Nie jesteś zalogowany

Posty z kategorii: "patos"


Soundtrack lata 2010

2010-10-03 19:40:20

Wiem, że łatwiej byłoby dodać się z komentarzem pod zacnym wpisem Kuby, ale doszłam do wniosku, iż przydatny może się okazać krótki opis każdego z utworów. Na chwałę wakacji 2010, które zastąpiła depresyjna jesień, w związku z czym marznę i słucham tanich epigonów Cut Copy.  

1. Junior Boys, Bits & Pieces. Chociaż, tak w zasadzie, od tych dżentelmenów mogłoby być cokolwiek. Są oni bowiem moją najnajnajukochańszą parą z Kanady (wybaczcie, Japandroids, będę was postponować jeszcze niżej, stay tuned) od zeszłych wakacji, bo ich muzyka jak nic innego nadaje się na noce, kiedy w związku z upałem nie można spać. Nie jest zbyt trudna w odbiorze przy ograniczonej gorącem percepcji, a równocześnie zachwycająco elegancka w swoim minimalizmie, jeśli już łaskawie percepcję włączyć. A o niewydumanej, wdzięcznej popowości nie wspominając: I see you better when the lights are out, cudo.

2. Kings of Convenience, Me in You. Albo cokolwiek od nich, tak się bowiem złożyło, że moja, opisana tu już wcześniej, miłość do Erlenda trwała sobie przez całe wakacje i objęła wszelkie jego projekty i płytę solową. Wiem, że Declaration of Dependence, z którego pochodzi Me in You, jest uzawane za najsłabszy album Kings of Convenience, ale cóż, kiedy podrzuciłam memu ojcu Quiet Is the New Loud, otrzymałam podsumowanie Boże, toż to jakaś muzyka jak z pieprzonego Absolwenta, co to jest?

3. SomethingALaMode, 5AM. Sympatyczni faceci o klasycznym wykształceniu lubią mieszać to, co dało im klasyczne wykształcenie, z tym, co dała im miłość do Daft Punk. Wychodzi coś a'la Uffie ze skrzypcami w tle.

4. Air, Alone in Kyoto. Air, jeden z zespołów mojego dzieciństwa, wraca do mnie powoli, spokojnie, falami, stopniowo, płyta po płycie, a raczej utwór po utworze. Na dłuższy czas zatrzymałam się na próbach zrozumienia ostatniego albumu, Love 2, co zajęło mi większość zimy, podbijane Moon Safari (które jest dla mnie zawsze bodźcem do zauważenia, że prawdziwa krystalizacja muzyki naprawdę czysto plażowej w klimacie zajęła całe dziewięć, no, osiem, powiedzmy, lat), później zatrzymałam się na nieukrywanej banalności Venus i Alpha Beta Gaga, bez których album Talkie Walkie nie byłby tak uroczo i nienachalnie frankofoński, aż wreszcie w lecie dotarło do mnie, jak bardzo stęskniłam się za utworem zamykającym. Teraz bawię się Pocket Symphony co jakiś czas, ale bez pretensji.

5. The Deadly Syndrome, Armrest. Zachwycające małe arcydziełeczko, perełeczka moja wakacyjna. W zasadzie mogę powiedzieć, że The Deadly Syndrome są niezłym zespołem o wdzięku i wrażliwości zbliżonej może trochę do Grizzly Bear, ale nieco bardziej młodzieńczej, trochę mniej opartej na harmonii ich małego wszechświata, a bardziej gitarowej, byłoby to jednak kłamstwo. Albo inaczej. Byłaby to uwaga, pod którą mogę się podpisać, ale nie mocno przyciskając długopis i niezbyt zamaszyście, bowiem przesłuchałam każdą z płyt TDS ze dwa razy, natomiast ten utwór jakiś milion. A i tak niecały, ale od ok. 1:56, kiedy wchodzi w gitarę wchodzi trąbka oraz kolejny kandydat do obłędności w łatwości przesłania refrenu, On the car ride home you refuse to talk about it, on the long ride home you refuse to talk about it.

6. Outkast, Spread. Ten kawałek jest tak bezczelnie bezczelny.

7. Cold War Kids, Hospital Beds. Może niewiele to ma do chillwave'u, ale jest przyjemną częścią nadrabiania listy zespołów, które miałam sprawdzić milion lat temu, a zawsze zapominałam.

8. Studio, 2 Hearts. Ale za to Studio byli chillwave'em już w 2006, natomiast w 2008 przerobili na balearic nawet Boską Kylie.

9. Arcade Fire, Ready to Start. Najlepiej zapamiętana próba podejścia do ostatniego albumu Arcade Fire, najmocniej w danym czasie kojarząca się tekstowo z atmosferą żałości wysokiej kojarzonej z poprzednich nagrań. Obecnie przychylam się raczej ku mądrości Suburban War.

10. The Unicorns, Les Os. Zespół, który należałoby chwalić pod niebiosa i przeklinać, co robiłam zresztą cały przełom lipca i sierpnia, kiedy ich słuchałam. Szkoda, że się rozpadł, bo ich teksty były pełne złośliwej prostoty, którą nie każdy wykonawca jest w stanie posiąść. Chwalimy. Teraz zło. Muzycznie bardzo im blisko do Japandroids (zostaliście tuned?): romantycznie, acz z łojeniem w instrumenty. W przypadku Japandroids wszyscy wiedzieliśmy, że chłopcy nie są skomplikowani, ale sympatia do nich brała się z tego, iż potrzebna była przypominajka, że tak też można, że to też brzmi i także działa. A The Unicorns robili to, co Japandroids, z podobną kanadyjską nutą, ale nieco lepiej, i w dodatku w 2003. W ten sposób nowy album Japandroids nie jest mi już, niestety, do niczego potrzebny, choć cover To Hell with Good Intentions niezły.


O jeden most za daleko, czyli Arcade Fire, "The Suburbs"

2010-08-12 16:24:27

Pisarz polski, Jakub Żulczyk, napisał ongiś na swoim blogu o muzyce artystki polskiej, Julii Marcell: Tu jest jakaś chropowatość, zamierzona niedoskonałość, ciepło nieporządku. Gdyby było tego trochę więcej, jest ryzyko, że ta muzyka wzbudzałaby uczucie porównywalne do siedzenia z dobrym, trochę chorym umysłowo przyjacielem, jak, nie przymierzając, Modest Mouse. Skończyliśmy z pisarzem Jakubem Ż. (to jednak nie do końca moja broszka), nie będziemy się zajmować Julią M. (ona też, choć czuję, że podobałaby mi się na żywo), interesuje nas tylko ostatnie zdanie. Bardzo ono trafne. Jest ono tak trafne, że aż moim chałupniczym określeniem muzyki MM stało się estetyka chorego umysłowo przyjaciela. I zaczęłam się zastanawiać, czy ktoś, poza liderem Modest, Isaakiem Brockiem, zasługiwałby na to miano.

Proste. Win Butler, pan rządzący procesem artystycznym w Arcade Fire. Człowiek, którego muzyka, zgodnie z wszelkimi prawidłami natury, nie powinna mi się podobać. Nie jestem zbyt wielką wielbicielką całego orkiestrowego przepychu, syntezatory cenię wyżej od skrzypiec, przynajmniej do czasu, kiedy poznałam Owena Palletta (Final Fantasy) z jego słodką wrażliwością (który też, nie oszukujmy się, w Arcade Fire działał). Rzuciłam sobie w głowie hasłem patos w muzyce alternatywnej ostatnich dziesięciu lat. Arcade Fire, zdecydowanie. Za każdym razem, kiedy zamykasz oczy - kłamstwa, wciąż krzyczymy w moich snach. A przecież nie lubię patosu. W ogóle, wzruszać się wejściem z radosnym tumtumtum, hey!, tumtumtum, hey!?

Butlera i Brocka łączy estetyka chorego umysłowo przyjaciela. Co mam na myśli, skoro nie chropawe ciepło nieporządku? Pewność siebie. Ci panowie uznali własne problemy za podstawę swojej twórczości, na nich stworzyli swoją tożsamość jako artyści. Jako osoba słuchająca głównie neurotyków, jestem w stanie dokonać dość ostrożnego rozróżnienia. Bo najłatwiej powiedzieć, iż jest mnóstwo smutnych piosenek o smutnych ludziach. Prawda, ale zauważmy, że taki na przykład The National (obstawiam w nich naczelnych neurotyków podsumowań końcoworocznych) słynie z ekshibicjonizmu Matta Berningera, który, zanurzając się w sobie, przyznaje od razu do kamery, że ta część jego charakteru i psychiki go przeraża, musi ją więc maskować alkoholem, by w ogóle odważył się wyjść na scenę. Butler i Brock natomiast eksponują, w zależności od gustu, z pomocą przepychu orkiestrowego lub gitarowej, piekielnie inteligentnej zgryźliwości.

W Butlerze jest coś z romantycznego bohatera. Teoretycznie mamy świadomość obcowania z całą grupą ludzi, w dodatku bardzo utalentowanych, dobrze słyszymy odgrywające ważną rolę w dużej części twórczości Arcade Fire wokale jego żony, Régine, jednak, kiedy przychodzi co do czego, pamiętamy głównie wahający się od płynięcia na wysokich emocjach do śpiewnego krzyku głos małżonka. Do tej pory pamiętam, jakie wrażenie zrobił na mnie teledysk do Rebellion (Lies). Win, skupiony na gitarze, który bez uśmiechu przeprowadza ubraną na czarno grupę przez miasto mimo że przecież jego współtowarzysze bawią się w międzyczasie patyczkami, patrzą na słońce, wzbudzają zainteresowanie dzieci. Taki właśnie romantyczny bohater, czuwający nad wszystkim, a równocześnie odległy, prowadzący do lasu, tak, do lasu, ale odcinający się niejako od reszty.

Za dopełnienienie obrazu patetyczno-romantycznego można uznać tematykę pierwszych dwóch albumów, Funeral oraz Neon Bible. Pamiętam recenzję, ze Screenagers chyba, która bardzo podkreślała zwłaszcza znaczenie debiutu, a w zasadzie sporą różnicę między popularnym już w 2004 eskapizmem w alternatywie i umykaniu ważnym tematom (same tytuły sugerują, jakim) na rzecz, niechże sobie przypomnę okolice tego roku, to nadal było, zdaje się, new rock revolution czy tam revival. Czyli z grubsza powrót do luźnego gitarowego grania o tym, że chcielibyśmy być z tą laską, tą, tamtą, tą ładną, ale jakie życie jest, każdy widzi. Najlepiej całą rzecz określa dla mnie Last Nite The Strokes, i klimatycznie, i tekstowo, i obrazkowo. Widać różnicę w przesunięciu wagi rzeczy.  

Teraz, z perspektywy czasu, jestem gotowa przyznać, iż były i są to ważne albumy. Należy chwalić, mimo magnetyzmu Butlera oraz wylewającego się zewsząd patosu, ich ogromną spójność. A, biorąc pod uwagę, iż przy premierze Funeral Butler lat miał dwadzieścia cztery, podziwiać jego dojrzałość artystyczną, nie zapominając oczywiście, że to orkiestrowe tło zostało przygotowane przez znakomitych muzyków (poznałam w tym roku projekt członków Arcade Fire, Bell Orchestre, grają przepiękne rzeczy instrumentalne, są przepiękne i bez WB). 

Wspomniałam już o tytułach. Tym razem Arcade Fire także dali wyraz zachwycającej przejrzystości przekazu. The Suburbs. Tutaj dostrzegłam dwie drogi oczekiwań mojego umysłu. Jedna to skrzywienie się, zdecydowane skrzywienie się, bo, o ile do bohatera romantycznego świetnie pasują mi kwestie sensu życia, śmierci, odejścia bliskiej osoby, niemożności poradzenia sobie z miłością i bliskością oraz niepewności, o tyle kwestie przedmieść... Nie mówiąc już o tym, że skrzywiłam się, ponieważ przedmieścia to temat zaskakująco mocno wyeksploatowany w kulturze popularnej. Oni, moje perły, będą nagrywać kolejny album o miałkości takiego życia?

Drugą drogę oczekiwań reprezentuje natomiast stwierdzenie, że nie miałam żadnych. Po takich dwóch albumach, powiedziałam koledze, który rzucił ze znaczącym Ściągaj i się zachwycaj link do usuniętego wkrótce wycieku, powinni przestać nagrywać muzykę, by chwała ich trwała na wieki, i na przykład założyć warzywniak. 

Na początku nastąpiło zdecydowane oddanie się drugiej drodze, by wręcz nie powiedzieć, że tego się spodziewałam. Za długo (szesnaście utworów? W czasach, kiedy dostać płytę dłuższą niż klasyczna proporcja 10-12 kawałków, 35-45 minut, to już muszą być elektronicy?), bo zlewająco się, górnolotnie, ale jakoś bez romantycznych uniesień, z mechanicznym postrzeganiem: o, Rococo, mówiłam, że lubią bogactwo, o, Empty Room, Pallett mówił, że nagrywa z zespołem, dokładnie widzimy, że jest. Ostrzegałam.

Poświęciłam się jednak tej płycie. Doszłam do wniosku, że jestem tyle winna Arcade Fire za bycie moimi ulubieńcami. Słuchałam ich przez tydzień co noc w łóżku, na zasadzie wyłączności. Kiedy nadal dostrzegałam wady, uogólniłam nieco proces. Chodziłam z tą płytą po mieście, po ciuchlandach, obierałam ziemniaki i robiłam sałatkę z pomidorów. Powoli zaczęły się wynurzać te klasycznie jaskrawe smutki Butlera, niektóre mniej oryginalne (We used to wait / All those wasted lives in the wilderness downtown w We Used to Wait), inne bardziej (problemu miłości ojca do córki jeszcze nie było, a teraz w nagraniu tytułowym). Gdzie tam z orkiestrą na przedmieścia? Pojawiły się więc na przyjemnie staromodne gitary, by w większym niż do tej pory stopniu wpłynąć na brzmienie.

Już słychać głosy, że The Suburbs to OK Computer naszych czasów. A mnie się przypomina wzruszenie pewnego listopadowego popołudnia, gdy, pierwszy raz po około dwuletniej przerwie, złapałam w radiu My Body Is a Cage. Teraz został już tylko romantyzm miasta. I nawet się nie wzruszyłam.


« wróć czytaj dalej »
Logowanie
Zapamiętaj mnie
Bezpieczne logowanie (SSL)
Zapomniałem hasła
» zarejestruj się!