Nie jesteś zalogowany

 Inna chwytliwość: Mark Ronson (& The Business Intl), "Record Collection"

2010-09-25 22:24:36

Znacie ten motyw. Wstajecie w sobotę rano po męczącym tygodniu. Niby spaliście, ale monstrualny poziom wymiętolenia wydaje Wam się tylko przez sen podkreślony, a nie zmniejszony. Usiłując wywalić z umysłu myśl Nigdy więcej internetu, to źle działa na komórki mózgu, jak będę tyle siedzieć przy komputerze, wypali mi gałki oczne, a, co więcej, wypadnie mi soczewka zaraz, otwieracie skrzynkę mailową. Znajdujecie tam przypominajkę o wydanym dnia poprzedniego albumie Marka Ronsona. O, Boże, jaka piękna sobota! Ranek dopiero, już słońce świeci, z nowymi soczewkami się widzi wyraźniej.

Mam mnóstwo jakiejś takiej... sympatii wobec Marka Ronsona. Facet jest głównie producentem. Powinnam się jeżyć, nauczona przykładami Timbalanda, którego płyta solowa była nudna, i wcale nie jakoś świetnie wyprodukowana, czy The Neptunes, którzy jako N.E.R.D. podobali mi się w 2005, a teraz nudzą. Do tego debiutanckie wydawnictwo Ronsona robiło głównie za przykład modnego brytolskiego hip-hopu. Takiego... Gdzieś kiedyś przeczytałam recenzję Dizzeego Rascala, w której autor, przerażony rozwojem wypadków i kierunkiem, w jaki zmierza świat, stwierdzał: A Brytyjczycy uznają go za pop. Takiego pop hip-hopu. A w dodatku drugą płytę wypełniały głównie covery, najgłupsza idea, na jaką moim zdaniem wpadł muzyczny świat.

I tu wchodzi paradoks: to była świetna płyta. Zero ambicji, imprezka u koleżanki i sprzątanie (w sobotę rano) to maks zastosowań, jakie widzę, ale Ronson rozsadził szufladkę poprzez mnóstwo wyjątkowo prościutkich, a przez to tym wdzięczniejszych zabiegów. Zrobić Coldplay na przyjemny jakby jazz, zaprosić modną w 2007 Lily Allen do zaśpiewania modnych w 2007 Kaiser Chiefs, rzucić uroczego chłopaka, Daniela Merriweathera, który się tym albumem wypromował niejako, scoverować sobie na luzaka Toxic Britney i Just Radiohead, kazać Amy Winehouse oraz Kasabian wystąpić w nieco zmienionych wersjach swoich własnych utworów. A to wszystko bez wrażenia niespójności, bo trzymane cały czas wokół motywu obecny indie hype. Ale też świeże mimo upływu czasu i faktu, że samo zostało zanurzone w hype'ie.

Ucieszyłam się więc perspektywą nowej płyty Ronsona, zwłaszcza że singiel o jeżdżeniu na rowerze był uroczy i przyjemnie wibrująco-słodki (głos chłopaczka z ot, takiego sobie The View, czyli od razu skojarzenia z zaspanymi oczami, wąskimi dżinsami i nastolatkami czekającymi nieśmiało z mazaczkami pod miejscem koncertu w nadziei, że artysta pojawi się wcześniej, a spóźnia się trzy i pół godziny). Podobny motyw doboru osób do współpracy, może odrobinę większy nacisk położony znowu na popowy hip-hop, podobna spójność. Tym razem coverów zabrakło. Zastąpiły je bardzo przyjemne kawałki z niezłymi tekstami. Ale Ronson znowu rozbił bank wdzięku. Sprytny rzemieślnik? Tak, ale bardzo sprytny. Już otwierające album Bang Bang Bang dla popujących będzie przyjemnym popem, dla alternatywców fajnym wykorzystaniem Q-Tipa i syntezatorka, Somebody to Love Me dla popujących będzie z przystępnym przesłaniem, dla alternatywców fajne pobrzękiwania, i tak dalej.

I o to chodzi, bo niczego nie lubię mniej niż Ta piosenka jest naprawdę głupia. I łatwa. Leci tak: la-lalala-la-lalala. Denerwuje mnie. Gdzie udziwnianie? A równocześnie mój mózg domaga się jej i domaga, i domaga. I boli mnie, ale jak tu dyskutować z własnym mózgiem? Nie można, ale za to teraz z sercem też nie trzeba, bo jest pobrzękiwanie.




Skomentuj

Komentarze: 0

Nie dodano komentarzy.
Logowanie
Zapamiętaj mnie
Bezpieczne logowanie (SSL)
Zapomniałem hasła
» zarejestruj się!