Z archiwum polskiej piosenki 3/18
2010-05-06 20:16:24
Trzecia odsłona i pierwsze chóralne uuuuu (wszyscy Prawdziwi Papsi wyją z zachwytu).
Ex Dance "Czarny smog", 1987.
Dziennikarze, jak wiadomo - nie tylko muzyczni - najbardziej kochają pisać o sobie, acz spotyka się to niejednokrotnie z SARKANIEM czytelników. Artyści także uwielbiają pisać o sobie, ale im wolno. Ohydna dyskryminacja. Oto, w ramach sprzeciwu, odcinek autobiograficzny. Zapewne nie ostatni w tym sezonie. Uuuuu.
1983 rok, dostaję księgę piątą przygód Tytusa, Romka und A'Tomka. Bohaterowie wizytują w niej Stany Zjednoczone, jeszcze przed lądowaniem dusząc się od zanieczyszczeń, później obserwują potworne korki na ulicach, ogólną znieczulicę społeczną i upadek człowieka. Ojciec tłumaczy mi coś, czego i tak nie rozumiem.
1984, bawimy się na budowie. Pada sakramentalne pytanie: "wolisz enerdowców czy erefenowców?". Kolega odpowiada "erefenowców, bo mają lepsze rakiety". Moja świadomość trwającego wyścigu zbrojeń i technologii wzrasta.
1985, wyjeżdżam na wakacje do miejscowości Soczewka. Ośrodek wczasowy zbudowany jest nad jeziorem, w którym nie wolno się kąpać, woda śmierdzi chemikaliami. Ojciec spada z łódki do złowrogiego akwenu i dostaje wysypki. Pierwszy raz oglądam na własne oczy skażenie środowiska.
1986, w telewizji katastrofa Challengera, a na wideo u stryja film "Nieoczekiwana zmiana miejsc", z którego zapamiętuję głównie zdegradowanego, bekającego bezsilnie przed pyszniącą się witryną sklepową Dana Aykroyda i rozczarowaną Jamie Lee Curtis z wielkimi cyckami, czyli przedstawicieli nizin, skazanych na przegraną w bezwzględnym, betonowym świecie kapitalizmu. Jeden z mieszkańców hotelu robotniczego, w którym się gnieżdżę, wyskakuje z balkonu, nie widząc dla siebie miejsca w bezwzględnym, betonowym świecie socjalizmu. Świta mi w małej ślicznej główce, że dzieje się coś bardzo złego, ale nie wiem dlaczego.
1987, mama kupuje mi książkę Bogdana Chruścickiego "Igrzyska u stóp Hollywood". Dowiaduję się z niej między innymi, że chińskie siatkarki pod wodzą Hang Rong Zeng bezapelacyjnie zwyciężyły, ale przede wszystkim, że Los Angeles jest piekłem na ziemi, nie ma czym oddychać, wszyscy patrzą tylko jak tu przewalić jelenia na kasę, wszędzie reklamy dające złudzenie luksusu na wyciągnięcie ręki, lecz chodniki gęsto usłane są żebrakami. Żebracy, sportowcy, dziennikarze i nawet nieliczni przedstawiciele klasy uprzywilejowanej ciągle kaszlą, bo nad miastem unosi się SMOG. Zdaję sobie sprawę, że żyję w cieniu bomby, jest ogólny syf, wszystkich nas czeka katastrofa i nawet Hang Rong Zeng tu wiele nie poradzi. Ojciec nic mi już nie tłumaczy.
W tym samym roku, tylko później, oglądam jak zawsze "Wideotekę" Krzysztofa Szewczyka, gdzie prezentuje on nagranie "Czarny smog" zespołu Ex Dance, objaśniając, że byli członkowie Papa Dance mają nowy projekt i oto on. Wielce zajarany (bo jestem wówczas psychofanem Papa Dance - pobijcie to) ustawiam swój magnetofon marki Daria przy głośniku telewizora marki Rubin - ostrożnie, bo wiem, że te telewizory charakteryzują się ciekawą umiejętnością samozapłonu - i rejestruję utwór. Bardzo mi się on podoba. Słucham go potem z kasety marki Stilon kilkadziesiąt razy. Nie tylko muzyka, ale i tekst przemawiają dobitnie do mojej nękanej niepewnością jutra, dziewięcioletniej duszyczki. Koledzy myślą, że to jest piosenka o czarnym smoku, ale oni mówią babington zamiast badminton, więc już dawno uznałem ich za jednostki nieco upośledzone leksykalnie.
Przychodzi rok, zdaje się, 2001. Kasety Stilon straciły świeżość swą, ale pamięć nie odmówiła współpracy i odkrycie Napstera w pracowni komputerowej na wydziale staje się dla mnie okazją do przypomnienia sobie przebojów dzieciństwa. Napster jednak cierpi na istotną ułomność - brakuje w zasobach jego użytkowników utworów polskich. O Ex Dance w ogóle zapomnij. Posłusznie zapominam.
Dopiero kilkanaście miesięcy temu ściągam z sieci składankę "Savitor-Tonpress vol. 3" zawierającą "Czarny smog" i konfrontuję szczeniacką fascynację z aktualną, niezmiernie już wyrafinowaną, świadomością muzyczną.
Doznaję jak skurwysyn.
Po czterech taktach bicia bębnów a la "There's Something Going On" mamy junacki (niby dęciaki), nader chwytliwy motyw przewodni przełamany modulacją - to znak firmowy Papsów, zwłaszcza na debiucie! - w szesnastej sekundzie, potem wchodzi kolejna, i kolejna, i na luzie rozpieprza nieprzygotowanych, przygotowanych zresztą też. To co powiedzieć o łagodzącej napięcie, schodzącej krokowo, po kolejnych stopniach skali zwrotce? O powrocie do wspomnianej zawiłej progresji, w refrenie, gdzie Grzegorz Wawrzyszak podbity kwintowo-oktawowym chórkiem w sposób doskonały ignoruje nawet najbardziej radykalne zmiany akordów pozostając przy natychmiast zapamiętywalnym szlagworcie? O płynnym przejściu (w końcu zostajemy na tym samym następstwie) z powrotem do motywu syntezatora? O fusionowym basie, który jest grany oczywiście klangiem, a mimo to pomaga zamiast przeszkadzać? O balladowym, kilkupiętrowym mostku, gdzie utwór sięga szczytów kunsztu songwriterskiego, pozostając gładko przełykalnym mimo wprowadzenia gryzących harmonii na słowach "spotkania, porwania"? O umiejętnie schowanych w miksie (produkcja kładzie nacisk na groove sekcji), a non stop poszerzających układ klawiszach? O tekście, aktualnym wówczas i aktualnym teraz, czyli - mimo pewnej narracyjnej naiwności - uniwersalnym?
Może to, że najprawdopodobniej jest to kolejny dowód w sprawie, która się toczy.
http://www.youtube.com/watch?v=7xXD9ij4ntE
Skomentuj