Nie jesteś zalogowany

Posty z kategorii: "elektronika"


Inna chwytliwość: Mark Ronson (& The Business Intl), "Record Collection"

2010-09-25 22:24:36

Znacie ten motyw. Wstajecie w sobotę rano po męczącym tygodniu. Niby spaliście, ale monstrualny poziom wymiętolenia wydaje Wam się tylko przez sen podkreślony, a nie zmniejszony. Usiłując wywalić z umysłu myśl Nigdy więcej internetu, to źle działa na komórki mózgu, jak będę tyle siedzieć przy komputerze, wypali mi gałki oczne, a, co więcej, wypadnie mi soczewka zaraz, otwieracie skrzynkę mailową. Znajdujecie tam przypominajkę o wydanym dnia poprzedniego albumie Marka Ronsona. O, Boże, jaka piękna sobota! Ranek dopiero, już słońce świeci, z nowymi soczewkami się widzi wyraźniej.

Mam mnóstwo jakiejś takiej... sympatii wobec Marka Ronsona. Facet jest głównie producentem. Powinnam się jeżyć, nauczona przykładami Timbalanda, którego płyta solowa była nudna, i wcale nie jakoś świetnie wyprodukowana, czy The Neptunes, którzy jako N.E.R.D. podobali mi się w 2005, a teraz nudzą. Do tego debiutanckie wydawnictwo Ronsona robiło głównie za przykład modnego brytolskiego hip-hopu. Takiego... Gdzieś kiedyś przeczytałam recenzję Dizzeego Rascala, w której autor, przerażony rozwojem wypadków i kierunkiem, w jaki zmierza świat, stwierdzał: A Brytyjczycy uznają go za pop. Takiego pop hip-hopu. A w dodatku drugą płytę wypełniały głównie covery, najgłupsza idea, na jaką moim zdaniem wpadł muzyczny świat.

I tu wchodzi paradoks: to była świetna płyta. Zero ambicji, imprezka u koleżanki i sprzątanie (w sobotę rano) to maks zastosowań, jakie widzę, ale Ronson rozsadził szufladkę poprzez mnóstwo wyjątkowo prościutkich, a przez to tym wdzięczniejszych zabiegów. Zrobić Coldplay na przyjemny jakby jazz, zaprosić modną w 2007 Lily Allen do zaśpiewania modnych w 2007 Kaiser Chiefs, rzucić uroczego chłopaka, Daniela Merriweathera, który się tym albumem wypromował niejako, scoverować sobie na luzaka Toxic Britney i Just Radiohead, kazać Amy Winehouse oraz Kasabian wystąpić w nieco zmienionych wersjach swoich własnych utworów. A to wszystko bez wrażenia niespójności, bo trzymane cały czas wokół motywu obecny indie hype. Ale też świeże mimo upływu czasu i faktu, że samo zostało zanurzone w hype'ie.

Ucieszyłam się więc perspektywą nowej płyty Ronsona, zwłaszcza że singiel o jeżdżeniu na rowerze był uroczy i przyjemnie wibrująco-słodki (głos chłopaczka z ot, takiego sobie The View, czyli od razu skojarzenia z zaspanymi oczami, wąskimi dżinsami i nastolatkami czekającymi nieśmiało z mazaczkami pod miejscem koncertu w nadziei, że artysta pojawi się wcześniej, a spóźnia się trzy i pół godziny). Podobny motyw doboru osób do współpracy, może odrobinę większy nacisk położony znowu na popowy hip-hop, podobna spójność. Tym razem coverów zabrakło. Zastąpiły je bardzo przyjemne kawałki z niezłymi tekstami. Ale Ronson znowu rozbił bank wdzięku. Sprytny rzemieślnik? Tak, ale bardzo sprytny. Już otwierające album Bang Bang Bang dla popujących będzie przyjemnym popem, dla alternatywców fajnym wykorzystaniem Q-Tipa i syntezatorka, Somebody to Love Me dla popujących będzie z przystępnym przesłaniem, dla alternatywców fajne pobrzękiwania, i tak dalej.

I o to chodzi, bo niczego nie lubię mniej niż Ta piosenka jest naprawdę głupia. I łatwa. Leci tak: la-lalala-la-lalala. Denerwuje mnie. Gdzie udziwnianie? A równocześnie mój mózg domaga się jej i domaga, i domaga. I boli mnie, ale jak tu dyskutować z własnym mózgiem? Nie można, ale za to teraz z sercem też nie trzeba, bo jest pobrzękiwanie.


65daysofstatic, "We Were Exploding Anyway": okładka prawdę ci powie

2010-07-20 20:45:36

Nie lubię  65daysofstatic jakoś szczególnie. Zapewne ze względu na niewielkie z ich muzyką obeznanie (zatrzymałam się gdzieś na okolicach Radio Protector jest zacne, ay). Jestem więc w stanie patrzeć na nieszczególnie ważne w epoce iPodostwa detale, jak okładka, wygląd strony internetowej, brzmienie nazwy, takie sobie drobiazgi. A te w przypadku staticów (nie uważacie, dygresja, że static, zwłaszcza z takim ładnym k o podniebienie, brzmi lepiej niż dosi? Stąd pozwalam sobie na nieortodoksyjne spoufalanie się z zespołem poprzez wprowadzanie własnej nomenklatury, koniec dygresji) zdają się naprawdę porządne, co najmniej na wysokości ostatniej płyty.

I tu mogłabym, weszłabym zresztą chętnie, w rozważania o tym, jak paskudne są w większości okładki we współczesnej alternatywie. Były do zeszłego roku, w tym pojawiła się faza na kółeczka, tyleż ozdobne, co minimalistyczne, więc nie narzekam (przepiękne There Is Love In You na przykład). A tu proszę.

~A.
2010-03-15 16:11:06
okładka mi się bardzobardzo podoba.



~C.
2010-03-15 16:11:18
taka w starym stylu, nie?

I sprzeczność: używam iPoda, ale, gdyby okładka We Were Exploding Anyway okazała się brzydka, nie chciałoby mi się ruszyć tej płyty. Po raz pierwszy od dawna obrazek robił za główny czynnik pójścia za muzyką. Stare, dobre czasy!

~A.
2010-03-15 16:11:33
właśnie tak pomiędzy.

Bo, wyobraźcie sobie, że doznanie estetyczne było na tyle przyjemne, że zerkałam sobie na tę okładkę z pewnym zadowoleniem, chodząc ze staticami po mieście, rozwieszając pranie jedną ręką, a drugą wyciągając iPoda z kieszeni, zerkałam na tyle często, że w pewnym momencie dostrzegłam niewątpliwą i niepobijalną zaletę albumu: idealną korelację między opakowaniem a zawartością.

~C.
2010-03-15 16:11:37
sam układ przypomina mi jakieś lata 80-te, Cocteau Twins i takie tam.

Proszę bardzo. Last.fm twierdzi, że 65daysofstatic jest kapelą post-rockową, i widać pewne elementy na tej płycie, nawet jeśli, jak się doczytałam, ma robić za bardziej taneczny fragment kariery staticów. Niby wszystko zaczyna oplątywać elektronika, klawisze, idzie się powoli w rejony czegoś bitopodobnego, nadal jednak jest to oplątywanie rzeczy głównej, gitarowej, a bitopodobność towarzyszy mocnej perkusji. A gitary i perkusja potrafią wyciągać głosy z przeszłości; moje ulubione Come to Me to połączenie wszystkich wyżej wspomnianych z psychodelicznie romantycznym Robertem Smithem.

~C.
2010-03-15 16:11:40
ale zdjęcie to nie wiem.
2010-03-15 16:11:44
nie umiem go nigdzie umieścić.
~A.
2010-03-15 16:11:48
teraz.
2010-03-15 16:11:52
jednak.

Jak szaleć, to szaleć, jak tanecznie, to tanecznie, jak oplątywać, to oplątywać, światła miasta i rozbłyski. Chociaż, popatrzmy. Para jest ubrana w skórzane kurtki, rock znów, i w tym wydaniu 65 podoba mi się najbardziej. Kiedy włączyłam sobie pierwszy utwór, Mountainhead, zachwyciła mnie równość tego utworu, jego idealna nośność, a równocześnie zimny profesjonalizm. Perkusja tak, gitara tak, motyw, wejście, wszystko podzielone na równe, układające się starannie fragmenty, powoli, jeden koło drugiego. Wyobraźcie sobie, że stoicie w zupełnie ciemnej, cichej sali (opuszczona hala, co by niósł się dźwięk?), po czym nagle oślepia was światło ze sceny, a zanim zdołacie się przyzwyczaić, wasze zmysły atakuje hipnotyczne podbicie, tracicie trampki, o orientacji nie ma nawet co mówić, jedyne znaki o istnieniu jakiejkolwiek przestrzeni sygnalizowane są przez zespół, który buduje przed wami własną.

~C.
2010-03-15 16:12:11
ona jest sztucznie postarzana nawet, popatrz na te jakieś zagięcia, smugi ;d

W ramach zabudowywania przestrzeni na zdjęciu dostajemy wszystkie dodatkowe efekty, tak samo zresztą próbuje postępować 65. Dance Dance Dance ma zachęcać niepokojącym klimatem przecinanym bębnami, Piano Fights łączy inspiracje cybałkowe, fortepianowe i mocny riff, Weak 4 galopuje.

~A.
2010-03-15 16:12:25
uwielbiam to sztuczne postarzanie.
2010-03-15 16:12:29
jest takie tandetne.
2010-03-15 16:12:45
smugi, jakieś niby stare szumy itd.
2010-03-15 16:13:23
to już lepiej się bawić po prostu konwencją, a nie tak po chamsku "paczcie, jak my czerpiemy ze staroci!".

I tu dochodzimy do sedna problemu z We Were Exploding Anyway. 65daysofstatic starają się tak dzielnie wytworzyć gęsty klimat, że aż przedobrzyli. Tak bardzo starają się bombardować bodźcami, że aż zapominają, że za pierwszym razem ta metoda działa bezbłędnie, ale potem włącza się autopilot, który pyta To teraz będę podrywana do tańca z niepokojem w sercu, taa? A po okładce też widać zgrabne wykorzystanie obróbki grafiki, jeżeli się długo wpatrywać.

~C.
2010-03-15 16:14:14
no ciekaw jestem jak to wygląda w realu.
2010-03-15 16:14:22
bo tak w jpgu całkiem zgrabnie mimo wszo ;d

 ***
A zupełnie poza tekstem dziękuję ~C, znanemu jako wielki fan Sześćdziesiątek Piątek, za kuratelę i niezabicie mnie mimo profanacji świętości, oraz Highfidelity za zachętę (to była presja! Psychiczna!) do stworzenia wpisu.


Prawie jak "Endless Summer", czyli okołowakacyjnomuzycznie

2010-07-17 22:04:40

A bo to tak słuchanie trochę tego tu, nieco tamtego tam, i w zasadzie mogłabym napisać o 65daysofstatic, ale wyglądanie przez okno nieco mi ich dyskredytuje, nie, że coś mi się w nich nie podoba, bo jest w zasadzie parę rzeczy dobrych, aczkolwiek... No. To jest zbiór karmionych spacerami po mieście w gorącu luźnych refleksji o towarzyszących mi ostatnio płytach. Nic ambitnego, analiza Dostojewskiego w kontekście poszerzającego się instrumentarium muzyków dubstepowych w następnym odcinku.

Tymczasem na pierwszy ogień pójdą panowie, których odświeżyłam sobie w okolicach Open'era, ale prawdopodobnie już po ich polskim koncercie. Słodcy Kings of Convenience, okolice lata 2008 oraz uroczy w swej nienachalności Know How.

I nigdy bym nie pomyślała, że tak cudownie nadają się na teraz. Fakt, że poznałam ich latem, niczego nie zmieniał, jako że zawsze myślałam o charakterystycznym dla zespołu smuteczku pogodzonego z niezbyt udanym życiem osobistym w kontekście bardziej wiosny. Wczesnej jesieni może, niby jeszcze ciepło i przyjemne zapachy unoszą się w powietrzu, ale nie będzie tak, jak było, ech, Erlendzie, patrz, jak to się układa, ludzie przychodzą i odchodzą, a trąbka, jak grała pod gitarę, tak gra. Ale wdzięk jest wartością nieprzemijającą oraz działającą bez względu na porę roku.

Gdzieś tam sobie w moim odtwarzaczu jest od paru tygodni Soundpool. Pierwsza płyta kojarzyła mi się z przyjemnym, nienachalnym graniem A Sunny Day in Glasgow, druga zresztą także, choć więcej w niej wpływów-jakby-tanecznych. Przyjemnie, nienachalnie, średnio zapamiętywalnie, myślałam sobie. Dwa tygodnie temu byłam jednak na imprezie. Domówka, gorąco, duszno, nudnawo, nie tańczę. Zajęłam kontrolne miejsce opodal parkietu i z wystudiowaną blazą popijałam swojego drinka, nasłuchując nieco odległych odgłosów tanecznego popu. Z racji odległości rzekłabym nawet, że pogłosów. I wtedy pomyślałam o Soundpool. Muzyka na chwile jak te i dla takich zblazowańców jak ja, ale nieco cieplejsza, sugerująca, że mogą być lepsze imprezy, chęć na taniec, a gorąco nie zawsze jest irytujące. I nawet pogłosy są.

 I nowość, zupełna nowość, no jasssne, ale jak dla mnie nowość, czyli niejaka Janelle Monáe. Trochę rozczarowanie, bo pani jest zupełnie w porządku, przyjemna, głos ma ładny, widać, że osłuchana. Osłuchanie zawsze w cenie. To dlaczego narzekam? Bo miało być cudownie! Pan z Przekroju obiecał motylki w brzuchu jak przy pięknej Badu, szał jak przy The Love Below/Speakerboxxx Outkast, a tego zabrakło. Osłuchanie osłuchaniem, ale czekałam na jakiś... vibe, więcej życia, więcej radości. Janelle miksuje, co się da, kombinuje z przesłaniem, stylizuje się na kobietę-robota, próbuje rozmawiać o współczesnym feminizmie. I wszystko to chwalebne oraz ciekawy materiał na dysputę kulturoznawczą, ale, dopóki za nawałem tej, już podanej nieźle, treści nie pójdzie większy luz, jakaś iskra (a już jakieś przebłyski Beyonce są), ja, zwykła zjadaczka chleba, nie pójdę za Janelle.


M.I.A., "Maya", czyli God save the Queen

2010-06-28 21:01:37

Ten wpis chyba powinnam dedykować Warnie z trzech znaczących powodów:

a. przez jego tekst sięgnęłam do nowej płyty pani Arulpragasam

b. moje odczucia były totalnie różne od tego, co dostaliśmy w jego wpisie, przez co krwawiło mi serce, bo bardzo chciałam dzielić Rzabową radość

c. dwa tygodnie zbierałam się ze stworzeniem równocześnie wzruszającej i cynicznej repliki na tamten wpis, i nie udało mi się to do tej pory, a próbowałam, naprawdę próbowałam

Słucham jednak rzeczy dobrze znanych i lubianych, Lily Allen, Metronomy, mimo szczerych chęci oraz znalezienia kilku tuzinów nieznanych zespołów oraz płyt, które powinnam zapewne poznać teraz, zaraz. W związku z czym czuję, że zapewne muszę rozprawić się z Mayą raz, a dobrze, póki nie nadejdzie inny materiał do opisania.

Inny nie oznacza wcale lepszy, nawet jeśli spojrzymy na punkt b. Zdecydowanie tym, co przemawia za M.I.A., przemawiało zresztą za nią zawsze, jest odmienność. Tu dygresja: czy, jeśli artysta zawsze kombinuje i odmienia, to czy to w pewien pokrętny sposób też nie jest troszkę wyznaczanie sobie jednej drogi, drogi bardzo krętej, ale jakoś tam jednej? "Będę kombinatorem", tak jak "Będę indie chłopcem" czy "dziewczyną z fletem poprzecznym". Koniec dygresji. To dobra droga jest. Najłatwiej zdobyć nią moje serce, bo, jeśli nawet kombinacje mi się nie spodobają, i tak docenię włożony w nie wysiłek.

Ale nie, nie! Nie tak miało być, ciociu Mayu! Ty zawsze byłaś tą kombinatorką, u której wyznaczanie nowych dróg równało się wyznaczaniu dobrych dróg. I tak, zarówno Arular, jak i Kala to zdecydowanie był mój pop. Dlaczego siłą Mayi ma być jedynie kombinacja, którą i tak mnie nie przekonasz jako och, postarała się, bo tobie kombinowanie przychodzi tak naturalnie?

Potem zaczęłam się zastanawiać, co mi się w tym obecnym kombinowaniu nie podoba. Doszłam do wniosku, że wszystko jest kwestią osobistych preferencji. Kochałam tę niepokorną dziewczynę od niby-hip-hopu, a potem niby-popu. Każdą ewolucję Mayi spowijała jednak otoczka mnogości nawiązań, która zacierała podstawę, stąd nie jestem w stanie o jej muzyce powiedzieć jednoznacznie na przykład pop, tu przydają się te rozmyte kategorie indie-alternative. A pierwsze wrażenie po nowej płycie było takie, że albo dostajemy pop czysty (XXXO), albo promocyjną kontrowersję, też czystą (Born Free). A ja nie chciałam tak, ja nie tak lubiłam, ja wolałam tę niepokorną dziewczynę, która była ironiczna, śpiewała o Third World democracy, a równocześnie wszystko brała w lekki nawias dystansu swoim słodkim głosem, była pewna siebie, ale urocza, a nie wyważała bezpardonowo drzwi.

Ale, było, nie było, chyba tylko ona ma do tego prawo w tym roku. Zwłaszcza że, co dostrzegłam dopiero później, nagrała świetną płytę. Świetną jak na realia chwili obecnej, tego roku, obecnych trendów. iPodyzm, ot co, kult singla. Każda piosenka, oglądana oddzielnie, a nie jako część całości, okazała się naprawdę w porządku, z charakterystyczną nutką. Ba, nawet dostrzegłam przebłyski dawniejszej M.I.A. (słodycz Tell Me Why). Maya jest więc obecnie królową, ale królową łaskawą. A jeśli się z tym nie zgadzasz, cóż, you want me be somebody who I'm really not, ale kimże ty jesteś?


Charlie was heartbroken, czyli Telefon Tel Aviv, "Immolate Yourself"

2010-06-21 19:47:00

Wspominałam przy okazji Jamesa Holdena przybliżone okoliczności poznania zespołu Telefon Tel Aviv. To było dawno, to było w zeszłym roku, a że zeszły rok minął mi głównie na przekonywaniu się, że jestem zakochana w ciepłym freak folku i innych frakcjach podchodzących bardziej pod giatry niż elektronikę, to i panów z Chicago odsunęłam na później.

Witajcie w świecie później. Naprawdę później, bo początki z jedyną znaną mi na razie płytą grupy, tym właśnie Immolate Yourself, którym się jużjuż zajmujemy, były niezbyt zachęcające. Depresyjna, trochę płynąca, mocno podbita elektronika. W sumie to podbicie i płynięcie pasuje, bo zmierza w stronę depresyjną.

Krótka refleksja. Czysta, biała karteczka, trochę szarych znaków, ale zapisanych pod linijkę. Poczułam się nieco rozczarowana. Tu znów szybki przeskok do myśli Holdenowych: lubię nie rozumieć, lubię wracać, lubię być zaskakiwana, lubię kombinować, nie chcę po dwóch przesłuchaniach otrzymywać gotowej odpowiedzi, ciepłej, czekającej na złożone równiutko białe karteczki, szufladki.

Witajcie w krainie kolejnego, jeszcze późniejszego później. Kolejne podejście do Telefonu, po jakichś czterech miesiącach. Tutaj nastąpił wzrost zainteresowania. Może to kwestia zmiennej, szarawej pogody. Szarość ze słuchawek przeszła na zewnątrz, zewnętrze pasuje do przestrzeni wytwarzanej w słuchawkach. I senność, zdecydowanie senność, wszystkim zawładnęła senność. Płynące wokale stanowią dobrą formę porozumiewania się z taką rzeczywistością.

Wyciągamy papiery z szufladki. Dokładamy do tego kolejne, i to nie tylko ze swoją refleksją, ale i z suchą częścią informacyjną. Z pewnym zdziwieniem czytamy o śmierci połowy duetu w 2009, samobójstwo, nie samobójstwo. Potem zapoznajemy się z wpisem Joshuy Eustisa o zmarłym. Wiem, że to może dziwnie zabrzmi, ale wpis mnie zachwycił. No, w każdym razie powiedzenie o Charliem witty, heartbroken guy. Właśnie tak, właśnie to jest klucz do podsumowania tej płyty, właśnie tego szukałam. Odkrycia, że za depresją, za górnolotnymi tytułami (You Are the Worst Thing in the World, Immolate Yourself) widzę nie czarną dziurę, ale odrobinę romantyzmu. Smutne ciepło. W Immolate Yourself, kończącym płytę, otrzymujemy wyśpiewywane delikatnie down, down again. Jest jednak w wokalach jakaś nutka Junior Boys. Przejścia mają coś ożywczego, syntezatory wprowadzają lekki posmak niezapomnianych lat osiem zero, pastelowy pejzaż z odrobiną brokatu. Rozumiana depresja.


Niteczki, dzwoneczki: James Holden, "The Idiots Are Winning"

2010-06-18 20:42:05

Była sobie pewna wytwórnia, nazywała się Border Community, był sobie o niej post, nawet na stronie głównej, i założył ją pewien wspomniany w tym wpisie człowiek. Sety ma, produkcje ma, płytę własną jedną ma. Kojarzyłam pana z pewnej szokującej nocy, którą spędziłam z 4FunTV. Szok brał się z niemożliwości zrozumienia, w jaki sposób stacja ta może opowiadać o Audioriver, o Moderacie, o muzyce w ogóle, tak zaskakująco rozumnie.

I był tam sobie wtedy taki rozumny brunecik o uroczym akcencie, który musiał przerwać na jakiś czas karierę. Wtórność elektroniki go denerwowała, więc słuchał dużo krautrocka. Hm, proszę pana, pomyślałam z odrobiną sympatii, ale gdzieś tam, jakoś tam leciał wywiad z Telefonem Tel Aviv (punkty dostali dopiero w tym roku), więc brunecik poszedł cokolwiek w odstawkę, wyjąwszy kilka utworów (dobrych, patrz wpis o Border).

Kiedy włączyłam The Idiots Are Winning, byłam gotowa się kajać. Uczucie podobne do tego, co przeżywałam z nowym Panthą du Prince'em.

Zupełne zamknięcie w wąskiej, precyzyjnie zabudowywanej przestrzeni narzuconej przez dźwięki, i jeszcze za to dziękuję, spokojne rysowanie kresek, dzwonki trzymające wszystko w jednym, ale i nieoczywiste pogłosy sugerujące, że coś jeszcze  poza podarowaną nam przestrzenią jest, poruszamy się po nie do końca poznanym terenie, który się nam powoli, niespiesznie, delikatnie rozjaśnia wokalem Pandy Beara.

Początek płyty Holdena to było wrażenie podobnej koronki. Chociaż nie koronki, raczej niteczek, drobnych, przezroczystych, lekkich, dotykających mojej skóry niteczek, rozplątujących się i plączących w sposób, którego nie pojmuję.

Byłam zachwycona. Nie rozumiem? Świetnie, będę mieć do czego wracać w karkołomnej nadziei, że kiedyś pojmę. Jeszcze dodać do tego inne smaczki, jak 10101, już czysto taneczny Corduroy, złośliwostkę w postaci Intentionally Left Blank (2:05 ciszy, owszem), a James Holden pojawił się wszędzie. W moim iPodzie, na liście potencjalnych kandydatów na męża (koło Pandy Beara oraz Panthy du Prince'a), na tapecie, na soupie, w rozmowach, na photoblogu znajomego, który nazwał swój wpis Holden tribute, przy zasypianiu i po przebudzeniu się.

A potem zaczęłam rozumieć tę płytę. Nie jest zła, nadal jest bardzo dobra, równa, interesująca, wciągająca. Ale już nie znakomita, oswoiłam się z nią. Pierwiastek absolutu zniknął. Nie mogę się z tym pogodzić. Ogromne rozczarowanie, chyba największe w tym roku. I co my teraz zrobimy, James? Nasz związek stanął w obliczu kryzysu.


Już nawet nie wiadomo, co to tańczyć znaczy. Crystal Castles, "Crystal Castles (II)"

2010-06-17 17:25:07

Jest sobie taki zespół z Kanady, nazywa się Crystal Castles, dwoje ich i nagrali najtrudniejszą dla mnie płytę w tym roku. Tak, nie śmiejcie się, i proszę przestać rzucać te uwagi zza kadru, że to przecież jest krzycząca laska i ośmiobitówka, gdzie tam skomplikowanie, komplikuje to Panda Bear z Avey Tarem, o, ciocia Maya na nowym albumie, trudno to założyć rajbany na lewą stronę i zrozumieć, jak można nie kochać Sonic Youth, a nie tam Crystal Castles jakieś, za skinny jeansy nosisz, mała, poluzuj sznurówki w converse'ach, dobrze przynajmniej, że ci grzywkę równo podcięli, ale dobra, siadaj tu i powiedz, co masz na swoją obronę, i skąd ci się takie poglądy, ta młodzież w ogóle już porządnego electro nie słucha, ja nie wiem, wzięły.

Aż naleję sobie wody, bo to skomplikowane jest, i ja sama nie wiem, czy potrafię wyjaśnić, a jak już, to będzie długo. Ale dobra, spróbujemy, final countdown argumentów na tak i nie, rzućmy sobie hipotezą i jadziem, zacznijmy może od tego ładnego zdania, że to najtrudniejsza płyta, i weźcie przestańcie z tym śmiechem zza kadru, dobra? Bo trudność tego albumu polega właśnie na jego prostocie. No, ale myśmy z niejednego pieca chlebek jedli przecież, każdy porządny słuchacz wie, że hype narzędziem szatana jest, rója i porópstwo, i ty też, Ada, porubstwo jesteś, boś się dała w to emgjeemte jakieś wmanewrować już dawno, i żeś się nawet na tę nową płytę fragmentami najarała, wstyd, gdzie masz oczy, dziewczyno, nie, no, powiedzmy, że ten Vyngarten twój cały to on ładny jest, obra, dzie masz uszy?

Ale ja się nie poddałam nurtowi wcale, no, w przypadku Crystal Castles w każdym razie na pewno nie. Drony lubię, noisy lubię, a do tej pory pamiętam, że po debiucie bolała mnie głowa, dosłownie, siedzę, patrzę, a tu boli mnie głowa, pierwsza taka płyta w moim życiu, a ja swojego organizmu słucham, o, niedoczekanie, niesmak i rozstanie z Alice i Ethanem, where did you go, I still miss you so.

To na dwójkę nie czekałam. Ale, myślę sobie, przecież jestem człowiekiem otwartym, to dlaczego nie, w zasadzie. Odpaliłam i proszę. Alice przestała być tym wielkim, posypanym czarnym brokatem paznokciem na mojej muzycznej tablicy, ła, szaleństwo, da się potańczyć, posłuchać, te takie jakby wodne skojarzenia z wokalem, wsamplowali nawet mojego ukochanego Jónsiego, jak miło, jak fajnie, a Doe Deer to jeszcze taki szybki powrót do starych, dobrych czasów, ale, o dziwo, się spodobał, jak go sobie na słuchawkach włączyć, ja tam nie wiem, co ona tam śpiewa, feel the pain czy co, nie wiem, co to jest, ale kojarzę, nawet na opis na gadu sobie wstawię, pouśmiechają się wszyscy, co to w szkole uwierzyć nie mogli, że Ada wyłączyła to depresyjne, a włączyła chillwave.  

I to by było na tyle, tak, to gdzie to skomplikowanie, przecież już mówiliśmy... Ale chwileczkę, chwileczkę, zanim ciocia Maya. Bo saturdays = youth, a hype = ruja i porubstwo, a ja się poniewczasie zainteresowałam, tak zupełnie przypadkowo, co tam piszą, i to mi zupełnie w głowie zawróciło, zawróciło tak, że aż teraz nie mogę recenzji nawet po Bożemu napisać i słucham Uffie, masz tobie, ale tych rozbieżności było tyle, że na pochyłe to i Salomon nie naleje, jak mawia mój przyjaciel, Mateusz, który kradnie ode mnie smooth jazz.

Nie można przecież zapomnieć o tym ich nieszczęsnym imażu, o Alice krzyczącej, plującej i bijącej się mikrofonem po głowie, co stało się polem dla rozwinięcia nowej dziedziny recenzji, freudyzmu muzycznego, bo że muzyka jest i trwa, to fajnie, dzięki, Ethan, ale och, co ta dziewczyna wyrabia, paczemu, ona jest taka prawdziwa, taka naturalna, ikona, et, gwiazdka sezonowa, czereśnie, truskawki i agrest, muzyka za 9,99 z podkręconego jabłkowego komputera, a że się bije po głowie, to to jest sprzedajność i na pokaz, albo, jak kto woli przy drugim albumie, nie moja broszka i interesujący rys autonegacji. I ja tak siadam, i ja tak myślę sobie, że jest mi za Crystal Castles przykro, bo jakby robili te swoje rzeczy czterdzieści i jeszcze lat temu, to byśmy może teraz nosili koszulki z Ianem, z Kurtem, z Jimim i z Alice, a tak to wszystko bierzemy teraz w nawias, w ironię, myśmy to widzieli, no i co, że ona się bije po głowie, a z drugiej strony wy, o ironiczni, mroczni panowie i panie, mroczne i ironiczne, nie potraficie już prawdziwych emocji z siebie wykrzesać, przeżywać, mam niecałe siedemnaście lat i już jestem zdziadziała przed tym swoim nawet niejabłkowym laptopem, go out, meet someone, go see them in concert i się tu nie mądrz.

Ale to ośmiobitówka jest, to po co się tak przejmować i unosić honorem? I tak w kółko. Mówiłam, że to trudna płyta jest. Woda mi się skończyła.


Ratatat, "LP4", czyli hey there, Autechre

2010-06-08 22:04:04

Ratatat jest zespołem znanym, podejrzewam, i lubianym, jeśli ktoś gustuje w tak zwanym odłamie indie dance rock tiu tiu tiu tiu, a znudzili go Klaxons. Takie przynajmniej odnoszę wrażenie po wszystkich znajomych, którzy podrzucali mi nazwę tej grupy lata i kawałek jeszcze temu.

Lubię Ratatat. Zachwycili mnie w zasadzie już pierwszym utworem pierwszej płyty, stworzyć kawałek, o którym powiedziałabym, że to rockowa piosneczka, ale pocięta tak, że wyszły naprawdę zachęcające beaty? Yay for them.

Reszta dyskografii okazała się podążać tym tropem. I tu, let me introduce it to you, ladies and gentlemen, wchodzi wahanie. Jak już powiedziałam, muzyka nie jest zła. Jest wręcz niezła. Da się potańczyć. Nawet da się bardzo potańczyć. A jak komuś w połowie beatu zatęskni się za gitarą, to też ją dostanie. Do tego wszystkie płyty zespołu są zaskakująco równe, można wziąć każdą z nich, zabrać do znajomych i nie czyhać na słabsze momenty przy odtwarzaczu.

Ale miało być o wahaniu. Lubię, kiedy artyści kombinują. Czy fakt, że wypracowali styl dobry, całkiem ciekawy i dość świeży jak na niszę, w której siedzą, oznacza, że mają ciągle go eksploatować? I czy kolejna fajna, rockowo-elektroniczna płytka, oznacza jednak świeżość?

Wahanie uspokoił na czas dłuższy album LP3. Trzeba to sobie jasno powiedzieć. Jedni mają ładny charakter pisma, inni potrafią szybko skręcać szafki z Ikei, mój ojciec robi znakomity placek z gulaszem, a Ratatat mają naturalny talent do tworzenia beatów. Ok, martwiłam się o ich rozwój stylistyczny, ale większość klubowców mogłaby się od nich uczyć i podkradać im te ich powtóreczki. A kiedy na LP3 poszli w kierunku mniej rockowym, a bardziej elektronicznym, weszło więcej eleganckich zapętleń z syntezatorem (Shempi!), ba, nawet jakichś pseudo world musicowych nawiązań, odetchnęłam.

I relaksowałam się aż do teraz, do czasu, kiedy dostałam przypominajkę o LP4. Pierwszy kontakt to było znaczące chrząknięcie ze strony wahania. Zgadnijcie, jaki to album? Porządny, równy, bla, bla, bla. Z beatami, oczywiście. Odczucia trochę jak przy nowym Autechre. To Autechre, więc nie może być źle. A jednak to Autechre, więc mogłoby być jeszcze lepiej.

O ile jednak Autechre jeszcze na razie nie dałam drugiej szansy, co wkrótce uczynię, o tyle Ratatat swoją dostał. W sumie nie żałuję. Nie ma aż takiego cofnięcia się, jak myślałam. Wrzucili trochę na luz, poszli bardziej w stronę przyjemnej muzyki elektronicznej, ale tej bardziej do słuchania, nie zawsze tanecznej.

Dobrze. Jedna rzecz do zapamiętania, Panowie Ratatatowie. Jeśli nazwiecie następny album LP5, zabiję. Miłego dnia.


Caribou, "Swim", czyli everybody Four Tet

2010-06-05 16:34:57

Lubię Caribou. Uwielbiam jego głębokie pytania retoryczne (Melody day, what have I done?), jego perkusyjne zacięcie i to, że ma doktorat z matematyki. To, że wydał nowy album, który idealnie odpowiada tytułowo mojemu nowemu fetyszowi pod tytułem woda (rozpływające się dźwięki, lo-fie i inne chillwave'y), też mi się podoba.

Jak słusznie zauważył już Warna w swojej recenzji, matematyki w tej płycie jest jak na lekarstwo. Ok, zgadzam się, że niektórzy twórcy elektroniki traktują swoją muzykę bardzo... blokowo. Wiecie, zapętlanie kolejnych motywów, nakładanie dźwięków na kolejne i wyciąganie wcześniejszych spod spodu. Tak określiłabym wrażenie matematyczności, które czasami mam w uszach. Chociaż o czym my w ogóle mówimy, są tacy, których bawi powtarzanie RAZ DWA TRZY CZTERY RAZ DWA TRZY CZTERY w trakcie pełnych emocji solówek gitarowych.

Ok, a że rytm to niby co? No, matma, wiem, ale na tej płycie się nie wybija. Caribou nie zachęca do skupiania się na niej. On zachęca do potańczenia, do pośpiewania z nim, do poklaskania. Więcej w albumie wpływów jego kumpla, Four Teta, niż z doktoratu o teorii pierścieni i innym tam chaosie. Bardzo nas to cieszy, bo głosujemy na Kierana Hebdena we wszelkich możliwych kategoriach  w tym roku: Jeden z lepszych singli (Lovecrylovecrylovecry), Dobra płyta o pięknej okładce i cudownym tytule, Zachęcająco przedstawiony neurotyzm.

W tej ostatniej można też już głosować na Caribou z jego opakowaną w beaty delikatnością. A jeśli dodać do tego kolejną porcję uroczych pytań retorycznych (What more could I do to see her point of view? w Jamelii), urozmaicenie swoich elektronicznych zabaw o warstwę wkomponowanych idealnie przeszkadzajeczek (szeroko pojęte to takie cuś na samym początku Odessy), dęciaki, nie dęciaki, wychodzi jedna z lepszych płyt roku. Dzięki, Four Tet.


Gonjasufi, "A Sufi & a Killer": dlaczego chciałabym chodzić z Warpem

2010-06-02 12:14:16

Niedawno uświadomiłam sobie, że Warp zdominował mój gust muzyczny w naprawdę dużym stopniu. Nie, wróć, to wiedziałam od zawsze, zwłaszcza że do tej pory obwiniam swojego ojca za skrzywienie mojej osobowości poprzez słuchanie Aphexa Twina w obecności Ady, lat 6.

Zachwyciłam się jednak ostatnio skrystalizowaną myślą, że Warp wcale nie skończył ze mną na szóstym roku życia. Owszem, były przerwy, owszem, było dużo innej muzyki z innych wytwórni, niekoniecznie elektronicznych, ale teraz jestem już w stanie powiedzieć, iż Veckatimest to dla mnie jedna z piękniejszych i ważniejszych płyt zeszłego roku. Warp ewoluuje w różnych kierunkach, dokładnie jak ja, i działa, jak działał: kiedy nasze ścieżki się przecinają, powstaje chemia.

I podobnie z ostatnim odkryciem. Pojawiła się płyta faceta, o którym wiedziałam tyle, że skądś mi się jakby kojarzył (z Flying Lotusa, aha). W sumie można napisać więcej. Sumach Ecks, nauczyciel jogi, muzyk, artysta hip-hopowy, coś tam. A w przypadku Gonjasufiego coś tam kształtuje się wyjątkowo interesująco. Może nie przesadzałabym z zachwytem na miarę red. Szubrychta, ale idea połączenia Waitsowości, chrypy, takiej... bardowości, z odrobiną brudu, ironii, bez rezygnowania z elektronicznej słodkości, jest trudna do wyobrażenia sobie jako jedna i spójna całość. A tu proszę.

Umówiłabym się z Warpem, gdybym mogła. Przynajmniej różnorodny podkład dźwiękowy pod randkę by był.


Miss underwater, czyli o chillwave'ie słów kilka

2010-05-26 12:02:34

Pisanie o chillwave'ie chyba mi się na razie nie znudzi. I prawdopodobnie, choć już o tym mówiliśmy, będziemy mówić nadal. Moda trwa, przeczuwam w dodatku, że dopiero się rozkręca. Będę sprężyną hype'u, nareszcie!

Ale, szczerze mówiąc, podoba mi się to. O ile większość pozycji corocznej Glamorous List of This-Year's Hell Yeah! w wykonaniu BBC mnie nie interesuje, o tyle chillwave okazał się zaskakująco przyjemny. Pierwsze przebłyski to już byli panowie z Air France w 2008 r. Epeczka z latawcem i lista zaprzeczeń: "są Air France, to cóż, że ze Szwecji, to cóż, że ze Szwecji, skoro żadnego tam zimna, smutku i zamknięcia, skoro ciepło, słodko, optymistycznie?". Druga połowa roku 2009 przyniosła takie smaczki jak Washed Out i Delorean, przypomnieli o sobie Ducktails, człowiek kreatywny, djski i posiadający wiele różnych projektów, D. Hawk, nagrał niejaką Seek Magic jako niejakie Memory Tapes, ktoś zasugerował, że kiedyś tam istnieli The Tough Alliance... W styczniu zaś pojawiła się płyta Toro y Moi.

Ot i historia podgatunku. Sceny, powiedzmy. Krótko. Płyt też nie za wiele do przesłuchania, chociaż zaczyna to rozkwitać, hypnagotic pop, nie hypnagotic, balearic, każdemu według najładniej brzmiącej etykietki.  

Ot i część sucha, którą zapewne wszyscy znamy. Ale chcę kiedyś umieć powiedzieć moim indie hipsterskim wnukom, że ja też byłam świadkiem tworzenia się czegoś tam, tak, kochani, mieliśmy te rejbeny, nie śmiejcie się, dzieci, wiem, że noszenie wayfarerów w obecnych czasach jest naprawdę niemodne, ale wtedy byliśmy młodzi i głupi, chociaż ja i tak wyszłam z tego wszystkiego nie najgorzej, bo pierwszy raz całowałam się przy takim jednym beacie...

Tutaj zaczyna się część uczuciowa, której nikt nie musi odwzajemniać. Chociaż cały czas nie potrafię zdecydować, czy jest co czuć. Sprawa skomplikowana, jako że moje podejście do muzyki czasem ma chyba nieco przesadne tendencje. Może nie w każdym krążku, który dostaję, widzę absolut. Nie w każdym go może szukam. Kiedy się patrzy na okładkę I Created Disco chociażby (tak mnie spojrzenie na biurko natchnęło), trudno sądzić, że ten album zmieni Wam życie, a nie zapewni po prostu przyjemnego marrymaking z jakąś ładną i osłuchaną dziewczyną, prawda? Fakt jednak faktem, że poznawanie nowych ludzi zaczynam od nieśmiałego Pokażesz mi swoją playlistę?, co wcale nie jest formą szufladkowania czy chęci wyśmiewania czyjegoś gustu, a zupełnie egoistycznym bodźcem obsesji poszukiwania nowej muzyki, której może jeszcze przypadkiem nie odkryłam. Nie w każdej widzę absolut, nie w przypadku każdej się spodziewam, ale do każdej podchodzę z odrobiną nadziei. A może to jednak będzie to, kto wie?

I cały czas nie jestem w stanie się zdecydować, co z chillwave'em. Bo ta poszukiwana absolutność niekoniecznie musi się wiązać z innowacją w warstwie... hm, technicznej, powiedzmy. W czasach obecnego napływu muzyki stwierdzenie Nigdy jeszcze nie słyszałam TAKIEJ kombinacji dźwięków wcale nie oznacza, że jest to pierwsza TAKA na świecie, niepowtarzalna, wyjątkowa, niestworzona przez nikogo wcześniej. Raczej sugeruje, że jesteś sto lat za każdym z Twoich znajomych na last.fm, a jak dodasz do tego listy Related artists, wyjdzie Ci zabawy na kolejne pół roku, w trakcie którego przegapisz kolejną setkę wartych poznania artystów.

A chillwave gra na dobrze znanych patentach. Robi to z większym (Toro y Moi, który jest tym najbardziej osłuchanym z Twoich przyjaciół) lub mniejszym (tak, Delorean) wdziękiem. A skoro nawet ja jestem w stanie wymienić te patenty (zgrabne łączenie lat osiemdziesiątych i dream popowej senności z przebojowością, rozpływające się syntezatory, które komponują się z taneczno-popowym beatem, wykorzystanie chórków pań lub falsetów panów), zaczynam się bać. Po co robić sobie wiecznego inżyniera Mamonia, w dodatku w oparciu o dekadę, której nigdy nie kochałam wielką miłością, skoro na pewno jest jeszcze tyle TAKIEJ, przynajmniej dla mnie, muzyki, niesprawdzonej i coraz z każdym Torowym

Search for a life
Every second
Every day, every night
It's a blessing,

się oddalającej?

A może ze względu na przyjemność, jaką daje? Powiedzmy sobie szczerze. Nie jestem party monsterem. Rzadko bywam na setach djskich. Nad Morze Bałtyckie jeżdżę raz na rok, dwa, żeby, siedząc na plaży (nie, nie wyjdę z cienia, leave me alone), czytać książki Stephena Kinga (nie pójdę na lody, młody nazista właśnie morduje kolejną osobę i w związku z tym zaczyna mieć drobne problemy z nauką w college'u). Stąd nie mam wybitnie imprezowych skojarzeń. Ale nie szkodzi, jest dużo innych, i wcale nie chodzi mi tylko o słoneczko. Też, ale jak już, to bardziej zapach trawy nagrzanej słońcem. Noce, kiedy nie można spać, bo jest za gorąco, więc leżę w łóżku i zastanawiam się, jak wyglądałoby obecnie życie bez kojącej muzyki Junior Boys. Morze. Rzemyki, gumki ze sztucznymi kwiatkami, które czasem trochę wyśmiewam, bo kojarzą mi się z pewnym zaliczonym w przedszkolu koncertem Majki Jeżowskiej (miała też bluzkę pokrytą czymś zielonym i pierzastym), ale są bardzo letnie, hipsterskie trampki i awantażowne kolorowe szaliczki. Wieczne obiecywanie sobie, że zobaczymy się na jakimś dużym festiwalu i pójdziemy na piwo z żelkami.

Wstaw sobie zresztą własne skojarzenia, zapewne trochę inne od moich, dodaj do tego myśl, że Juniorów można by z powodzeniem zastąpić chillwave'em, i zamieszaj. Podawaj z lodem. Bo ja, jako jedyna z piszących, uważam, że ta muzyka lepiej działa zimą. Zostawia więcej miejsca dla wyobraźni, bardziej doceniam jej kojącą podwodność, którą dają moje słuchawki, i którą z nikim nie muszę się dzielić.


Shiny happy people: Delorean, "Ayrton Senna EP"

2010-05-22 16:25:23

Tak od dołu postu patrząc, no, prawie jak u Toro y Moi te tagi. O chillwave'ie już w sumie mówiliśmy. Coś ta wiosna działała ostatnio wadliwie, w związku z czym z radością i nadzieją w sercu wracamy do muzyki, którą określamy ze znajomą mianem plażadupyipiwo.

Delorean to zespół z Hiszpanii,  prosto i po chłopsku mówiąc, a nieprosto, politycznie poprawnie i porządnie etnograficznie rzecz ujmując, z Kraju Basków. Mam... no, prawie wszystkie ich płyty. Te z początkowego etapu kariery były rockowe. Ot, takie sobie. Całkiem. Nie, że jakieś super. Nie, żebym je bardziej pamiętała. No, są. Nieważne.

Potem jednak cokolwiek im się odwidziało i nagrali we wrześniu 2009 epkę Ayrton Senna, która w szau chillwave'u wbiła się idealnie. Nowa płyta, gdzieś tu recenzje Subizy mi mignęły, niewarta całego zachodu, no, oprócz znakomitego Grow. Wybieranie najlepszego utworu na singiel jest tyleż dobre (zachęca? No, zachęca, i to jak), co strzałem w stopę, bo oprócz tego jednego ciągle krzyczymy i rozdzieramy szaty nad resztą.

A Ayrton... to perfekcyjny kompromis. Oczywiście, że nie jest ambitnie. Moje ukochane Deli traktuje o tym, że oni ciągle mnie sprowadzają w dół, w dół, ale ja wstaję, wstaję, wstaję, i dobrze z tobą spędzać czas, dziewczyno, i będziemy zawsze ze sobą, i zawsze będzie dobrze, ołje. Reszta utworów podobnie.

Ale co tam. To tylko ja planuję na wakacje czytać Baudelaire'a. Każdy normalny człowiek pójdzie sobie na imprezę albo na piwko na plażę, a tam Delorean sprawdzi się idealnie. Bębeneczki, rozmazane wokaliczki wchodzące w popowe, powtarzane kilkakrotnie catchy phraseski, wszystko jest dobrze przecież. Babe if you want to we could run away off into the sun. W stronę słońca, w stronę słońca.


Toro y Moi, "Causers of This", czyli jak wzruszyłam się hype'em

2010-05-13 18:52:28

Z całym tym chillwave'em sprawa jest naprawdę skomplikowana. Mając w pamięci moją ulubioną anegdotkę o tym, co dla większości świata oznacza indie (grałam ongiś ze znajomymi w grę z "Ty skojarzenia, ja piosenka", i na  moją prośbę "Znajdź mi jakieś ciekawe indie" otrzymałam hinduskich bębniarzy, którzy byli bardzo pro, tak skądinąd), zirytowałam się perspektywą pojawienia się nowego podgatunku podgatunku podgatunku, który będę musiała objaśniać (nie mówiąc o tym, że wkrótce pewnie mnie trzeba będzie objaśniać).

Ale, było, nie było, nowa muzyka jest nową muzyką. Załadowałam sobie Toro y Moi w okresie wyjątkowego zapracowania, więc celebrowania nowej płyty zabrakło. Ot, ogrzebywanie folderu zza piętnastu okien w Wordzie. I na początku zdawało mi się, iż to właśnie płyta wybitnie wpasowująca się w tę funkcję. Wzięło, przeleciało, 80's znowu modne, nie, naprawdę?

W okresie wyjątkowego zapracowania zaczęłam nadużywać dźwięków. Żeby działać, muzyka. Po wyłączeniu komputera w łóżku dalej potrzebowałam podkładu, tym razem, żeby się delikatnie uśpić. Zwykle zasypiam z uśmiechem do dance'u, przy bezsenności nie działał. A Causers of This zostało moim przyjacielem od pierwszego odtworzenia w nowych warunkach. Talamak zwłaszcza koił i słodził.

Później zaczęłam czytywać bloga C. Bundwicka, czyli Toro. Nie był ani poor (cudowna grafika i rozmazane, marzycielskie zdjęcia), ani lonely (zna osobiście ludzi stojących za takimi projektami jak: Washed Out, Beach House, The Ruby Suns? To niech nie narzeka), jak sugeruje tytuł jego blogspota. Widać za to po nim owe dwadzieścia parę lat, że jest sympatyczny oraz co stanowi inspirację dla jego muzyki.

Recenzenci twierdzą, że dzieciństwo, bo on jest rocznikiem '86, a album brzmi jak stylizowane na ten okres nagrania.  Uproszczenie. Mam przeczucie, iż to nie jest wracanie do czegoś znanego nawet mgliście, jak sugeruje w swojej, dawnej jak na internetowe warunki, ale udanej, recenzji p. Chaciński.

Dla mnie bardziej... Oglądanie rafy koralowej pod wpływem jakichś lekkich narkotyków, nagrane na tanim sprzęcie? Też. Ale Causers to wariacja na temat lat '80, wariacja kogoś, kto ich nie przeżył (cztery lata dekady, no, nie przesadzajmy), jednak bardzo wnikliwie odrobił pracę domową z odsłuchiwania. I miał na tyle dużo talentu, żeby zaprezentować swoją interpretację. A tam, gdzie pozostały jakieś luki wynikające z niebycia nausznym świadkiem, wsadziło się swoje przemyślenia, pomyśliki z czasów DJowania, skojarzenia. Trochę tak jak z jego zdjęciami. Mogłyby robić za dokumentację sprzed piętnastu, dwudziestu lat, ale przecież oglądałam je na blogu, i wiem, że są po prostu awantażownym przykładem mody na vintage.

Czy podobnie z płytą? Nie wiem. Słucham jej kolejny miesiąc, podoba mi się nadal, jednak zimą było w niej coś magicznego. Dostarczać wiosny/lata w maju chyba każda muzyka potrafi. Brnąć przez brudny śnieg w mieście, ale być w tym czasie w swoim uroczym plażowym świecie - w tym roku czyniłam z Toro y Moi.


« wróć czytaj dalej »
Logowanie
Zapamiętaj mnie
Bezpieczne logowanie (SSL)
Zapomniałem hasła
» zarejestruj się!