Nie jesteś zalogowany

 20 (styczniowe)

2011-02-05 13:18:42

Mogwai - Hardcore will never die but you will

Z "Mogwai", jak i post-rockiem ogólnie jest jeden problem, odnoszę wrażenie, że znaczy mniej więcej dziś tyle, co art-rock. Pod kątem - mówisz "post-rock" i wiesz co usłyszysz. Mówisz "nowe mogwai" i właściwie nie musisz nawet go odpalać. Jest to smutne o tyle, że naprawdę uwielbiam ten zespół. Nie zmienia to jednak faktu, że od czasu "Happy songs for Happy people" naprawdę trudno mówić o jakichś wybitnych dokonaniach. Jasne, momenty zawsze były, ale płyty jako całość broniły się średnio. Nie inaczej jest teraz (pomijając absurdalne tytuły, które należą do najlepszych w całej ich twórczości). Taki mogwai-emulator, głośno, cicho, głośno, klimat, delay, czasem jakiś mniej czy bardziej udany wokal. Ja jak i wielu innych smutnych gości, którzy lubią sobie posłuchać tego typu grania mogą sobie rzecz puścić przed snem, czy podczas czytania książki, jednak biorąc pod uwagę, że grają dla nas goście którzy spłodzili "Come On, Die Young", "Young Team", czy "Happy Song for Happy people"...można mówić o rozczarowaniu. Tym większym, że zamykające album "Too raging to cheers" i "You're Lionel Richie" pokazują, że nawet będąc totalnie wtórnym można tworzyć piękne rzeczy. Czyli mamy trzeci przeciętny album z nieprzeciętnie dobrymi momentami. (6/10)

And you will know us by the trail of dead - Tao of the dead

No, nareszcie im wyszło. Mogła przypaść do gustu bezpretensjonalność "so divided", ale smutny fakt jest taki, że swoimi pierwszymi trzema płytami skład wyśrubował sobie poziom na tyle wysoki, że od wydania "words apart" wiele osób obserwuje ich na zasadzie - "ciekawe co jeszcze może im nie wyjść". Przy poprzedniej, pompatycznej do granic możliwości "The century of self" odpadłem nawet ja. Nowe AYWKUBTTOD mimo, że o genialność "source, tags and codes" ociera się tylko momentami i nie kopie tak mocno, jak debiut i "madonna", imponuje wielobarwnością, energią i pomysłowością. Cieszy, że to co nie mogło im wyjść od "world apart" wreszcie przybrało ciekawą formę. Płytki właściwie słucha się jednym rzutem, utwory, wzorem rockowych klasyków (ponoć panowie bardzo inspirowali się Pink Floydami, Yesami i innymi Rushami) są ze sobą ciekawie połączone tworząc jedną, porządną post-hardcorową epopeję. (8/10)

MillionYoung - Replicants

Chillwave, chwillwave...no fajnie. Miła muzyka. Warto posłuchać póki stylistyka jest jeszcze nieoklepana, bo boję się, że ten gatunek może skończyć się szybko i smutno. (6/10)

The Twilight Singers - Dynamite Steps

Fakt, że "Dynamite Steps" wychodzi prawie 5 lat po "Powder Burns" smutno przypomina mi o tym jak starym prykiem jestem. I tylko to, że z grubsza, w samej muzyce Dulliego niewiele się zmieniło (w tym wypadku to akurat dobrze) odciąga mnie od myślenia o tym jak ten czas leci. Dalej nikt na rockowej scenie nie atakuje tak soulową żarliwością co Dulli i dalej w tych w swoich nostalgicznobarowosentymentalnoromatycznych nikt nie gryzie tak mocno. Niezależnie od tego czy serwuje ballady bliskie "Twilight as played by" ("Blackbird the fox"), czy oldschoolową jazdę w stylu wczesnych nagrań Afghan Whigs ("waves"), czy wypadkową dwóch podejść uskutecznianą chociażby na "Blackberry belle" wypada to zjawiskowo. Dobrze, że zrezygonował z mdłych radosnych przebłysków które zdarzały mu się na "saturnaliach" wydanych z Laneganem. Można się bulwersować, że Dulli jest ciągle taki sam, że właściwie od mniej więcej dekady w obrębie swojej stylistyki nie pokazał nic nowego. Można... tylko po co? Gdyby teraz przyszły mu do głowy jakieś wątpliwe muzyczne rewolucje tron stałby pusty. I mimo, że jako całokształt "Dynamite Steps" nie jest tak spójne, jak pierwsze dwa albumy Twilightów to nie można się od tej płyty uwolnić. (9.5/10)

Sonic Youth - SYR 9 Simon Werner a Disparu

Powinienem w tym miejscu napisać "Sonic Youth są zajebiści, bo to Sonic Youth" i się pożegnać. Co mogę dodać? No dobrze... soundtrack, czyli ma coś zilustrować, nie ma wokali. Stylistycznie bliżej jest do eksperymentów "NYC Ghost and flowers" niż piosenkowości ostatnich płyt. Wiem, że zdania są podzielone, ale dla mnie "NYC" jest jednym ze szczytowych dokonań składu dlatego taka wolta (nawet jeśli wykonana tylko na okoliczność jednej płytki) mnie cieszy. Nie wiem jak to możliwe, żeby po 30 latach dalej ociekać taką weną (nie licząc, i tak fajnie wplecionego mini-cytaciku z "Diamond sea"). Mamy więc drugi (choć diametralnie inny niż "Eternal") pod rząd stuff soniców z najwyższej półki. (9.5/10)

Nie dodano tagów



Skomentuj

Komentarze: 0

Nie dodano komentarzy.