Nie jesteś zalogowany

Posty z kategorii: "kolejna płyta dobrze znanego zespołu"


To wszystko przez Paula: Interpol, "Interpol"

2010-09-08 22:45:05

Zastanawiałam się, jakim uczynić ten wpis. Krótkim, ponieważ nowa płyta Interpolu jest słaba, naprawdę bardzo, bardzo słaba, a do tego wszyscy słuchają tu elektroniki, więc kogo obchodzą jakieś gitary, czy długim, bo skądś mi się wzięło te ponad 1200 odtworzeń?

Wygrały odtworzenia, sama bowiem nie do końca rozumiem, skąd się wzięły. Rzekłabym, że z jesieni, smętnego nastroju i bodaj najpiękniejszej recenzji, jaką czytałam. Od czasu zapoznania się z nią mój obraz Interpolu jest nieco wypaczony. Z perspektywy prawie dekady widać, że muzyka zespołu nie jest aż tak wyjątkowa. Opisywany przez Masłowską debiut nie opromienia oryginalnością konceptu (założymy rockową grupę i będziemy śpiewać o miłości, dzikie szaleństwo), płyta druga ma w sobie odrobinę wdzięku tej piosenki, przy której pierwszy raz pocałowałem dziewczynę na koncercie, natomiast trzecia jest zdecydowanym zjazdem w dół, aczkolwiek z pewnymi momentami (Rest My Chemistry). Tym niemniej, w Turn on the Bright Lights nadal widzę romantycznego bohatera o złamanym, operowym głosie, jakim staje się wokalista Paul Banks, audycję zza grobu i łażenie po piwnicach z zespołem Bauhaus, i nie potrafię się tego wdzięcznego obrazu pozbyć z umysłu.

Rzeczywistość próbuje mi jednak ten obraz zepsuć. Banks bowiem jest znanym ekshibicjonistą emocjonalnym (i nawet nie chodzi o to, że teksty Turn on… powstały w oparciu o doświadczenia w związku, co wszyscy wiemy, i jest pewien wywiad, który zaczyna się od rozmawiania o muzyce oraz literaturze wysokiej, a kończy na wyliczaniu orgazmów). I, jak lubię podmiot liryczny z tekstów debiutu, tak od razu mi się przypomina, iż to żywy człowiek z twórczością słabą, słabszą, coraz słabszą. Bardzo mi przykro, że nie mogę się zatrzymać na uroczym, pachnącym legendą Ja byłabym już wtedy Paulem Banksem. Nagrywałabym drugą, jeszcze bardziej rozpaczliwą płytę.

A co jest najgorsze? Że wszędzie Banks. Uświadomiłam to sobie dopiero teraz, patrząc na Najpiękniejszą Recenzję, na sporą część recenzji Interpolu. Banks to charakterystyczny głos i teksty, i to są elementy niosące za sobą większość nastrojowości Interpolu. A że reszta zespołu ma doświadczenie, Sam romans z filmem, Carlos jako DJ, zaś Daniel w wytwórni muzycznej? Także są popularni, ale potem i tak czytamy wszędzie o klimacie, ewentualnie z delikatną wzmianką o gitarach. Po obecnej czwartej płycie nie spodziewałam się niczego szczególnego (Będzie słaba tekstowo, a głos Banksa okaże się monotonnie meczący, widzicie, sama nie miałam oczekiwań wobec reszty).

Dostałam tekstowy koszmarek z nudnym wokalem, ale odgrażanie perkusisty Sama i gitarzysty Daniela, iż pracowali nad techniką, nie było tylko przechwałką. Cóż jednak z tego, że dostaję nowe, ciekawe wejście, nieco zabaw z perkusją, kiedy drugie jest wejście Banksa, odruchowo się na nim skupiam, a wtedy wszystko się sypie? Naprawdę mi przykro za panów od tła. Skoro Carlos odszedł, proponuję, by wywalić jeszcze Paula. Jest wielbicielem rapu, a jego głos w wywiadach brzmi lepiej od wokalu, może zupełna zmiana stylistyki nada mu choć trochę świeżości. W tym czasie Interpol jako duet nagra płytę dobrą i równą, a szósta zmieści się gdzieś w okolicach drugiej dziesiątki podsumowań dekady 2010-2019.

***

I bardzo dziękuję Państwu za wiadomości. Melduję, że jeszcze żyję, ale nie za często i nie za mocno. Tym niemniej, sugestie wszelakie mile widziane.


O jeden most za daleko, czyli Arcade Fire, "The Suburbs"

2010-08-12 16:24:27

Pisarz polski, Jakub Żulczyk, napisał ongiś na swoim blogu o muzyce artystki polskiej, Julii Marcell: Tu jest jakaś chropowatość, zamierzona niedoskonałość, ciepło nieporządku. Gdyby było tego trochę więcej, jest ryzyko, że ta muzyka wzbudzałaby uczucie porównywalne do siedzenia z dobrym, trochę chorym umysłowo przyjacielem, jak, nie przymierzając, Modest Mouse. Skończyliśmy z pisarzem Jakubem Ż. (to jednak nie do końca moja broszka), nie będziemy się zajmować Julią M. (ona też, choć czuję, że podobałaby mi się na żywo), interesuje nas tylko ostatnie zdanie. Bardzo ono trafne. Jest ono tak trafne, że aż moim chałupniczym określeniem muzyki MM stało się estetyka chorego umysłowo przyjaciela. I zaczęłam się zastanawiać, czy ktoś, poza liderem Modest, Isaakiem Brockiem, zasługiwałby na to miano.

Proste. Win Butler, pan rządzący procesem artystycznym w Arcade Fire. Człowiek, którego muzyka, zgodnie z wszelkimi prawidłami natury, nie powinna mi się podobać. Nie jestem zbyt wielką wielbicielką całego orkiestrowego przepychu, syntezatory cenię wyżej od skrzypiec, przynajmniej do czasu, kiedy poznałam Owena Palletta (Final Fantasy) z jego słodką wrażliwością (który też, nie oszukujmy się, w Arcade Fire działał). Rzuciłam sobie w głowie hasłem patos w muzyce alternatywnej ostatnich dziesięciu lat. Arcade Fire, zdecydowanie. Za każdym razem, kiedy zamykasz oczy - kłamstwa, wciąż krzyczymy w moich snach. A przecież nie lubię patosu. W ogóle, wzruszać się wejściem z radosnym tumtumtum, hey!, tumtumtum, hey!?

Butlera i Brocka łączy estetyka chorego umysłowo przyjaciela. Co mam na myśli, skoro nie chropawe ciepło nieporządku? Pewność siebie. Ci panowie uznali własne problemy za podstawę swojej twórczości, na nich stworzyli swoją tożsamość jako artyści. Jako osoba słuchająca głównie neurotyków, jestem w stanie dokonać dość ostrożnego rozróżnienia. Bo najłatwiej powiedzieć, iż jest mnóstwo smutnych piosenek o smutnych ludziach. Prawda, ale zauważmy, że taki na przykład The National (obstawiam w nich naczelnych neurotyków podsumowań końcoworocznych) słynie z ekshibicjonizmu Matta Berningera, który, zanurzając się w sobie, przyznaje od razu do kamery, że ta część jego charakteru i psychiki go przeraża, musi ją więc maskować alkoholem, by w ogóle odważył się wyjść na scenę. Butler i Brock natomiast eksponują, w zależności od gustu, z pomocą przepychu orkiestrowego lub gitarowej, piekielnie inteligentnej zgryźliwości.

W Butlerze jest coś z romantycznego bohatera. Teoretycznie mamy świadomość obcowania z całą grupą ludzi, w dodatku bardzo utalentowanych, dobrze słyszymy odgrywające ważną rolę w dużej części twórczości Arcade Fire wokale jego żony, Régine, jednak, kiedy przychodzi co do czego, pamiętamy głównie wahający się od płynięcia na wysokich emocjach do śpiewnego krzyku głos małżonka. Do tej pory pamiętam, jakie wrażenie zrobił na mnie teledysk do Rebellion (Lies). Win, skupiony na gitarze, który bez uśmiechu przeprowadza ubraną na czarno grupę przez miasto mimo że przecież jego współtowarzysze bawią się w międzyczasie patyczkami, patrzą na słońce, wzbudzają zainteresowanie dzieci. Taki właśnie romantyczny bohater, czuwający nad wszystkim, a równocześnie odległy, prowadzący do lasu, tak, do lasu, ale odcinający się niejako od reszty.

Za dopełnienienie obrazu patetyczno-romantycznego można uznać tematykę pierwszych dwóch albumów, Funeral oraz Neon Bible. Pamiętam recenzję, ze Screenagers chyba, która bardzo podkreślała zwłaszcza znaczenie debiutu, a w zasadzie sporą różnicę między popularnym już w 2004 eskapizmem w alternatywie i umykaniu ważnym tematom (same tytuły sugerują, jakim) na rzecz, niechże sobie przypomnę okolice tego roku, to nadal było, zdaje się, new rock revolution czy tam revival. Czyli z grubsza powrót do luźnego gitarowego grania o tym, że chcielibyśmy być z tą laską, tą, tamtą, tą ładną, ale jakie życie jest, każdy widzi. Najlepiej całą rzecz określa dla mnie Last Nite The Strokes, i klimatycznie, i tekstowo, i obrazkowo. Widać różnicę w przesunięciu wagi rzeczy.  

Teraz, z perspektywy czasu, jestem gotowa przyznać, iż były i są to ważne albumy. Należy chwalić, mimo magnetyzmu Butlera oraz wylewającego się zewsząd patosu, ich ogromną spójność. A, biorąc pod uwagę, iż przy premierze Funeral Butler lat miał dwadzieścia cztery, podziwiać jego dojrzałość artystyczną, nie zapominając oczywiście, że to orkiestrowe tło zostało przygotowane przez znakomitych muzyków (poznałam w tym roku projekt członków Arcade Fire, Bell Orchestre, grają przepiękne rzeczy instrumentalne, są przepiękne i bez WB). 

Wspomniałam już o tytułach. Tym razem Arcade Fire także dali wyraz zachwycającej przejrzystości przekazu. The Suburbs. Tutaj dostrzegłam dwie drogi oczekiwań mojego umysłu. Jedna to skrzywienie się, zdecydowane skrzywienie się, bo, o ile do bohatera romantycznego świetnie pasują mi kwestie sensu życia, śmierci, odejścia bliskiej osoby, niemożności poradzenia sobie z miłością i bliskością oraz niepewności, o tyle kwestie przedmieść... Nie mówiąc już o tym, że skrzywiłam się, ponieważ przedmieścia to temat zaskakująco mocno wyeksploatowany w kulturze popularnej. Oni, moje perły, będą nagrywać kolejny album o miałkości takiego życia?

Drugą drogę oczekiwań reprezentuje natomiast stwierdzenie, że nie miałam żadnych. Po takich dwóch albumach, powiedziałam koledze, który rzucił ze znaczącym Ściągaj i się zachwycaj link do usuniętego wkrótce wycieku, powinni przestać nagrywać muzykę, by chwała ich trwała na wieki, i na przykład założyć warzywniak. 

Na początku nastąpiło zdecydowane oddanie się drugiej drodze, by wręcz nie powiedzieć, że tego się spodziewałam. Za długo (szesnaście utworów? W czasach, kiedy dostać płytę dłuższą niż klasyczna proporcja 10-12 kawałków, 35-45 minut, to już muszą być elektronicy?), bo zlewająco się, górnolotnie, ale jakoś bez romantycznych uniesień, z mechanicznym postrzeganiem: o, Rococo, mówiłam, że lubią bogactwo, o, Empty Room, Pallett mówił, że nagrywa z zespołem, dokładnie widzimy, że jest. Ostrzegałam.

Poświęciłam się jednak tej płycie. Doszłam do wniosku, że jestem tyle winna Arcade Fire za bycie moimi ulubieńcami. Słuchałam ich przez tydzień co noc w łóżku, na zasadzie wyłączności. Kiedy nadal dostrzegałam wady, uogólniłam nieco proces. Chodziłam z tą płytą po mieście, po ciuchlandach, obierałam ziemniaki i robiłam sałatkę z pomidorów. Powoli zaczęły się wynurzać te klasycznie jaskrawe smutki Butlera, niektóre mniej oryginalne (We used to wait / All those wasted lives in the wilderness downtown w We Used to Wait), inne bardziej (problemu miłości ojca do córki jeszcze nie było, a teraz w nagraniu tytułowym). Gdzie tam z orkiestrą na przedmieścia? Pojawiły się więc na przyjemnie staromodne gitary, by w większym niż do tej pory stopniu wpłynąć na brzmienie.

Już słychać głosy, że The Suburbs to OK Computer naszych czasów. A mnie się przypomina wzruszenie pewnego listopadowego popołudnia, gdy, pierwszy raz po około dwuletniej przerwie, złapałam w radiu My Body Is a Cage. Teraz został już tylko romantyzm miasta. I nawet się nie wzruszyłam.


65daysofstatic, "We Were Exploding Anyway": okładka prawdę ci powie

2010-07-20 20:45:36

Nie lubię  65daysofstatic jakoś szczególnie. Zapewne ze względu na niewielkie z ich muzyką obeznanie (zatrzymałam się gdzieś na okolicach Radio Protector jest zacne, ay). Jestem więc w stanie patrzeć na nieszczególnie ważne w epoce iPodostwa detale, jak okładka, wygląd strony internetowej, brzmienie nazwy, takie sobie drobiazgi. A te w przypadku staticów (nie uważacie, dygresja, że static, zwłaszcza z takim ładnym k o podniebienie, brzmi lepiej niż dosi? Stąd pozwalam sobie na nieortodoksyjne spoufalanie się z zespołem poprzez wprowadzanie własnej nomenklatury, koniec dygresji) zdają się naprawdę porządne, co najmniej na wysokości ostatniej płyty.

I tu mogłabym, weszłabym zresztą chętnie, w rozważania o tym, jak paskudne są w większości okładki we współczesnej alternatywie. Były do zeszłego roku, w tym pojawiła się faza na kółeczka, tyleż ozdobne, co minimalistyczne, więc nie narzekam (przepiękne There Is Love In You na przykład). A tu proszę.

~A.
2010-03-15 16:11:06
okładka mi się bardzobardzo podoba.



~C.
2010-03-15 16:11:18
taka w starym stylu, nie?

I sprzeczność: używam iPoda, ale, gdyby okładka We Were Exploding Anyway okazała się brzydka, nie chciałoby mi się ruszyć tej płyty. Po raz pierwszy od dawna obrazek robił za główny czynnik pójścia za muzyką. Stare, dobre czasy!

~A.
2010-03-15 16:11:33
właśnie tak pomiędzy.

Bo, wyobraźcie sobie, że doznanie estetyczne było na tyle przyjemne, że zerkałam sobie na tę okładkę z pewnym zadowoleniem, chodząc ze staticami po mieście, rozwieszając pranie jedną ręką, a drugą wyciągając iPoda z kieszeni, zerkałam na tyle często, że w pewnym momencie dostrzegłam niewątpliwą i niepobijalną zaletę albumu: idealną korelację między opakowaniem a zawartością.

~C.
2010-03-15 16:11:37
sam układ przypomina mi jakieś lata 80-te, Cocteau Twins i takie tam.

Proszę bardzo. Last.fm twierdzi, że 65daysofstatic jest kapelą post-rockową, i widać pewne elementy na tej płycie, nawet jeśli, jak się doczytałam, ma robić za bardziej taneczny fragment kariery staticów. Niby wszystko zaczyna oplątywać elektronika, klawisze, idzie się powoli w rejony czegoś bitopodobnego, nadal jednak jest to oplątywanie rzeczy głównej, gitarowej, a bitopodobność towarzyszy mocnej perkusji. A gitary i perkusja potrafią wyciągać głosy z przeszłości; moje ulubione Come to Me to połączenie wszystkich wyżej wspomnianych z psychodelicznie romantycznym Robertem Smithem.

~C.
2010-03-15 16:11:40
ale zdjęcie to nie wiem.
2010-03-15 16:11:44
nie umiem go nigdzie umieścić.
~A.
2010-03-15 16:11:48
teraz.
2010-03-15 16:11:52
jednak.

Jak szaleć, to szaleć, jak tanecznie, to tanecznie, jak oplątywać, to oplątywać, światła miasta i rozbłyski. Chociaż, popatrzmy. Para jest ubrana w skórzane kurtki, rock znów, i w tym wydaniu 65 podoba mi się najbardziej. Kiedy włączyłam sobie pierwszy utwór, Mountainhead, zachwyciła mnie równość tego utworu, jego idealna nośność, a równocześnie zimny profesjonalizm. Perkusja tak, gitara tak, motyw, wejście, wszystko podzielone na równe, układające się starannie fragmenty, powoli, jeden koło drugiego. Wyobraźcie sobie, że stoicie w zupełnie ciemnej, cichej sali (opuszczona hala, co by niósł się dźwięk?), po czym nagle oślepia was światło ze sceny, a zanim zdołacie się przyzwyczaić, wasze zmysły atakuje hipnotyczne podbicie, tracicie trampki, o orientacji nie ma nawet co mówić, jedyne znaki o istnieniu jakiejkolwiek przestrzeni sygnalizowane są przez zespół, który buduje przed wami własną.

~C.
2010-03-15 16:12:11
ona jest sztucznie postarzana nawet, popatrz na te jakieś zagięcia, smugi ;d

W ramach zabudowywania przestrzeni na zdjęciu dostajemy wszystkie dodatkowe efekty, tak samo zresztą próbuje postępować 65. Dance Dance Dance ma zachęcać niepokojącym klimatem przecinanym bębnami, Piano Fights łączy inspiracje cybałkowe, fortepianowe i mocny riff, Weak 4 galopuje.

~A.
2010-03-15 16:12:25
uwielbiam to sztuczne postarzanie.
2010-03-15 16:12:29
jest takie tandetne.
2010-03-15 16:12:45
smugi, jakieś niby stare szumy itd.
2010-03-15 16:13:23
to już lepiej się bawić po prostu konwencją, a nie tak po chamsku "paczcie, jak my czerpiemy ze staroci!".

I tu dochodzimy do sedna problemu z We Were Exploding Anyway. 65daysofstatic starają się tak dzielnie wytworzyć gęsty klimat, że aż przedobrzyli. Tak bardzo starają się bombardować bodźcami, że aż zapominają, że za pierwszym razem ta metoda działa bezbłędnie, ale potem włącza się autopilot, który pyta To teraz będę podrywana do tańca z niepokojem w sercu, taa? A po okładce też widać zgrabne wykorzystanie obróbki grafiki, jeżeli się długo wpatrywać.

~C.
2010-03-15 16:14:14
no ciekaw jestem jak to wygląda w realu.
2010-03-15 16:14:22
bo tak w jpgu całkiem zgrabnie mimo wszo ;d

 ***
A zupełnie poza tekstem dziękuję ~C, znanemu jako wielki fan Sześćdziesiątek Piątek, za kuratelę i niezabicie mnie mimo profanacji świętości, oraz Highfidelity za zachętę (to była presja! Psychiczna!) do stworzenia wpisu.


Ariel Pink's Haunted Graffiti, "Before Today": zmieniamy dekadę

2010-07-08 21:40:10

Ariel Pink, hm. Cóż my wiemy o tym człowieku. Wiemy tyle, że jest ukochanym chłopaczkiem Animal Collective, takim trochę wypromowanym przez nich cudownym dzieckiem, które, jako patron Nawiedzonego Graffiti, stało się także patronem jakichś tych niby bardziej alternatywnych odłamów alternatywy. Coś tam ktoś kiedyś bąknął w artykule czy dwóch, że przetarł ślady dla obecnie wypychanych na ołtarze pionierów chillwave'u czy tam hypnagotic popu.

Bo ja wiem, może. Dla mnie Pink pozostanie sympatycznym człowiekiem, który sam sprzedaje fanom koszulki, a na lo-fi trzeba mieć odpowiedni nastrój. Ten z kolei występuje u mnie rzadko, acz bywa. Wszyscy twierdzili jednak, że ta akurat płyta jest tą najprzystępniejszą z bogatej dyskografii, faza na lata osiemdziesiąte w kulturze trwa i się nie kończy.

O, nieprawda, o, kłamstwo. Czy też, inaczej. Nowa płyta Ariel Pink's Haunted Graffiti jest tak idealnym odwzorowaniem muzyki dekady, że z trudem potrafię odnieść do niej stwierdzenie inspirowanie się latami osiemdziesiątymi. To już nie jest, jak u Toro y Moi, odrabianie lekcji, bo się jest bardziej z lat dziewięćdziesiątych, to nie jest, jak u mojego ukochanego Yeasayera i ich (stoję po tej akurat stronie barykady, stało się) znakomitego Odd Blood, branie z worka co bardziej kolorowych elementów dekady, żeby je połączyć ze szklanymi gitarkami i kolorowymi tkaninami importowanymi. Nie należę do ogromnych fanów osiemdziesiątek, nie chodzi wcale o kicz, dobry kicz nie jest zły, czasem myślę, że życie stworzono tylko pod italo disco, aczkolwiek 90's są mi bliższe, po prostu. I nie uznaję się wcale za specjalistkę od 80's. Przyznaję, gdybym nie wiedziała, iż Ariel nagrał płytę w tym roku, może nawet dałabym się nabrać, że nagranie pochodzi sprzed dwudziestu lat z okładem. No, trochę zremasterowane, ale nie jakoś bardzo, jako że moje słuchawki się ciut podpsuwają.

Ta jakość, te pogłosy, nananana na początku Round and Round, słodycz i chórki cieniutkich głosików kojarzące się od razu z różowymi, lateksowymi spodniami, klasyczny motyw wokalista imituje odbieranie telefonu z głębokim heloł, jest (Beverly Kills) nawet smak motywu do serialu policyjnego, gdzie wszyscy noszą wymiętolone koszule i są za mocno opaleni! Jezu. Pink się nie zainspirował, przez co rozumiem właśnie podbieranie tu tego, tu tamtego, ale umieszczania w swoim wykreowanym od podstaw wszechświecie. On odtworzył, z przerażającym pietyzmem zresztą, ale chyba i przyjemnością, lata osiemdziesiąte, by umieścić w nich wdzięcznego siebie. 

W związku z tym wysuwam wniosek. Skoro nagrywamy już płyty brzmiące dokładnie jak te z lat osiemdziesiątych, wystarczy. Koniec, basta, historia zatoczyła koło. Proponuję porzucenie pokrytej brokatem padliny na rzecz, hm, pomyślmy, lat dziewięćdziesiątych? 


Ratatat, "LP4", czyli hey there, Autechre

2010-06-08 22:04:04

Ratatat jest zespołem znanym, podejrzewam, i lubianym, jeśli ktoś gustuje w tak zwanym odłamie indie dance rock tiu tiu tiu tiu, a znudzili go Klaxons. Takie przynajmniej odnoszę wrażenie po wszystkich znajomych, którzy podrzucali mi nazwę tej grupy lata i kawałek jeszcze temu.

Lubię Ratatat. Zachwycili mnie w zasadzie już pierwszym utworem pierwszej płyty, stworzyć kawałek, o którym powiedziałabym, że to rockowa piosneczka, ale pocięta tak, że wyszły naprawdę zachęcające beaty? Yay for them.

Reszta dyskografii okazała się podążać tym tropem. I tu, let me introduce it to you, ladies and gentlemen, wchodzi wahanie. Jak już powiedziałam, muzyka nie jest zła. Jest wręcz niezła. Da się potańczyć. Nawet da się bardzo potańczyć. A jak komuś w połowie beatu zatęskni się za gitarą, to też ją dostanie. Do tego wszystkie płyty zespołu są zaskakująco równe, można wziąć każdą z nich, zabrać do znajomych i nie czyhać na słabsze momenty przy odtwarzaczu.

Ale miało być o wahaniu. Lubię, kiedy artyści kombinują. Czy fakt, że wypracowali styl dobry, całkiem ciekawy i dość świeży jak na niszę, w której siedzą, oznacza, że mają ciągle go eksploatować? I czy kolejna fajna, rockowo-elektroniczna płytka, oznacza jednak świeżość?

Wahanie uspokoił na czas dłuższy album LP3. Trzeba to sobie jasno powiedzieć. Jedni mają ładny charakter pisma, inni potrafią szybko skręcać szafki z Ikei, mój ojciec robi znakomity placek z gulaszem, a Ratatat mają naturalny talent do tworzenia beatów. Ok, martwiłam się o ich rozwój stylistyczny, ale większość klubowców mogłaby się od nich uczyć i podkradać im te ich powtóreczki. A kiedy na LP3 poszli w kierunku mniej rockowym, a bardziej elektronicznym, weszło więcej eleganckich zapętleń z syntezatorem (Shempi!), ba, nawet jakichś pseudo world musicowych nawiązań, odetchnęłam.

I relaksowałam się aż do teraz, do czasu, kiedy dostałam przypominajkę o LP4. Pierwszy kontakt to było znaczące chrząknięcie ze strony wahania. Zgadnijcie, jaki to album? Porządny, równy, bla, bla, bla. Z beatami, oczywiście. Odczucia trochę jak przy nowym Autechre. To Autechre, więc nie może być źle. A jednak to Autechre, więc mogłoby być jeszcze lepiej.

O ile jednak Autechre jeszcze na razie nie dałam drugiej szansy, co wkrótce uczynię, o tyle Ratatat swoją dostał. W sumie nie żałuję. Nie ma aż takiego cofnięcia się, jak myślałam. Wrzucili trochę na luz, poszli bardziej w stronę przyjemnej muzyki elektronicznej, ale tej bardziej do słuchania, nie zawsze tanecznej.

Dobrze. Jedna rzecz do zapamiętania, Panowie Ratatatowie. Jeśli nazwiecie następny album LP5, zabiję. Miłego dnia.


Caribou, "Swim", czyli everybody Four Tet

2010-06-05 16:34:57

Lubię Caribou. Uwielbiam jego głębokie pytania retoryczne (Melody day, what have I done?), jego perkusyjne zacięcie i to, że ma doktorat z matematyki. To, że wydał nowy album, który idealnie odpowiada tytułowo mojemu nowemu fetyszowi pod tytułem woda (rozpływające się dźwięki, lo-fie i inne chillwave'y), też mi się podoba.

Jak słusznie zauważył już Warna w swojej recenzji, matematyki w tej płycie jest jak na lekarstwo. Ok, zgadzam się, że niektórzy twórcy elektroniki traktują swoją muzykę bardzo... blokowo. Wiecie, zapętlanie kolejnych motywów, nakładanie dźwięków na kolejne i wyciąganie wcześniejszych spod spodu. Tak określiłabym wrażenie matematyczności, które czasami mam w uszach. Chociaż o czym my w ogóle mówimy, są tacy, których bawi powtarzanie RAZ DWA TRZY CZTERY RAZ DWA TRZY CZTERY w trakcie pełnych emocji solówek gitarowych.

Ok, a że rytm to niby co? No, matma, wiem, ale na tej płycie się nie wybija. Caribou nie zachęca do skupiania się na niej. On zachęca do potańczenia, do pośpiewania z nim, do poklaskania. Więcej w albumie wpływów jego kumpla, Four Teta, niż z doktoratu o teorii pierścieni i innym tam chaosie. Bardzo nas to cieszy, bo głosujemy na Kierana Hebdena we wszelkich możliwych kategoriach  w tym roku: Jeden z lepszych singli (Lovecrylovecrylovecry), Dobra płyta o pięknej okładce i cudownym tytule, Zachęcająco przedstawiony neurotyzm.

W tej ostatniej można też już głosować na Caribou z jego opakowaną w beaty delikatnością. A jeśli dodać do tego kolejną porcję uroczych pytań retorycznych (What more could I do to see her point of view? w Jamelii), urozmaicenie swoich elektronicznych zabaw o warstwę wkomponowanych idealnie przeszkadzajeczek (szeroko pojęte to takie cuś na samym początku Odessy), dęciaki, nie dęciaki, wychodzi jedna z lepszych płyt roku. Dzięki, Four Tet.


The National, "High Violet": passionate introverts

2010-05-20 19:25:15

Tytuł tak troszkę mi się podkradło od A Sunny Day in Glasgow. The National na nowym albumie nie gra jednak muzyki w stylu Słonecznego Dnia. Słoneczną? O czym my w ogóle mówimy?

Gdybyście spytali, co sądzę o The National, byłoby mi ciężko odpowiedzieć. Kiedy brać ich płyty całościowo, są zaskakująco nudne. Zlewają mi się te piosenki. Przyjemności jakiejś tam nie można sobie odmawiać, jest w niej ten smutek, ale... Jasne, że każdemu zdarza się co jakiś czas dzień, kiedy z niczym nie idzie, oprócz może płyty z rodzaju Kochanie, boli mnie serce, smutno mi, Boże, i gitara chyba nie pomoże. Można to jednak wykorzystać na milion sposobów. Szary kolor nieba jak mętnej zupy. Szara podniszczona bluzka mijanej dziewczyny. The National szary smutek złamanego serca od razu. Jednak wolę Interpol, nie wiem. Tamci sobie a to Nowy Jork wplotą, a to seks, a to wspomnienie twoich pięknych rudych włosów i kroków w pewną ciemną, jesienną noc.

A z drugiej strony... Z drugiej strony. Dobra, nabieram powietrza, powiem to, już powiem, no. Głos Matta jest wyjątkowy. Płynna czekolada. Ciemna, fakt, ale czekolada. I co jakiś czas w tym zalewie piosenek przyjemnychismutnychaleniezapamiętywalnych zdarzy im się popełnić małe dziełko, takie sobie We're half-awake in the fake empire, wieczne powtarzanie w deszczowe dni.

Kiedy wyliczyć średnią, wychodzi na to, że nie czekałam z przejęciem na nowy album The National. Mam bowiem z nimi problem znacznie większy niż opisane powyżej. Nie widziałam ich nigdy na żywo, widział ich jednak redaktor Szubrycht, a opisał tak:

Na skąpaną w błękitnym świetle scenę wchodzą The National i zaczynają grać. Od „Start a War”, lepiej nie mogli. Matt ma nie tylko niesamowity głos, ale i osobowość. Jest desperatem, zatraca się w muzyce, czasem śpiewa albo krzyczy bez mikrofonu. Porusza się jak człowiek chory, udręczony… Lubię takich, wierzę im.

Dopiero ten obrazowy fragment uświadomił mi, że podskórnie czułam, iż coś w związku z The National tracę, coś mi umyka. Właśnie to. Wierzę udręczonym. Stojąc dziesięć, pięćdziesiąt, sto metrów od nich trudniej włączać cynizm niż naciskać stop w iTunesie.

Nowa płyta jest powtórką z rozrywki. Nastroiła mnie wczoraj dobrze do snu, bo po całym męczącym dniu czułam, że my, nieśmiali introwertycy, nie jesteśmy już nikomu potrzebni w zalewie pewnych siebie zmierząt stadnych. Zauważyłam pewną poprawę brzmienia, dopracowane tło, wcinającą się niespodziewanie tu i tam gitarę. Ale i tak jedną z pierwszych i ostatnich myśli okazała się E, wynudzę za dwa dni, a i te teksty jakieś takie niezbyt wyrafinowane.

Potem jednak myślę, jakby to było stać na żywo wobec człowieka, który przed całą grupą ludzi przyznaje o swoim smutku I don't wanna get over you. Robi mi się wstyd.


« wróć czytaj dalej »
Logowanie
Zapamiętaj mnie
Bezpieczne logowanie (SSL)
Zapomniałem hasła
» zarejestruj się!