Nie jesteś zalogowany

To zwykły przypadek jest?

2011-05-04 11:34:25

Czy też może znowu moje czepialstwo wynika z tradycji komunistycznych. Oto bowiem kolektyw muzyczny Foo Fighters wydał właśnie swój siódmy album studyjny o nazwie Wasting Light. Płyta ponoć świetna (która płyta Grohla nie jest ponoć świetna?) i w ogóle jest fantastycznie. A okładkę płyta ma taką oto:


Z tego co zdołałem wyguglać w necie, to chyba przypadek nie jest. Po prostu Dave Grohl z chłopakami odwołuje się w pewien sposób, a może wspomina pewną kapelę z lat 60 - tych. Kapela nazywała się Love, a w 1967r. wydała fantastyczny album zatytułowany Forever Changes.

Podobieństwo okładek od razu rzuciło mi się w oczy. Płyta Love jest jedną z najlepszych płyt tak zwanej psychodelicznej rewolucji. Arthur Lee, lider zespołu, sporo wtedy pobierał narkotyków, a nagrywając tę płytę był święcie przekonany, że jest to ostatni jego album. Że potem umrze. Nie wiem skąd wzięła mu się taka psychoza, ale na album wpłynęło to niesłychanie mobilizująco i to po prostu słychać. Więcej nie będę się rozwodził. Foo Fighters kompletnie odpuszczam, bo to nie moja para kaloszy, ale Love sobie nie odmówię.

Komentarzy: 0 Nie dodano tagów

Recenzja

2011-04-21 14:19:32

Alex Hacke basista legendarnego Einsturzende Neubauten wydal wlaśnie swoją nową płytę nagraną razem z niejaką Danielle de Picciotto. Płyta raczej nietypowa,nie znajdziemy tu dźwięków charakterystycznych dla jego macierzystej kapeli. To muzyka drogi,jak sam autor tę płytę określa. Muzyka tworzona na klasyczny rockowy skład, typowo songwriterski materiał. Piosenki składające sie na album Alexander Hacke & Danielle de Picciotti - Hitman's Heel ...

 

Całość receznji znajduje się może tutaj, a może tutaj, a może gdzieś indziej w necie, ale na pewno nie na musicspocie.

 

Vive le troll commercial!!

Komentarzy: 0 Nie dodano tagów

Kill all hipsters?

2011-04-08 19:55:12

Komentarzy: 2 Nie dodano tagów

Impresje na temat Radiohead i PJ Harvey

2011-04-01 23:26:36

Co by się nie działo, co by nie grali, to i tak wszyscy się posrają. Taki wniosek mi się nasuwa, kiedy mija już trochę od premiery Radiohead. O Radiohead można przeczytać wszędzie, posłuchać wszędzie, pisze tę notkę dlatego, że na TVP Kultura natknąłem się na dyskusję na temat tej płyty. Jeden obóz twierdzi, że ambitna, drugi, że nie jest ambitna. Jaka by nie była, wszyscy i tak padną na kolana, będą czcić, analizować, jarać się do nieprzytomności, spuszczać się, kłócić, przypominać OK Computer, Kid A czy historie o kiepskim okuliście Thoma Yorke'a i jego przyklapniętym oczku. Słowem - haczyk znowu chwycił, spławik drga, a Wy się jarajcie albo nie. Mądre głowy posiedzą i pokminią nad fenomenem fenomenalnej grupy. Fenomenalnej bo kiedyś nagrała fenomenalną płytą i szacunek się należy. Basta! A ty ignorancie, czego chcesz???!!!  

Przejdźmy do drugiej części czyli PJ Harvey. Weźmy w końcu na warsztat jej nowy album, bo przymierzam się do tego już dość długo. Pisano w gazetach, że PJ gdzieś w jakimś talk show w obecności któregoś premiera zaśpiewała jakąś piosenkę i potem premier już premierem nie był. Zaśpiewała pięknie, przejmująco, o żołnierzach młodych, którzy giną, którzy są posyłani na wojnę. Och, ach, ojej. Mam wrażenie, że ten przekaz taki mądry i egzaltowany jest po to, żeby tej płyty jednak nie zjechać. Bo jakże to źle się wypowiedzieć o takim temacie? Tu chłopaki na wojnie giną a ktoś źle o tym pisze? No więc moi drodzy ja źle o tym piszę. Let England Shake jest płytą nieznośnie słabą. Ilekroć jej słucham, muszę zaraz włączać sobie To Bring You My Love, ponieważ ogromu lukru i pudru na ostatnim albumie PJ nie jestem w stanie znieść. No ale płyta jest nagrana przez znaną awangardową wokalistkę/instrumentalistkę, więc szacunek się należy, choćby i zagrała na samym tylko werbelku do tego śpiewając kołysanki. Basta! A ty ignorancie, czego chcesz???!!! 

Racjonalnego porządku. Albo choćby jakiejś wybiórczości chcę. Bo teraz to wygląda tak, że nawet jeśli Radiohead albo PJ Harvey wypuszczą totalną kupę, to i tak KONIECZNIE trzeba o nich mówić i pisać, ponieważ ta kupa musi mieć jakieś głębokie powody. To jest irytujące, to jest wkurzające i to jest kompletnie bez sensu. Bo niby czemu takich miałkich płyt media nie przemilczają? Bo czy którąś z tych płyt będziemy wspominać w podsumowaniach za jakieś 10, 20 lat? Bo tu nie chodzi o jakość, tu chodzi o nabzdyczenie. Z całym szacunkiem dla Radiohead i PJ Harvey (ją kiedys uwielbiałem), to jest po prostu nie fair robić wielkie halo wokół przeciętności. 

Komentarzy: 3 Nie dodano tagów

Chciałbym być hipsterem

2011-03-31 17:26:59

 Dla prawdziwego hipstera modne jest to, o czym jeszcze nikt nie wie, że jest modne. Z tym że prawdziwy hipster nigdy nie powie o sobie, że jest hipsterem. To byłoby bardzo niemodne.

http://www.polityka.pl/spoleczenstwo/artykuly/1506630,1,hipstersi-czyli-nowa-subkultura.read



Kwestia ubioru i upodobań myślę, że jest do wyuczenia. Jeśli idzie o muzykę, mógłbym chyba kandydować na hipstera, z ubiorem pewnie musiałbym jeszcze się podciągnąć, ale podobno hipsterowi na dobrym wyglądzie nie zależy. Hipster po prostu tak ma. Czyli, szlus na ubranko, jest jak jest, a jest modnie. Tak to rozumiem. Teraz przejdźmy do rzeczy najistotniejszej: stan umysłu. Otóż hipster nigdy nie powie o sobie, że jest hipsterem. Hipster po prostu dla siebie hipsterem nie jest, hipsterem hipster jest dla innych.
 
Musiałem sobie tę sprawę przegryźć i rzucić w tytule prowokacyjną sentencję. Bo jeśli hipster jest hipsterem, to znaczy, że tak o sobie nie mówi sam. W związku z tym wyjścia są trzy:
 
  1. Hipster nie mówi o sobie, że jest hipsterem, mówią tak o nim inni. Czyli hipster o swoim hipsterstwie nie wie. W momencie kiedy hipster dowiaduje się, że inni nazywają go hipsterem, hipster natychmiast hipsterem być przestaje, gdyż nabywa hipsterstwa swojego świadomość, a to dyskwalifikuje (patrz punkt 2).
  2. Hipster mówi o sobie, że jest hipsterem, wtedy jednakże będzie fałszywym hipsterem (fake hipster), kimś kto hipstera udaje, podszywa się pod niego.
  3. Hipster wie, że inni mają go za hipstera, ale udaje, że o tym nie wie, lub udaje, że hipsterem nie jest, ergo tkwi w kłamstwie. Z tego wynika, że hipsterem być raczej nie może, bo jeśli ktoś o jego niecnym kłamstewku czy faktów utajeniu się dowie, wnet hipsterem nikt go nazywać nie będzie.
 
Zastanówmy się teraz kim właściwie chciałbym być, pisząc swoje upragnione: „chciałbym być hipsterem?” Bo jeśli być chciałbym, to znaczy, że nie jestem. Pytanie tylko czy nie jestem dla siebie czy dla innych? Bo jeśli nie jestem hipsterem dla siebie, to wypadałoby sprawdzić, czy inni hipsterem mnie nie określają. Ale strach pytać, bo jeśli okaże się, że tak, to dowiem się o swoim hipsterstwie i hipsterem być przestanę (punkt 3). Z kolei nie mówiąc o sobie „hipster” istnieje opcja, że hipsterem jestem, więc może lepiej nie pytać. Ale skoro hipsterem siebie nie określam, to hipsterem być mogę, więc kim wtedy chciałbym być? A z drugiej strony chcąc być hipsterem, to znaczy, że chcę posiadać nieświadomość (nie posiadać świadomości) swojego hipsterstwa, czyli znaczy to, że chcąc tej świadomości nie posiadać, posiadam ją teraz. Czyli hipsterem jestem, a będę nim, kiedy być nim przestanę dla siebie. Mówiąc: „chciałbym być hipsterem” właściwie stwierdzam, że chciałbym nie być hipsterem.
 
Kończąć te wywody stwierdzam, że hipsterem jest się zawsze i jednocześnie nigdy. Zaiste jest to bardzo ciekawa subkultura, taka na miarę naszych czasów. Subkultura polegająca na bardzo interesującym i pociągającym stanie umysłu, który to stan polega na swoistym paradoksie samookreślenia jednostki. Nie mogę się doczekać następnej subkultury. Mam głęboką nadzieję, że będzie równie oryginalna. 
 

Komentarzy: 12 Nie dodano tagów

O czym on bredzi?!

2011-03-29 22:43:22

"Każdy ma jakiegoś bzika, każdy jakieś hobby ma

A ja w domu mam chomika, kota, rybki oraz psa.”

 
Akurat pod tą sentencją podpisać się nie mogę, dokładnie pod drugim zdaniem, ale pierwsze jest niepozbawione sensu i prawdy. Nie mam żadnego zwierzątka, ale za to jestem dumnym posiadaczem koszulki z nadrukiem Kraftwerk – Autobahn. Nadruk na koszulce wygląda tak:
 
 
Kiedy wędruję sobie w tej koszulce do pracy, często padało pytanie: „Kraftwerk, kraftwerk, co to jest? Autobahn?” Moja odpowiedź na tak postawione pytanie brzmiała mniej więcej tak:
 
Kraftwerk jest to zespół wywodzący się z nurtu niemieckiej muzyki eksperymentalnej z lat 60 – tych i 70 – tych, a który to nurt przez prasę anglosaską został określony mianem krautrocka. Zespół Kraftwerk, istniejący zresztą do dziś, założyli Ralph Hutter i Florian Schneider. Warto wspomnieć, że przez zespół przewinęli się między innymi Michael Rother i Klaus Dinger, którzy później stworzyli duet Neu!, będący prekursorem post rocka. Zespół Kraftwerk pierwsze dwie płyty nagrał pod nazwą Organisation, pierwszy album pod nazwą Kraftwerk wydali w 1970r. Sławę światową przyniósł im jednak dopiero czwarty longplay, właśnie Autobahn z 1974r., na którym to albumie...itd., itp.
 
Kończę z reguły w tym momencie, bo ileż można. Po zakończeniu albo robię głupią minę, albo strzelam tak zwanego „bożydara” (bożydar sprawdza się w wielu sytuacjach).
 
Inną ulubioną gadkę włączałem zawsze gdy w radio trafił się utwór Mellow Yellow. Mało kto w ogóle wie, że to śpiewa Donovan, więc uświadamianie to ludziom sprawia mi dużą przyjemność. Wtedy można bezpośrednio przejść do krótkiego przedstawienia sylwetki samego Donovana (nie ma się co rozwodzić) i szybko przejść do jego wybornej płyty Sunshine Superman. Koniecznie należy dodać, że na tej płycie właśnie jest fantastyczny utwór Bert's Blues. Na sam koniec wywodu konieczna jest informacja o tym, że utwór Mellow Yellow znajduje się na następnej płycie i jest to utwór tytułowy.
 
Innym bodźcem do nawiązania bardzo ciekawego monologu jest także każdy utwór Beatlesów lub Johna Lennona. Jako, że radio nie oferuje nam raczej innych utworów niż początkowy okres chłopaków z Liverpoolu, ewentualnie jest to piosenka Imagine, można więc spokojnie przystąpić do omawiania poszczególnych pozycji z późniejszych płyt Fab Four. Świąteczne utwory Paula McCartneya lub jego duet z Michaelem Jacksonem dają za to sposobność z uświadomieniem słuchacza naszego wywodu z solowymi dziełami Sir Paula. Można także skupić się na osobistych kontaktach McCartneya i Lennona po rozwiązaniu spółki twórczej Lennon/McCartney. Zauważyłem że ten temat skupia uwagę najlepiej. Hmm...
 
Za każdym razem kiedy uskuteczniam swoje wywody widzę dość zmieszane miny osobników, którym to opowiadam. To jest mina najpierw dezorientacji delikatnej, potem natomiast czasem pojawia się uśmiech, ale częściej jest to mina mówiąca:” O czym on bredzi?!”
 
A o muzyce bredzę sobie. A jako, że wśród znajomych moich mało kto ma aż taką szajbę (moi znajomi mają inne szajby, też ciekawe, nie powiem), nie bardzo jest z kim pogadać, a monologi jednak trochę poprawiają mi humor. No i tak sobie bredzę.

Komentarzy: 2 Nie dodano tagów

Eureka! Rozwiązałem zagadkę! Rozdeptałem robala!

2011-03-21 22:00:48

Męczyło mnie to od kilku dni. O muzycznym robaku pisałem w poprzedniej notce, a tak się czasem składa, że ten robak jest już słyszany, ale jeszcze nie rozpoznany, albo ciężko sobie przypomnieć. Mnie olśniło dziś rano, tłukę sobie ostatnio Talking Heads, a ich piosenka Don't Worry About The Government ma refren, z którego ktoś później sobie pożyczył melodię. A melodie Davida Byrne są nośne, oj nośne. Dziś rano wreszcie do mnie to wpadło. Liquido - Doubledecker.
 
Liquido to niemiecka kapela, która szczyt popularności osiągnęła pod koniec lat 90 - tych, głównie dzięki chwytliwej piosence Narcotic. Chwytliwej poprzez niemożliwie nośną melodyjkę na klawiszu. Strasznie była miękka ta melodyjka, ale nie sposób było zapomnieć. Na pewno niejeden z Was kojarzy tę piosenkę, a jeśli nie to zapraszam tutaj. Już kojarzycie? Doubledecker to ich następny singiel, o ile się nie mylę, a mogę się mylić, bo żadnej ich płyty nie mam, ale pamiętam, że Viva Zwei katowała ich klipy dość solidnie, poza tym niemiecka wikipedia tak właśnie twierdzi. W tej piosence jest refren śpiewany przez jakiś chórek dziewczyn. No i ten właśnie refren jest melodyjnie toczka w toczkę z Talking Heads. Nie wiem też czy ta zżynka jest jakoś wyjaśniona, czy zespół się przyznał, czy o pozwolenia pytał, bo nie uwierzę, że przypadkiem im się tak wymyśliło. Dodam jeszcze, że singiel pochodzi z 1999r., a piosenka Talking Heads jest z płyty wydanej w 1977. Cóż to dla mnie za ulga takie odgadnięcie, bo męczyłbym się z tym jeszcze parę dni, a zapewne popadłbym w obłęd, oszalał i zaczął na blogu w pisarskim szale i publicystycznym amoku o polityce pisać. To dopiero byłaby katastrofa!
 
Podsumujmy: refren Talking Heads od 1:00 do 1:15, a Liquido Doubledecker refren od 0:40 do 0:55.


Komentarzy: 0 Nie dodano tagów

Muzyczny robal

2011-03-19 22:39:15

Przeczytałem ostatnio w Przekroju artykuł pt. „Robaczywa muzyka". Nie zalinkuję, bo nie mogę znaleźć w necie, więc pokrótce opiszę o co chodziło. Istota artykułu była taka, że spora część populacji choruje na tzw. robaka muzycznego. Polega to na tym, że osoba na to chorująca nie może uwolnić się od melodii w swojej głowie. Bezspornie jestem robakiem owym zainfekowany, bo nie wyobrażam sobie, jak może w głowie nie być żadnej melodii. Kompletna cisza? Nie znam. To co mnie zdziwiło w tym artykule polega na tym, że nie wiedziałem, że to choroba. Do tej pory ciężko mi to zdziwienie ogarnąć. A tu proszę, chory jestem. I jeszcze niektórzy z tym do lekarza chodzą, a już na pewno niedługo pójdą, bo badania nad chorobą dopiero się rozwijają. Jestem więc dobrej myśli. Przy sprzyjających wiatrach umrę w ciszy.

Zastanówmy się chwilę nad tą diagnozą. Ja nucę sobie coś cały czas, kiedyś nawet nad tym się zastanawiałem, bo przecież trudno nie zauważyć takiego stanu umysłu. Robaki bywają różne, zdaje się sugerować autor artykułu i trudno się z nim nie zgodzić. Najgorsza z możliwych sytuacja to taka, że podsłyszymy gdzieś muzykę przez nas znienawidzoną i trudno się przez cały dzień opędzić. Znacie to uczucie, prawda? Takim wrednym robakiem był (wciąż jest, ale już tak nie wyskakuje z lodówek) chociażby sławetny Sęp miłości Ich Troje. Wstań powiedz nie jestem sam - ha! mam Was! I takich przykładów można wymienić kilka, oszczędzę sobie tej przyjemności.

Zmierzam do tego, że naprawdę dziwi mnie, że trzeba to określać chorobą. Ja zauważyłem „konieczność" wewnętrznego śpiewania gdzieś tak w podstawówce i raczej mnie to nie zmartwiło, ale zastanowiło. Konkluzja? Wredne robaki trzeba wybijać. Od tamtej pory po prostu je zastępuję innymi. Mam kilka szlagierów, które sprawdzają się prawie zawsze, na przykład Vega-tables Briana Wilsona (ten zaśpiew od 1:05 ). W ten sposób po prostu nuci się w głowie to, co się chce, a jeśli wstrętny Sęp Miłości nie ustępuje, to cóż począć, wtedy zawsze można zarazić innych i przynajmniej uciecha z psoty wyrządzonej jest.

U mnie występuje dużo gorszy robak. Taki, który mnie zżera od środka i nie daje spokoju, szlag mnie wtedy trafia i mam ochotę gryźć. Czasem trwa to naprawdę długo. Ten robak polega na tym, że mam już przesłuchanych w swojej głowie naprawdę dużo różnych melodii (nie tylko melodii), a czasem trafiają się plagiaty lub po prostu zapożyczenia tudzież inspiracje, żeby powiedzieć bardziej dyplomatycznie. I wtedy mnie cholera bierze, bo muszę wertować twardy dysk w mojej łepetynie żeby skojarzyć gdzie już to wcześniej słyszałem. A w swojej własnej głowie google nie działa na takich samych zasadach co w necie. Przeszukiwanie własnej płytoteki też byłoby żmudnym zajęciem i wcale nie gwarantowałoby sukcesu. To musi przyjść samo na zasadzie luźnych skojarzeń czy chwilowego olśnienia. Podam przykład, który męczy mnie aktualnie, a skoro już się tak uzewnętrzniam z własnym robakiem, to bardzo proszę o pomoc każdego, kogo olśni. A nuż ktoś słyszał i może coś wie? Oto dziś rano słuchałem Talking Heads płyta 77. Jest tam utwór Don't Worry About The Government, a tam refren i bardzo charakterystyczna melodia. Ja to znam, ja to już słyszałem u kogoś. Ktoś później wziął sobie tę melodyjkę i ją sobie przywłaszczył. Kto i kiedy - nie pamiętam. Czy ten ktoś przyznał się do zżynki? Nie pamiętam. Ale jak tylko sobie przypomnę, to będę wiedział. Bo ja to u kogoś potem słyszałem. Proszę o pomoc. Dodam, że chodzi o refren od 1:00 do 1:15.

Jeśli już ktoś dotrwał do końca z moimi robakami, a nie wie gdzie ja słyszałem ten refren Talking Heads, to może chociaż podzieli się swoim robakiem. Co tam Was dzisiaj zżera od środka? Jaka melodia, bo nie wmówicie mi, że żadnej melodii sobie w głowie nie nucicie.

 

Komentarzy: 5 Nie dodano tagów

Święto Wiosny

2011-03-15 19:20:43

Albowiem gdy światło przygasło, Monteaux dał znak orkiestrze i w powietrzu rozległy się przenikliwe, wysokie dźwięki fagotu. Muzyka rozwijała się, potężniała, ale publiczność najwyraźniej nie zamierzała się uspokoić. Gdy kurtyna poszła w górę, na widowni wybuchła burza. Sala podzieliła się na dwa obozy – przeciwników i zwolenników – i już nie wiadomo było kto bardziej hałasuje. Głośne protesty mieszały się z jeszcze głośniejszymi próbami uciszenia rozgorączkowanej publiczności. (...) Wrzawa rosła z każdą chwilą. (...) Gdzieś tam pomiędzy tym rozognionym tłumem siedział Debussy w towarzystwie Saint-John Perse'a, blady Roerich, Ravel ze łzami w oczach, podniecony Cocteau i wszyscy bliżsi i dalsi przyjaciele Strawińskiego. Ale jego już nie było na sali. W parę minut po wybuchu tej awantury wybiegł trzasnąwszy drzwiami. „Nigdy dotąd nie byłem takki zły. Ta muzyka była mi bliska, lubiłem ją, i nie mogłem zrozumieć dlaczego ludzie, którzy jej nigdy jeszcze nie słyszeli, z góry protestują. Rozwścieczony wpadłem za kulisy i ujrzałem Diagilewa, jak na przemian gasił i zapalał światła, co było ostatnią szansą uspokojenia widowni. Przez resztę przedstawienia tkwiłem w kulisie obok Niżyńskiego, trzymając go za poły fraka, podczas gdy on stał na krześle wykrzykując liczby do tancerzy.” Gdyż wbrew usiłowaniom części widzów, mimo hałasu i awantur na sali, przedstawienie kontynuowano. Tumult nie ustawał. I nie ucichł nawet wtedy, gdy kurtyna opadła i na widowni rozbłysło światło, obnażając spustoszenie, jakie w ciągu czterdziestu minut dokonało się w tym wytwornym, paryskim towarzystwie. Kłótnie i awantury przeniosły się na ulice, do kawiarni i restauracji. Spośród tych, którzy byli tego wieczoru w Teatrze des Chaps – Elysees nikt chyba nie spał tej nocy.
 
fragment książki Ludwika Erhardta - "Igor Strawiński".
 
 
To był 29 maja 1913r. Z tego towarzystwa tylko Diagilew przeczuwał co się może dziać podczas premiery. Jak tylko usłyszał muzykę Strawińskiego i zobaczył choreografię Niżyńskiego, przeczuwał, że to może być wielka premiera. Właściwie to nie do końca wiadomo co tak rozjuszyło publikę. Muzyka i choreografia owszem, odbiegały od kanonu, ale mimo wszystko reakcja była zdecydowanie zbyt emocjonalna. Były sugestie, że to właśnie Diagilew rozpętał taką reakcję, że tak rozognił atmosferę przed premierą. Być może to prawda, biorąc pod uwagę jego ekscentryczny charakter.
 
Dziś już nie ma takich reakcji na muzykę, na cokolwiek, jakąkolwiek premierę. Jest tylko silenie się na „nową jakość”. Wszystko musi mieć nową jakość, jakby panowało pragnienie zmiany epoki, końca postmodernizmu. Wszystko już było, więc z zapartym tchem oczekuje się czegoś zupełnie nowego, nowego otwarcia, czy to w kinie czy w muzyce. Nie ma przełomu, ale i być nie powinno, postmoderna ma się świetnie. Dostępność kultury zamieniła ją kulturę w popkulturę, a ta z kolei produkuje Lady Gagę i inne kontrowersje. Nie ma co marudzić, ale przypomnieć trzeba, że takie rzeczy jak Święto Wiosny tworzyły się same, bez żadnej spinki. Strawiński tworzył muzykę grając na fortepianie w towarzystwie Niżyńskiego, który na bieżąco układał choreografię. To był zupełnie naturalny proces. Świadomość, że powstaje dzieło ponadczasowe, owszem, Strawiński miał w trakcie tworzenia, ale nie zakładał tego od razu. Świadomość taką miał także Diagilew. Ale Święto Wiosny powstać miało, bo trzeba było baletu na otwarcie sezonu Baletów Rosyjskich w Paryżu, więc powstało. Nikt się nie silił na „nową jakość”. Nowa jakość powstała po prostu sama z siebie.

Jean Cocteau Igor Strawiński gra Święto Wiosny

Komentarzy: 2 Nie dodano tagów

Sztuka dekonstrukcji czy sztuczna dekonstrukcja?

2011-02-11 11:56:45

Dekonstrukcja czyni sztukę z konstrukcji i formy. Dekonstrukcja nie jest sztuką. Przekształcając gotowy produkt czynimy sztukę dekonstruując sztukę. Czy sztukę znajdziemy w zamkniętych ramach gatunku? Dekonstrukcja jest celem i drogą jego osiągnięcia, próbą tworzenia. Dekonstrukcja nie jest kierunkiem ani sposobem działania. Więc czym jest dekonstrukcja?

To motto z rewelacyjnego albumu projektu The Construction of Dub. Motto przyświeca albumowi, muzyce, tekstom, a jednocześnie jest konceptem, tajemniczą zagadką, której rozwiązanie próbuje rozpaczliwie znaleźć mózg i jedyny członek projektu Ernest Bilhaar.

Ernest Bilhaar to kanadyjczyk żydowskiego pochodzenia. Ten niespełna trzydziestoletni informatyk zafascynował się technologią dobrych kilkanaście lat temu. Po codziennym dniu w korporacyjnej rzeczywistości wsiąkał w swoje królestwo i podążał za białym królikiem niczym matriksowy Neo. Zachwycił się muzyką rege i później dub. Kilka lat temu powołał do życia projekt
The Construction of Dub. Debiutancka i, jak zarzeka się Bilhaar, jedyna płyta projektu ukazała się w 2009r. Po prostu The Construction of Dub. Dłubanie w komputerze, tworzenie muzyki zajęło mu dobrych kilka lat, a skomponowany materiał oraz własne, odłożone, ciężko zarobione pieniądze pozwoliły mu na wynajęcie studia oraz muzyków sesyjnych i nagranie płyty. Efekt przechodzi wszelkie oczekiwania.

Płyta zaczyna się od mocnego uderzenia. Mesmeryczne staccato kaskady akordów bombarduje naszą głowę z częstotliwością bliską najszybszym dokonaniom muzyki rave, by równie niespodziewanie przejść w błogie kolaże barw ciepłych przynoszących od razu na myśl Animal Collective. Czy na pewno? Delikatnie bujający rytm, ni to rege, a już na pewno nie dub, niepostrzeżenie około połowy numeru w dub właśnie przechodząc, ku zdziwieniu słuchacza. Bilhaar zaczyna śpiewać, a my od razu rozpoznajemy manierę wokalną Rogera Watersa z okresu The Wall, tylko jakby całkiem inna melodyka, tekst natomiast nawiązuje do
Here Comes The Sun Beatlesów. Hmm, postmodernistyczna łamigłówka?

 Nostalgia i brawurowa bezkompromisowość osiąga jednak apogeum w czwartym utworze na płycie. Muzyka delikatnie wkracza w audialną błogość. Ograniczone przestrzenie powodują dźwiękową skromność, co z kolei prowadzi do pedanterii, a nieśmiałe łączenie dźwiękowych plam skutkuje pełnobrzmiącym obrazem. Pędźmy dalej, każda sekunda pulsuje w każdym następnym utworze wycyzelowaniem i misternością wykonania. Ernest pokazuje, że potrafi wysublimować i przewartościować rzeczywistość już dokonaną. Dekonstrukcja? Jak najbardziej. Dekonstrukcja jawi się na tej płycie jako koncept. Intymność tych dźwięków nie utrzymuje się jednak w każdym calu tego materiału z siłą constans, wręcz przeciwnie. Dzikość i drapieżność tej płyty rośnie w parabolicznym stosunku, by swój punkt kulminacyjny i swoiste katharsis osiągnąć w ostatnim numerze, ale o tym niżej. Jest to swego rodzaju apokryf do całej muzyki dub, ale to stwierdzenie (pojawiające się często w wywiadach) należy traktować jedynie w kategorii żartu. Ta płyta przewartościowuje nie tylko muzykę dub, bo wbrew pozorom dubu tam prawie nie ma, a jednocześnie jest w każdej minucie. Ta płyta pokazuje, że w obrębie wydawałoby się martwego i dość wąskiego gatunku, można stworzyć sztukę i to z wysokiego C. Świadczą o tym choćby kongotroniczne dźwięki oraz marginalne i zdeformowane brzmienia starych lampowych instrumentów (skąd on je miał?).

Dronowa perfekcja dostępuje zaszczytu boskiej niemalże percepcji. Spora dawka infantylnych, a jednak hiperintensywnych wokaliz oraz quasi-bluesowej wirtuozerii doprowadza do wrzenia końcówki neuronów oraz połączenia synaptyczne. Czasami Bilhaar próbuje okiełznać swoje ekstatyczne wyobrażenia na temat muzyki dub, ale z korzyścią dla nas, nie udaje mu się to. Jak dekonstrukcja, to w całości, dochodząc do błogich harmoni, a kiedy zbliżają się dźwięki grane na elektrycznym pianinie, wzmocnione silny basem, wiemy już, że właśnie nadchodzi ostatni utwór. To
Deconstruction (Reprise). Znów kaskada dźwięków (to aż 36 akordów!), tylko tym razem zloopowanych i puszczonych od tyłu. Za chwilę już wiemy, to melodia ze środkowego utworu na płycie Will we find art, tyle, że zamiast na oboju, grana na cymbałkach. To wysublimowana gra ze słuchaczem, bo za chwilę kaskada się kończy i zaczynają nagle dziwne, kakofoniczne smyki kilkukrotnie kontrapunktowane elektronicznymi stukotami i perkusyjnymi maźnięciami w sonorystycznych pasażach kolorystycznie ubarwionych jazzową konstatacją. Repryza powoli się kończy i za chwilę zdajemy sobie sprawę, że już tylko rezonuje nam w głowie. Fantastyczna płyta artysty, który próbuje dekonstruując sztukę zamkniętą w pewnych ramach, nadając jej nową jakość. Projekt The Construction of Dub nie tylko poszukuje własnego języka. On już ten język znalazł i tym właśnie językiem próbuje nam odpowiedzieć na najwartościowsze pytanie: czym jest sztuka? Sama nazwa projektu to zachwycająca gra słów. The contruction/deconstruction. Konstrukcja/dekonstrukcja. Dekonstrukcja muzyki jako sztuki w ramach jednego gatunku, granice tego gatunku poszerzając w nieskończoność, jednocześnie ich nie przekraczając. Paradoks? Nie, dekonstrukcja. The Construction of Dub rozwala ułożone puzzle i układa je na nowo. I o dziwo, puzzle pasują do siebie w różnych konfiguracjach. Normatywność i rzeczwistość wcale nie musi być jednoznacznie i komunikatywnie zdefiniowana. Sztuka łamanie zasad, to sztuka ich tworzenia. Zachęcam do posłuchania. To na pewno album, który przejdzie do historii. On tworzy historię.

The Construction of Dub


1. Deconstruction
2. Make art of
3. Construction and form
4. Deconstruction is not art
5. Transforming the finished product
6. We make art
7. Deconstructing the art
8. Will we find art?
9. In the frames of genre
10. Deconstruction is a goal
11. Way of achieving
12. A creation try - out
13. Deconstruction is not direction
14. Not a way of performing
15. So what is?
16. Deconstruction (reprise)




Jak widać motto albumu jest zamieszczone na albumie wprost. Wystarczy przeczytać listę utworów, a widzimy, że to właśnie jest to motto. Koncept zaznaczony na trwałe, bez sztucznych podziałów. Wprost, ale w zawoalowany sposób zarazem. Konstrukcja niby jasna, a jednak zdekonstruowana, bo po ostatecznym pytaniu w dwóch ostatnich utworach, mamy ochotę puścić ten album jeszcze raz i powrócić do początku rozważań. Ciągła analiza, ciągłe myślenie, aż w końcu spójny i trwały wniosek. Tak jak cała muzyka na albumie. Duch Derridy unosi się nad tym albumem w oparach skłębionego koceptualnego dymu. Cóż tu więcej dodać?
 
Tylko tyle, że koniecznie proszę kliknąć w ten LINK!!!, żeby całkowicie zrozumieć powyższą recenzję. Inaczej będzie to tylko jedna z wielu recenzji mało znanego projektu. A szkoda by było.


Komentarzy: 0 Nie dodano tagów

« wróć 1 2 3 4 czytaj dalej »