wybierać między DMX a Moderatem. W końcu poszłam na Moderat i cudem udało nam się wbić w gigantyczny tłum – szczerze, było chyba więcej ludzi niż na Bonobo, zadziwiające. Na koncercie bawiłam się nieźle, rozrywki dostarczały mi pierwszej klasy wizualizajce i jeden z modeselektorów z jego stylówą podhalańską/niemieckiego rolnika. Tam gdzie stałam było niestety trochę jak na mój gust za dużo ludzi, a chciałam sobie potańczyć - po to ten koncert głównie był, po za tym działał na mnie efekt placebo i żyłam w nadziei, że jestem na haju.

Przeciągnięty Moderat i chwila chilloutu uniemożliwiła mi zobaczenie Gonjasufiego, ale – choć z dużym entuzjazmem podchodzę do jego muzyki – spora część prognoz i opinii brzmiało: „nudy”. Miałam jednak nadzieję, że uda mi się wpaść na chwilę, ale timetable mnie okłamał i o 2:15 grał już sam Gaslamp Killer. Nie spodziewałam się, że cokolwiek przebije Mary Anne i DMX Krew, ale Gaslamp jest oficjalnie Największym i Najfajniejszym Freakiem tego festiwalu. To człowieka cierpiący na ADHD, którego blant za blantem nie jest w stanie wychillować, chociaż M. sugerował, iż w grę wchodzi crack. Trochę mnie wkurzyło na początku prowadzenie dj setu niczym audycji radiowej, ale to ciągle był, obok Au., najlepszy występ na festiwalu.


WIN:

  1. Au. i Gaslamp.

  2. DMX Krew

  3. Mary Anne Hobbs

  4. Prefuse 73

  5. Pantha

  6. Loops Haunt

  7. Moderat


    Ambivalence Avenue:

  8. Bibio

  9. Słuchane z daleka Three Traped Tigers


    Słabo:

  1. Bonobo

  2. Prefuse 73 + Orkiestra Aukso


Finalny rozrachunek wypada bardzo na korzyść Nowej Muzyki. Pozdrawiam inicjatorów akcji glowstick tree, nie mogłam niestety znaleźć żadnego zdjęcia, jeżeli mi się uda, to wrzucę.

Organizacyjne zarzuty są tylko dwa, ale koniec końców dość poważne. Pierwszy z nich dotyczy rzecz jasna nagłośnienia. Jakościowo nie było najgorsze, ale głośność pierwszego dnia była nie do wytrzymania. W sobotę zostało to trochę poprawione ALBO mój słuch, mimo noszenia stoperów, się znacznie stępił.

Drugi to informacja, ściślej biorąc jej brak. Po pierwsze, nikt za bardzo nie wiedział jak i czym dojechać dnia ostatniego do szybu Wilsona. Niby gdzieś krążyły plotki, ale nie było nic konkretnego na oficjalnej stronie Festiwalu napisane, a jedynie nielicznym dane było zajrzeć na stronę KZK GOP. Po drugie, podobnie jak i w zeszłym roku, organizatorzy nie mogą się zdobyć chociaż na tanie i proste sposoby pokazania ludziom, GDZIE jest festiwal. Nie muszą to być wielkie banery, wystarczą kartki na słupie. W tym roku nie miałam z tym problemu, ale w zeszłym przyjechałam do Katowic sama, później niż moi znajomi i spotkałam w większości tak samo zagubionych jak ja ludzi. Na festiwalu Rock en Seine w Paryżu, na którym zdarzyło mi się być w 2008, od stacji metra, na której się wysiadało co 20 m były przywieszone karteczki ze strzałkami. DA SIĘ.

Choć festiwale są zasadniczo bardzo przyjaznymi dla ludzi wydarzeniami, to ciągle zdarzają się rzeczy podważające tę przyjazność. Żeby ich uniknąć, organizatorzy muszą być osobami mającymi spójną wizję, myślącymi analitycznie, ale przede wszystkim - osobami, które potrafią wczuć się w skórę uczestników festiwalu.


PS. Zapomniałam dodać, we wszystkich wizualizacjach, które widziałam pojawiały się trójkąty. Srsly, to robi się coraz bardziej niepokojące.


OFF 2k10

2010-08-10 03:52:51


W pościgu za najbardziej przyjazną formułą relacji festiwalowej, gdzie, jak wiadomo, zawarte są zarówno informacje, jak i osobiste przeżycia i sądy, a przy tym jest ich ogromna ilość, bo jednak dotyczą kilku dni intenswynej stymulacji zmysłów, przedstawiam relację z Off Festival 2010. Została ona oparta o podział artystów na cztery kategorie reprezentujące moją ogólnie pojętą wiedzę i nastawienie do wykonawcy.

Kategoria nr 1: Osobiści headlinerzy Offa.

Kategoria nr 2: Zespoły, które znam i lubię. Zespoły, które znam/kojarzę i fajnie by było zobaczyć.

Kategoria 3: Zespoły, o których bladego pojęcia nie miałam, ale poszłam z różnych przyczyn, najczęściej wymieniane to: a) czas wolny b) rekomendacja c) fajny opis.

Kategoria 4: Inne takie.


1.

Toro y Moi (Piątek, Scena Trójki)

Toro y Moi był pierwszym koncertem jaki widziałam i mimo zaliczenia do kategorii pierwszej udało zdążyłam na nieco ponad połowę. Podobało mi się, natomiast nie było to koncert życia, prawdopodobnie dlatego, że w namiocie panował ukrop, prawie nic nie widziałam, no i tylko połowę. Co zwróciło uwagę, to zdecydowanie większa przebojowość piosenek – i chyba nigdy wcześniej nie zdawałam sobie sprawy jak bardzo 80sowo brzmią klawisze Chaza. Otoczenie i warunki zewnętrzne są jednakowoż niesamowicie ważne, ja mam wyobrażenia na temat TyM i Washed Out grających na plaży w sierpniowy poranek po całonocnej imprezie i zabawy w podchody po lesie, a nie o godzinie 17 w destylarni związków mineralnych.

Bear In Heaven (Niedziela, Scena Trójki)

Kazus Namiotu Trójki: za mało miejsca na normalne koncerty, a za dużo na niezbyt jeszcze jednak popularne dubstepy. Wymaga dopracowania, Panie Rojek!

Natomiast wąsaci piękni chłopcy z Brooklynu dali niezły koncert, jednak nie-fanom mógł się wydawać nudny. Brawa za kawałek Ultimate Satisfaction, kiedy twarz wokalisty naprawdę wyrażała ultimate satisfaction, i za ogólną radość z gry na żywo. Koncert utwierdził mnie w mojej opinii – to jest zespół grający wspaniały pop, zespół, który ma potencjał do doprowadzenia swojej muzyki na najwyższy, kosmiczny level popu, za jaki odpowiedzialni są np. AnCo czy Gang Gang Dance.

Shearwater (Niedziela, Główna)

Kto nie widział, co się dzieje na scenie, niech żałuje – abstrahując od tego, że muzyka tu naprawdę SAMA SIĘ BRONI, bo Jonathan Meiburg, podobnie jak zresztą Will Sheff, jest fantastycznym kompozytorem i wokalistą (no, tu może Will już nie tak bardzo...). Ciągłe krążenie instrumentów pomiędzy członkami zespołu, piękna basistka – przy czym obserwowanie jej gry było prawdziwą przyjemnością, dawno nie widziałam tak absolutnie niesamowicie rozbudowanej linii basu, fantastyczne solówki, perkusista, który wygląda jak członek Megadeth wypuszczony po miesiącu z Maksykańskiego aresztu, grał na klarnecie, a potem synchronicznie z basistką na cymbałkach, stadionowy wokal Jonathana, to był naprawdę najbardziej zróżnicowany występ pod względem muzycznym na całym festiwalu, zresztą widownia to doceniła, aplauz pod koniec koncertu był dużo większy niż na początku, szkoda tylko, że tak krótko, wiem, jaram się jak blant koncercie Marley'a.


2.

The Horrors (Piątek, Główna)

Właściwie sama nie wiem czego oczekiwałam od nich na żywo – rzeczywiście chwilami było nieco nudnawo, ale nowa płyta się broni i nowy, trochę złagodzony imaaaaż również. The Awesome Guy (Tom Cowan) sterujący elektroniką nie dość, że był „awesome”, to przede wszystkim WŁAŚNIE elektronika na tym koncercie robiła duże wrażenie. Choć obstaję przy zdaniu, że Scena Leśna była dużo lepiej nagłośniona niż Główna, to na tym występie dźwięk był bardzo dobry. Brakowało jedynie odrobiny kontaktu z publicznością, nawet nie werbalnego, ale jakiegoś gestu czy chemii.

Ta niestety rodzi się tylko w specyficznych, sprzyjających okolicznościach.

Darkstar (Niedziela, Scena Trójki)

Nieźle, ale bez szału, spodziewałam się czegoś duuużo lepszego.

Antiop Consortium (Niedziela, Leśna)

Na koncert Antiop Consortium wybrałam się zaraz po Flaming Lips, co teoretycznie powinno zmniejszyć poziom ekscytacji tym występem. Bynajmniej, okazało się, że reaktywowana grupa dała jeden z lepszych na całym festiwalu. Grube wobble, gęsta generyczna elektronika, automaty perkusyjne, do tego nietypowy jak na skład hiphopowy „podział pracy” - wszyscy grali muzykę i rapowali, w różnych proporcjach rzecz jasna, ale mimo wszystko. Epic Shit.

Kyst (Niedziela, Eksperymentalna)

To był moje drugie podejście do tego zespołu i znowu zakończone porażką. Jak płyta zaczyna się dobrym wejściem, to zaraz potem morale spada ci do zera, ale z uwagi na rzekomo fantastyczny koncert na Openerze postanowiłam dać im szansę. Wybaczcie chłopcy, ale nie będzie owijania w bawełnę. Może w skali Polski Wasza muzyka to coś świeżego, ale żyjemy w epoce globalizacji i w takim kontekście jest wtórna niczym debiut Surfer Blood. Ich przewaga nad Wami polega na tym, że przynajmniej nie są nudni.

Digital Mystikz (Sobota, Scena Trójki)

Spośród trzech dubstepowych wykonawców był to zdecydowanie najlepszy set. Brakowało jedynie większej ilości ludzi, którym wobble zżerałby wnętrzności, a połamany rytm wiercił dziury w komorach serca. Oprawa wizualna była fantastyczna: chmury dymu i światło wyłaniające jedynie zarys sylwetek Mistyków. Porządny, klasyczny, rozkurwiający poziomy świadomości dubstep.

Lali Puna (Sobota, Leśna)

Lali Puna była jedną z pierwszych moich elektronicznych wczesnolicealnych ekscytacji, która umarła śmiercią naturalną 2 lata temu. Nowej płyty nie znam, a na koncercie na pewno nie spodziewałam się, że będzie aż tak tanecznie – oczekiwałam raczej chilloutu pod Babcią Wierzbą. Scena Leśna miała świetne nagłośnienie, każdy dźwięk słychać było perfekcyjnie, a dźwięków tych było sporo, a i wokal, który zawsze trochę mnie denerwował, był niezbyt głośny.

Mew (Sobota, Leśna)

Nie za wiele mam do powiedzenia, po za tym, że było w porządku. Podobał mi się wygląd wokalisty i głos, który brzmi na żywo jak skrzyżowanie wokalu Sigur Ros i Sunny Day Real Estate.

A Hawk and A Hawksaw (Sobota, Scena Trójki)

Bardzo dobry występ, ale gdyby nie moja fascynacja śmigającymi wirtuozersko palcami skrzypaczki, byłoby na dłuższą metę jednak nudno i męcząco. Maska diabła otrzymuje nagrodę na Najfajniejszy Rekwizyt Sceniczny! Marzy mi się koncert orkiestry folkowej bądź jakiś mroczny tribal w lesie, przy ogniskach i zielonych lampionach i 30 osób grających i tańczących – wszyscy w maskach diabła.

Hey, hasn't your brain turned into scrmabled eggs yet, czyli Mouse On Mars. (Piątek, Scena Trójki)

Doborowa wiksa w najbardziej niepasujących warunkach, czyli białym dusznym i jasnym namiocie Trójki o godzinie 19. Takie stymulanty to moje stymulanty, było głośno, industrialnie i syntetycznie, błagam o jeszcze!

Fennesz (Piątek, Eksperymentalna)

Nagle wszyscy kochaja ambienty. Zrozumiałe, Fennesz to bóg, ale to powinno dać do myślenia organizatorom, że coś jest z tymi namiotami cholernie nie w porządku. Posłuchaliśmy przez 10 minut na zewnątrz i poszliśmy.

Lenny Valentino (Piątek, Główna)

I tak pierwszego dnia zagrał dla nas Artur Rojek, Papież Polskiego Niezalu. Nie spodziewałam się, że będzie aż tak dobrze. A było naprawdę świetnie, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, iż nigdy nie byłam fanką ani Myslovitz ani LV. Owszem, można zarzucać, że koncert był stuprocentowo dopracowany i dopicowany, ale przecież nie można było sobie pozwolić na TAKIM koncercie na żadne uchybienia. Lekki deszczyk i łagodna gra gitary akustycznej idealnie się ze sobą zgrywały (tak, to ten fetysz: I only want the time/To do one thing that I like/I want to get so stoned/And take a walk out in the light drizzle i Let's leave the sound of the heat for the sound of the rain/It's easy to sleep when it wets my brain/(...)So much of my mind that it spills outside). Bardzo, bardzo dobrze było.

I like my mic loud, czyli Raekwon (Piątek, Leśna)

Nagroda dla Najgorszeg Koncertu Festiwalu wędruje w ręce Raekwona. Beznadziejne nagłośnienie, zwłaszcza rzeczony mic był za głośno; kiepsko było słychać – i tak płytkie jak dziewczyna piłkarza – loopy (po jeden na piosenkę – coż za obfitość), jednominutowe kawałki. Nawet materiał Wu-Tang Clan się nie obronił. Raekwon zabił Ghost Doga. Ale dzięki za rozbawienie mnie tekstem z kawałka Ice Cream: chwila przerwy w muzyce i Fat-Is-The-New-Gangsta-Raekwon wrzeszcy do mikrofonu: Ice cold bitches melt down when in the clutch. Well, Imma soooooo fuckin meltin down.

Joker feat. Nomad (Piątek, Scena Trójki)

To był poprostu słaby set. Gdyby był fajny, to pierwsze 20 minut grania słabego jak barszcz house'u podczas gdy Nomad zmienił się z – i tak wątpliwego – mc'ego w barmana i robił Jokerowi driny z Jackiem Danielsem i colą, potraktowałabym jako zabawną rozgrzewkę. Jednak BYŁO słabo, a Nomad nadaje się JEDYNIE do polewania drinków.

The Flaming Lips (Niedziela, Główna)

Rozpocznę tak – jasne był to bardzo dobry koncert, festyn dla ludu nie robiony na taką skalę i w taki sposób przez nikogo innego. Wayne, jak wszyscy już wiedzą z jego twittera, to bardzo pozytywny gość. Ja, M. i K. eksplorujący odmienne stany świadomości byliśmy podekscytowani jak dzieci ideą sfruwających z nieba znaczków LSD i tabletek MDMA w balonach, a twarz Wayne'a na telebimie wyglądała jak z film Lyncha.

Sama nie wiem czyja to wina, zresztą wina pewnie po niczyjej stronie nie leży. Jednak Wayne i całe Flaming Lips wygladali na nieco zawiedzionych ospałością publiki. Do pewnego momentu z przodu musiało być szaleństwo, ale tam gdzie stałam, było raczej spokojnie, bez żadnej ekscytacji w rodzaju: „wziuwziuwziuwziuwziuwziu yay! Look I can be a helicopter!”

Pewnie jest kilka przyczyn, m.in. a) generalna ospałość Polaków b) generalne nastawienie raczej na słuchanie niż na bezpretensjonalną zabawę - nie tylko Polaków, ale ludzi przyjeżdżających na off c) Nie AŻ TAK ogromna popularność The Flaming Lips jak na Zachodzie d) Drogie piwo, a do tego niemożność wniesienia go na teren festiwalu?


3.

The Very Best (Niedziela, Scena Trójki)

Palmy, bauns, hawaii, Yeasayer i M.I.A. Kolejny koncert, który powinien być na innej scenie, a pozycja w timetable'u chybiona. Zdecydowanie scena na otwartym powietrzu i mógł odbywać się nawet dużo wcześniej. To nie ciężka elektronika, do której najlepiej wiksuje się naprutym, w gęstym powietrzu pełnym ludzi, dymu, narkotyków i laserów, tylko pozytywne elektroniczno-etniczne granie, do tego się tańczy lekko i łatwo przy ostatnich promieniach zachodzącego słońca. Aye?

Casiokids (Niedziela, Leśna)

Kilka kawałków przesłuchanych wywołało u mnie odruch wymiotny, lecz 10 minut występu powstrzymało wzbierający refluks. Sympatyczny zespół, bardzo sympatyczny koncert. Świetnie nagłośniony, podobnie z resztą jak Lali Puna i jak zwykle plus za radość z grania.

Pulled Apart By Horses (Niedziela, Leśna)

Siedziałam sobie w ogródku piwnym i sobie oglądałam, wygrzewając sobie włosy w słońcu. Nic ciekawego, ale pewnie pod sceną było fajnie.

Radio Dept. (Sobota, Scena Trójki)

W porządku, choć przypominali mi trochę brzmieniem Delphic. Słucham ich właśnie i nawet hypem daje lepsze dźwięki, nie wiem czy była to kwestia nagłośnienia czy artystów.

Tunng (Sobota, Leśna)

Koncertu słuchałam jednym uchem, uprawiając boski chillout pod Babcią Wierzbą, ale to jedno ucho wydawało się bardzo zadowolone z tego, co do niego docierało. Fajne dźwięki, fajne melodie, zajawiłam się.

Dam Mantle (Sobota, namiocik)

Dam to mój nowy ulubiony producent elektroniczny, zagrał niesamowity blend wszystkiego – dubstepu, glitchy, abstrakcyjnego hiphopu, ambientu i innych okolic muzycznych.

Prawatt & Mirna Ray (Sobota, Eksperymentalna)

Widziałam 3 – ale za to długie! - utwory, podobał mi się tylko jeden, kiedy ciemnowłosa wersja Brendana Canninga i zarośnięty gitarzysta zaczęli generować, mieszać, kręcić pokrętłami i suwać suwaczkami.

Zu (Piątek, Eksperymentalna)

Ta pierwszoligowa napierdalanka po uszach, której nie jestem w stanie słuchać do śniadania co rano, była jednym z najlepszych występów na festiwalu. O tym odpowiednio zaserwowanym drenażu mózgu lejbel "włoski metal" mówi tylko z jakiego kraju pochodzi ów zespół.

4.

FM Belfast (Sobota, Scena Trójki)

Gdy przedfestiwalowo się dokształcałam, byłam pozytywnie zaskoczona tym zespołem, spodziewałam się zupełnie innej muzyki. A teraz pluję sobie w brodę, że nie zdążyłam na ich występ. Wszyscy znajomi, WSZYSCY, którzy byli na ich koncercie uważają teraz, że przegrałam w życie.

Tune-Yards (Niedziela, Eksperymentalna)

Podobno było równie zajebiste.

Dum Dum Girls (Niedziela, Scena Trójki)

Żałuję, że nie poszłam, to trzeci z rzędu przegapiony ich koncert, jednak Shearwater ważniejszy.


Moje ulubione elementy relacji z festiwalu, czyli podsumowanie, rankingi i wytykanie błędów i absurdów organizacyjnych w drugiej części, coming soon.


PS. Ekipo musicspota, utracenie dużej części wpisu z powodu zakończenia się sesji jest nad wyraz wkurwiające, ale pewnie nic z tym się zrobić nie da.

 


Let's have a pow wow 2

2010-07-29 00:11:23

 

Bowiem pierwotnie właśnie takie rytuały – jakkolwiek istotne – były jedynie środkiem by wytworzyć określony stan ducha, pozwalający na bezpośrednie połączenie z różnie definiowaną siłą wyższą i/lub wspólnotą. Stąd tak ważne jest jego, do pewnego stopnia, sformalizowanie i przestrzeganie reguł nim rządzących. Lecz koniec końców osiągnięcie pewnego mistycznego poziomu istnienia zachodzi absolutnie indywidualnie. Sądzę, że to, do czego dążono pierwotnie to – tłumaczone dość dwuznacznie na polski jako „przeżycie szczytowe” -  tzw. peak experience zdefiniowane przez, znanego wszystkim, wpływowego psychologa Abrahama Maslowa.

 

 

Takie jest wewnętrzne zadanie religii czy obrzędów bez ich usystematyzowania jako religia, a tym bardziej - BEZ ich uzewnętrzniania, czyli tworzenia takich zdoktrynalizowanych reguł presji społecznej, jakie istnieją we współczesnych religiach. Oczywiście bez tej doktrynalizacji niemożliwe byłoby zdobycie takiej masowości przez współczesne religie dominujące; coś za coś. Co chciałam podkreślić, to podobieństwo przeżyć związanych ze słuchaniem muzyki, przede wszystkim na plenerowych festiwalach muzycznych, i ich analogia do tych towarzyszących obrzędom religijnym. Takim jak pow wow.

 

 

Konkludując – kwestia pow wow była raczej tylko pretekstem dla ukazania tego zbliżenia, tego co pozwala na wytworzenie takich, a nie innych przeżyć. Takich, które są na pewno bardziej wartościowymi i bardziej spajającymi człowieka wewnętrznie i człowieka z otaczającą go wspólnotą ludzi. Ponieważ, jak mniemam, ludzie biorący udział w festiwalu muzycznym - nie każdym zresztą - są pod wieloma względami bardziej wspólnotą niż jakakolwiek grupa społeczna; na krótki, wypełniony intensywnymi doświadczeniami i emocjami czas, obcy sobie w większości ludzie integrują się wokół wspólnego celu - dobrej zabawy i doznawania muzyki.

 

 

Festiwal ma być więc bardziej nawiązaniem do tradycji pow wow czy szamańskich, byłby jej rozwinięciem i twórczym przeniesieniem pewnych idei wiążących podobne tradycje na grunt współczesny, ale zarazem czymś zgoła innym. Kontynuacją istniejącej, ale do tej pory w żaden sposób formalnie nie zdefiniowanej atmosfery towarzyszącej plenerowym – i niewielkim, jak sądzę – festiwalom. Przełożenie tej ogólnej idei spajającej rytuały, które nie zostały zagarnięte i uzewnętrznione w procesie tworzenia się masowych religii.

 

 

Nie mówię, że to miałoby być na serio, bo wcale nie, w każdym razie nie dla mnie. Chodzi tu raczej o spotęgowanie dobrej zabawy poprzez nadanie jej charakteru poniekąd religijno-rytualnego, a w ten sposób wytworzenie w samych uczestnikach odpowiedniego nastawienia, nastawienia do mocniejszego, intensywniejszego przeżycia takiego wydarzenia i emocji związanych ze wszystkim wokół. Trochę jak wciągnięcie częściowo znieczulonej na cokolwiek współczesnej społeczności, zwłaszcza miejskiej, w powrót do niemal dziecięcej wrażliwości bodźce. Na ten krótki czas próby pokonania, niemożliwej na dłuższą metę rzecz jasna, tendencji do atomizacji, krytykanctwa, narzekania, poprzez wspólnotową celebrację chwili obecnej.

 

 

Nie ukrywam, że w takich przeżyciach pomagają określonego rodzaju substancje psychoaktywne, z resztą nawiązania ideowe do chociażby kultury rave, południowoamerykańskiej, czy szamańskiej w ogóle, są chyba dość widoczne. Także istnienie określonych zasady jedynie wewnątrz festiwalu, tworzących odrębną rzeczywistość w opozycji do tej istniejącej po za murami festiwalu. Wewnętrzny podział na sceny i podział wewnątrz każdej ze scen są trochę odpowiednikiem stref występujących na pow wow - strefa tancerzy, podium, strefa bębnów i tym podobne (nie wiem czy jakiś innych rytuałach można coś takiego znaleźć). Wskazane też są inne elementy spajające wspólnotę festiwalową, które w dużym stopniu już istnieją - odrębna waluta, odpowiednie stroje. (Na "lans" można narzekać, ale prawda jest tak, że wszyscy się w pewnym stopniu "lansują". Doprawdy, opanować się niektórym radzę z tym marudzeniem. Najwięksi właśnie lansiarze i trendsetterzy psioczą na forach i w szałtboksach na last.fm). Zresztą, sam fakt opaskowania ma silny, choć niezamierzony, wymiar symboliczny. Pomaga w tym także określonego rodzaju muzyka i tu zbliżamy się do klu programu, bowiem to musi być muzyka, która kojarzy się z właśnie takimi etnicznymi wydarzeniami, która brzmi tajemniczo i mistycznie. Muzyka world i do niej nawiązująca, a równocześnie industrialna, z których wiel mało komu znanych artystów inspiruje się muzyką etniczną i tribalową. Ale też z pewną dozą eksperymentalnej i tanecznej elektroniki, shoegaze'ów, post-rocków, syntetycznych acid house'owych bitów, witch house'owych okultystycznych performance'ów, letnich i radosnych surf rocków i chillwave'ów. W gruncie rzeczy - amalgamat, podobne pomieszanie, jakim ideowym pomieszaniem jest zlepiony w całość taki festiwal, który myśląc na głos (pisząc na głos) przedstawiłam.

 

 

Podkreślić chcę, że to jest tylko dookreślanie tego, co już w pewien sposób istnieje na wydarzeniach muzycznych w ramach niepisanego paktu. Marzy mi się jedynie zwiększenie możliwości doznania pewnych aspektów muzyki, wspólnoty i własnego indywidualizmu, stworzenie środowiska jeszcze bardziej przyjaznego i pozwalającego na przeżycie szeregu mistycznych doznań, aż po przeżycie szczytowe, poprzez wykreowanie atmosfery za pomocą takiej - nie owijając w bawełnę - zabawy w rytuał. Poczucie czegoś jeszcze fajniejszego od atmosfery świąt, która bezpowrotnie uciekła wraz z dzieciństwem.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

(tytuł notki zaczerpnięty z tej grupy na last.fm)

 

 

 

 

 


Moooooooocno spóźniona relacja z Primavera Sound 2010 (no co, zaliczenia i sesję mam!)

2010-06-10 15:46:02

Największy festiwal muzyki alternatywnej w Europie zaczął się dla mnie i moich znajomych pozytywnym akcentem w postaci środowych koncertów w klubie Apollo. 

Jako pierwsze zagrały całkiem niezłe Peggy Sue – dwie dziewczyny z gitarami i akordeonem oraz perkusistą (według niepotwierdzonych głosów, do złudzenia przypominającym perkusistę Micachu). Atmosfera i wystrój klubu dawały bardzo dobre tło dla ich świetnych głosów i sympatycznych, bluesująco-country'ujących melodii.
Drugi gig, a więc wypadałoby wnioskować – lepszej klasy zespołu, przypadł szwedzkiemu First Aid Kit, w podobnym składzie 2+1. Choć dziewczyny prezentowały się dużo lepiej niż poprzedniczki, to po 3 banalnych i niemal identycznych piosenkach znudziły nas na tyle, iż postanowiłysmy z A. wyjść. Jak się później okazało, była to trafnie podjęta decyzja – z relacji świadków wynikało, że Szwedki nie zaserwowały żadnego niespodziewanego showmeńskiego bądź muzycznego zrywu, jedynie zabawiały tłum nędznymi anegdotkami.
Perfekcyjne wyczucie czasu pozwoliło nam zdążyć na headlinera tego wieczoru – Los Campesinos!. Niestety z uwagi na kiepski nagłośnienie w Apollo trudno było wyłapać standardowe elementy mogące ich podpiąć pod lejbele, którymi są oznaczeni na lastefemie (indiepop, twee). Na pierwszy plan wysuwały się rify i perkusja, a nie dzwoneczki/flety/skrzypce/cymbałki/pierdałki itp. Nie umniejszyło to jednak zalet tego zespołu; wokalista Gareth Campesinos i gitarzysta Tom byli motorami całego występu.
Szczerze mogę powiedzieć, że był to jeden z najlepszych występów na całej Primaverze. Jak już wspominałam, koncert napędzał uroczy Gareth ze swoimi umiejętnościami scenicznymi, charyzmą i brytyjskim poczuciem humoru (połowy dowcipów niestety nie było słychać z powodu fatalnej jakości mikrofonu), wciągający do interakcji z publicznością resztę zespołu (a także finalnego skoku w publikę!) oraz riffy gitarzysty Toma, świetnie współgrające ze skrzypcami. Szybkie, taneczne tempo utworów rychło pobudziło publikę do bezpretensjonalniej imprezy, a fanboyów do skandowania te kstów.

 [wtręt: Zdaję sobie sprawę, część koncertów nie jest może opisana tak kompleksowo, jak bym tego chciała, ale czasami, po za tym, że było fajnie/niefajnie, nie było czasu/siły napisać nic więcej :/]


DZIEŃ 1

Czwartek zaczął się dla festiwalowiczów niemiłym rozczarowaniem: The Books, którzy mieli o 19 zagrać na Scenie All Tomorrow's Parties, zostali przeniesieni na godzinę 00.30, co, niestety, nie dawało fanom Pavement zbyt dużego pola manewru. Później zdawało się nie być lepiej. Na Pitchfork Stage zagrali Surfer Blood. Nagłośnienie było fatalne, głównie wynikające z industrialnego otoczenia, co dawało beznadziejną akustykę. Surfer Blood, którzy nigdy mnie nie porywali, byli dosyć nudni. Jak już kiedyś napomykałam, słucha się ich jak posklejanej listy mniejszych-lub-większych-przebojów 1970-2009. Przyznać mogę jedynie, że wokalista ma świetny głos i tylko on z całego zespołu brzmiał lepiej niż na płycie. Później na piwnej scenie (San Miguel) pojawili się przez wielu wyczekiwani weterani post-punku z The Fall. Na początek dobrze mi na uszy zrobiła stara, ale zawsze fantastycznie na mnie działająca openingowa zagrywka – 5-minutowa noise'owa ściana dźwięku. Potem było już tylko coraz nudniej, zwłaszcza dla kogoś, kto nigdy wielkim fanem nie był, a i resztę publiczności raczej zziębili niż rozgrzali.

Choć była dopiero 21, moje stopy już kompletnie nie nadawały się do użytku (betonowe festiwale, fuj), więc z ulgą przysiadłam na amfiteatralnych schodach otaczających scenę Ray-Ban (yep, dobrze przeczytaliście. RAY-BAN. Brakowało tylko Skinny Jeans Stage oraz Converse Stage). I tu pojawił się buzzband 2009 roku, The xx. Wbrew oczekiwaniom, koncert nie okazał się być nudny jak flaki z olejem – wręcz przeciwnie. Muzycznie bronią się świetnie, dopiero też występ na żywo pozwolił mi naprawdę docenić idealne spasowanie przesyconych erotyką tekstów z ich stylistyką i damsko-męskim wokalem.

Następnie nadeszło uporczywe czekanie na Broken Social Scene, tym razem już pod sceną i w towarzystwie upierdliwych Amerykanek zapoznających piskliwymi głosami pół widowni ze swoim przygodami sercowymi i nie tylko (wyobraźcie sobie 20paroletnie mieszkanki Upper East Side skrzyżowane z typowymi popularnymi cheerleaderkami/dziewczynami footballistów z amerykańskiego liceum), by podczas koncertu przekraczać wszelkie granice chamstwa, nie będąc nawet pijane. Abstrahując od powyższego, koncert zaliczam do jednych z najbardziej udanych na Primaverze – podobnie jak na Iksach, spodziewałam się raczej spokojnego, z lekka nużącego koncertu. Tymczasem było tanecznie, energicznie, zaangażowany był w koncert cały zespół (według mnie jeden z najważniejszych wyznaczników dobrego koncertu). Jako dodatkowy smaczek podczas dwóch piosenek do BSS dołączył Owen Pallet, którego zdarzyło mi się wielbić nad życie (i, co gorsza, następnego dnia opuścić jego koncert z powodu kilometrowej kolejki).

Po BSS przyszedł czas na highlight wieczoru (ba! całego festiwalu!) – Pavement. Zespół, którego nie powinno się przedstawiać nikomu. Myślę, że nawet ktoś, kto nie jest takim fanboyem (wybaczcie – fangirl), jak ja, może powiedzieć, że to był naprawdę świetny koncert. Po pierwsze: było widać, że wszystkim, zwłaszcza Stephenowi, przyjemność sprawia granie na scenie; po drugie: Stephen Malkmus łączy w sobie naturalny talent i długoletnie doświadczenie przebywania na scenie, a mimo to można powiedzieć, iż wyglądał na odrobinę zaskoczonego tym, że ktokolwiek jeszcze o nich pamięta.
Ekstremalnie zmęczona wybyłam na Fuck Buttons i znowu zrobiło mi się smutno. Jedyne, na co mogłam się zdobyć, to siedzenie po turecku i gibanie się w rytm muzyki niczym porzucone dziecko, podczas gdy pod sceną i na scenie zachodził literalny rozkurw.


DZIEŃ 2

Koncert Owen Palleta (albo grających później Low?) w sali Auditori zgromadził taką kolejkę, iż nie było nawet sensu w niej czekać, więc kolejnym przystankiem byli dopiero dreampopowcy A Sunny Day In Glasgow. Koncert odbywał się niestety na felernej Pitchfork Stage i – choć milusi – nie przyprawił mnie o tachykardię; przyjemniej się ich słucha z płyty. Plus nie udało mi się złapać koszulki.
Następnie zagrali The New Pornographers, których nigdy nie darzyłam uwielbieniem, i znowu – dość przyjemnie, ale nie szałowo. Powrót na Pitchforka na Best Coast opłacił się o tyle, że usłyszałam cover So Bored Wavvesa i przypomniałam sobie o istnieniu tego niepokornego pseudonoisowca (podobno przesiaduje w domu swojej dziewczyny, Best Coast właśnie, i upala jej kota).
Przerwę przed długo wyczekiwanym Beach House zapełniliśmy spożywaniem (alkoholu) w miejscu publicznym (plac zabaw) i tym samym demoralizacją miejscowej dzieciarni. Wskutek dziwnych okoliczności dotarłam na Beach House spóźniona, a był to jeden z lepszych – i krótszych – koncertów na Primaverze, więc możecie się domyślać jak się czułam.
Następne 3 godziny nieplanowanie spędziłam także na scenie ATP, doświadczając wyrwania rąk, zgniecenia, sprasowania i przyklejenia przez i do innych ludzi na freakach z Les Savy Fav. Jak już zapewne wszyscy słyszeli i doznali na youtubie, były i futrzaste czarno-białe misie i śpiewanie kroczem i psucie mikrofonu i skakanie w tłum i gwałcenie głośnika, także każdemu, co kto lubi.
Na noisowcach z Shellaca już nie było takiej dzikiej wiksy, za to w rolach głównych wystąpili: genialny Steve Albini, przekoksowany freak-perkusista Todd, hipnotyzująca gitara. To był koncert!

Yeasayer

Z Y. jest dziwna sprawa – bo niby wszystko ten zespół robi jak należy, a nowa płyta mi się podoba, wszyscy oni są śliczni jak z obrazka, każdy jest oryginalny i wnosi swój wkład w zespół – co, jak już wspominałam, na koncercie liczy się dla mnie BARDZO. Z drugiej zaś strony, ludzie będący na koncercie mnie rozczarowali, były przećpane/zalane w trupa, słaniające się laski, byli pijani faceci robiący rozpierdol...  Akurat w przypadku tego zespołu zamieniam się w muzycznego snoba. po prostu WYPIERDALAĆ. Dlatego chciałabym, żeby Y. machnął jakąś zdrowo eksperymentalną płytę, bo w nich tkwi ten potencjał do wyniesienia swojej popowości na jeszcze wyższy, dużo bardziej kosmiczny poziom niż dotychczas. I najlepiej, żeby zniechęcili do siebie wszystkich dookoła.
Y. miał spore opóźnienie (cholerni dźwiękowcy z Vice Stage), dlatego zdążyłam poskakać sobie tylko przez 20 minut Krwawych Buraków. Zaostrzyło mi to apetyt, więc nie mogę się doczekać ich koncertu na Selectorze. Koniec końców żałuję, że później juz nie zdecydowałam się zostać na Najprzystojniejszym Filadelfijskim Producencie, który na koniec dnia zabawiał publiczność na Pitchforku, bo i tak spać mi się nie chciało.

DZIEŃ 3

Wspomniana już niemożność zaśnięcia na haju odbiła się na mojej kondycji dnia następnego. Pierwszym punktem sobotniego programu była projekcja ODDSAC, filmu Danny'ego Pereza i Animali, w Auditori (nawiasem mówiąc niesamowitym postmodernistycznym budynku zaprojektowanym przez jednych z najbardziej znanych współczesnych architektów: Jacquesa Herzoga i Pierre'a de Meuron). Nawet gdyby ODDSAC nie był największym mindfuckiem, jaki widziałam od czasu Inland Empire, to i tak powaliłaby mnie niesamowita jakość nagłośnienia na sali projekcyjnej.
Dalej dzień potoczył się ponownie dość nieplanowanie: zamiast być na Atlas Sound, chillowałam się na wspaniałym Michaelu Rotherze prezentującym Neu!. To był zdecydowanie jeden z najlepszych koncertów, jaki widziałam na Primaverze. Krautrockowe wiercenie w mózgu podrasowane minimalowym bitem wywarło na mnie ogromne wrażenie. Nie wiem czy było to tak niesamowite, że przebiło się do mojej otumanionej brakiem snu percepcji czy może właśnie dlatego mój umysł z radością przyjmował ten rodzaj dźwięków? 

I dalej - zamiast trzymać się planu dnia i iść na Sian Alice Group, umierałam z nudów na końcówce koncertu The Slits, który okazał się totalną porażką, by potem wybrać się na (rzekomy) highlight wieczoru – Grizzly Bear. Lubię ich, ale to co zaprezentowali na koncercie jest dość dyskusyjne. Mimo, że grali ok, to jednak czegoś zabrakło i po kilku kawałkach zaczęli mnie śmiertelnie nudzić. 

Wyszłam więc czatować na drugi, tym razem autentyczny, highlight – Built To Spill. I tu kolejne rozczarowanie. Może to ja byłam zmęczona (choć w tym czasie zdawałam się być już całkiem rozbudzona - pobudzona), ale grali od niechcenia, Doug cały czas kazał technicznym poprawiać nagłośnienie. Dodatkowo pomylił się z wokalem i wejściem gitary – to nic takiego, każdemu się zdarza, ale jego reakcja na własną pomyłkę była gorzej niż niefajna. Naprawdę wyglądał na zniechęconego i zmęczonego. Może taki ma styl, ale mi się ten styl nie podoba.
Po BTS nadszedł przyjemny (acz nie powalający) koncert Sunny Day Real Estate. Głos wokalisty na żywo robi niesamowite wrażenie, dopiero wtedy widać jak wszystkie My Chemical Bromance i Panic-At-The-We-Wanted-To-Have-A-Stupid-Band-Name-Disco “inspirują się” (czyt. robią tanią zrzynę) z klasyki emo i potem wydaje im się, że są oryginalni.
Żałuję jednak, że nie wybrałam się na Liquid Liquid wcześniej, niż na cztery ostatnie piosenki. Gdyby Neu! grało zaraz po nich, byłaby to najlepsza hipsterska impreza w Europie Zachodniej w ciągu ostatniego półwiecza.
Tym sposobem dotarłam prawie do końca festiwalu (ach, wolę o tym nie myśleć!). Benem Frostem dane mi było ekstatycznie pozachwycać się jedynie przez jakieś 15 minut, dopóki nie przeszkodziły mi w tym psikusy mojego wypaczonego umysłu.
Stamtąd doszliśmy już de facto do imprezy końcowej, czyli tytanów techno Orbitala – jak zawsze niezawodnych w rozkręcaniu ludzkiego ciała na części pierwsze i prog-fidget-tech-house'owa (tjaaaaa) połówka The Black Ghosts: Fake Blood. Fantastyczne, żeby się wywiksować i idealne zakończenie wieczoru i całego festiwalu.

PODSUMOWANIE:
Mimo braków, był to drugi najlepszy event w moim życiu, zaraz po Unsound Festival 2009. Jadę za rok.

P.S. Ci co śledzili ogłoszenia na Primaverę, wiedzą, że litera “P” to najfajniejsza litera alfabetu.

 


« wróć czytaj dalej »
Logowanie
Zapamiętaj mnie
Bezpieczne logowanie (SSL)
Zapomniałem hasła
» zarejestruj się!