Nie jesteś zalogowany

Posty z kategorii: "rock"


O jeden most za daleko, czyli Arcade Fire, "The Suburbs"

2010-08-12 16:24:27

Pisarz polski, Jakub Żulczyk, napisał ongiś na swoim blogu o muzyce artystki polskiej, Julii Marcell: Tu jest jakaś chropowatość, zamierzona niedoskonałość, ciepło nieporządku. Gdyby było tego trochę więcej, jest ryzyko, że ta muzyka wzbudzałaby uczucie porównywalne do siedzenia z dobrym, trochę chorym umysłowo przyjacielem, jak, nie przymierzając, Modest Mouse. Skończyliśmy z pisarzem Jakubem Ż. (to jednak nie do końca moja broszka), nie będziemy się zajmować Julią M. (ona też, choć czuję, że podobałaby mi się na żywo), interesuje nas tylko ostatnie zdanie. Bardzo ono trafne. Jest ono tak trafne, że aż moim chałupniczym określeniem muzyki MM stało się estetyka chorego umysłowo przyjaciela. I zaczęłam się zastanawiać, czy ktoś, poza liderem Modest, Isaakiem Brockiem, zasługiwałby na to miano.

Proste. Win Butler, pan rządzący procesem artystycznym w Arcade Fire. Człowiek, którego muzyka, zgodnie z wszelkimi prawidłami natury, nie powinna mi się podobać. Nie jestem zbyt wielką wielbicielką całego orkiestrowego przepychu, syntezatory cenię wyżej od skrzypiec, przynajmniej do czasu, kiedy poznałam Owena Palletta (Final Fantasy) z jego słodką wrażliwością (który też, nie oszukujmy się, w Arcade Fire działał). Rzuciłam sobie w głowie hasłem patos w muzyce alternatywnej ostatnich dziesięciu lat. Arcade Fire, zdecydowanie. Za każdym razem, kiedy zamykasz oczy - kłamstwa, wciąż krzyczymy w moich snach. A przecież nie lubię patosu. W ogóle, wzruszać się wejściem z radosnym tumtumtum, hey!, tumtumtum, hey!?

Butlera i Brocka łączy estetyka chorego umysłowo przyjaciela. Co mam na myśli, skoro nie chropawe ciepło nieporządku? Pewność siebie. Ci panowie uznali własne problemy za podstawę swojej twórczości, na nich stworzyli swoją tożsamość jako artyści. Jako osoba słuchająca głównie neurotyków, jestem w stanie dokonać dość ostrożnego rozróżnienia. Bo najłatwiej powiedzieć, iż jest mnóstwo smutnych piosenek o smutnych ludziach. Prawda, ale zauważmy, że taki na przykład The National (obstawiam w nich naczelnych neurotyków podsumowań końcoworocznych) słynie z ekshibicjonizmu Matta Berningera, który, zanurzając się w sobie, przyznaje od razu do kamery, że ta część jego charakteru i psychiki go przeraża, musi ją więc maskować alkoholem, by w ogóle odważył się wyjść na scenę. Butler i Brock natomiast eksponują, w zależności od gustu, z pomocą przepychu orkiestrowego lub gitarowej, piekielnie inteligentnej zgryźliwości.

W Butlerze jest coś z romantycznego bohatera. Teoretycznie mamy świadomość obcowania z całą grupą ludzi, w dodatku bardzo utalentowanych, dobrze słyszymy odgrywające ważną rolę w dużej części twórczości Arcade Fire wokale jego żony, Régine, jednak, kiedy przychodzi co do czego, pamiętamy głównie wahający się od płynięcia na wysokich emocjach do śpiewnego krzyku głos małżonka. Do tej pory pamiętam, jakie wrażenie zrobił na mnie teledysk do Rebellion (Lies). Win, skupiony na gitarze, który bez uśmiechu przeprowadza ubraną na czarno grupę przez miasto mimo że przecież jego współtowarzysze bawią się w międzyczasie patyczkami, patrzą na słońce, wzbudzają zainteresowanie dzieci. Taki właśnie romantyczny bohater, czuwający nad wszystkim, a równocześnie odległy, prowadzący do lasu, tak, do lasu, ale odcinający się niejako od reszty.

Za dopełnienienie obrazu patetyczno-romantycznego można uznać tematykę pierwszych dwóch albumów, Funeral oraz Neon Bible. Pamiętam recenzję, ze Screenagers chyba, która bardzo podkreślała zwłaszcza znaczenie debiutu, a w zasadzie sporą różnicę między popularnym już w 2004 eskapizmem w alternatywie i umykaniu ważnym tematom (same tytuły sugerują, jakim) na rzecz, niechże sobie przypomnę okolice tego roku, to nadal było, zdaje się, new rock revolution czy tam revival. Czyli z grubsza powrót do luźnego gitarowego grania o tym, że chcielibyśmy być z tą laską, tą, tamtą, tą ładną, ale jakie życie jest, każdy widzi. Najlepiej całą rzecz określa dla mnie Last Nite The Strokes, i klimatycznie, i tekstowo, i obrazkowo. Widać różnicę w przesunięciu wagi rzeczy.  

Teraz, z perspektywy czasu, jestem gotowa przyznać, iż były i są to ważne albumy. Należy chwalić, mimo magnetyzmu Butlera oraz wylewającego się zewsząd patosu, ich ogromną spójność. A, biorąc pod uwagę, iż przy premierze Funeral Butler lat miał dwadzieścia cztery, podziwiać jego dojrzałość artystyczną, nie zapominając oczywiście, że to orkiestrowe tło zostało przygotowane przez znakomitych muzyków (poznałam w tym roku projekt członków Arcade Fire, Bell Orchestre, grają przepiękne rzeczy instrumentalne, są przepiękne i bez WB). 

Wspomniałam już o tytułach. Tym razem Arcade Fire także dali wyraz zachwycającej przejrzystości przekazu. The Suburbs. Tutaj dostrzegłam dwie drogi oczekiwań mojego umysłu. Jedna to skrzywienie się, zdecydowane skrzywienie się, bo, o ile do bohatera romantycznego świetnie pasują mi kwestie sensu życia, śmierci, odejścia bliskiej osoby, niemożności poradzenia sobie z miłością i bliskością oraz niepewności, o tyle kwestie przedmieść... Nie mówiąc już o tym, że skrzywiłam się, ponieważ przedmieścia to temat zaskakująco mocno wyeksploatowany w kulturze popularnej. Oni, moje perły, będą nagrywać kolejny album o miałkości takiego życia?

Drugą drogę oczekiwań reprezentuje natomiast stwierdzenie, że nie miałam żadnych. Po takich dwóch albumach, powiedziałam koledze, który rzucił ze znaczącym Ściągaj i się zachwycaj link do usuniętego wkrótce wycieku, powinni przestać nagrywać muzykę, by chwała ich trwała na wieki, i na przykład założyć warzywniak. 

Na początku nastąpiło zdecydowane oddanie się drugiej drodze, by wręcz nie powiedzieć, że tego się spodziewałam. Za długo (szesnaście utworów? W czasach, kiedy dostać płytę dłuższą niż klasyczna proporcja 10-12 kawałków, 35-45 minut, to już muszą być elektronicy?), bo zlewająco się, górnolotnie, ale jakoś bez romantycznych uniesień, z mechanicznym postrzeganiem: o, Rococo, mówiłam, że lubią bogactwo, o, Empty Room, Pallett mówił, że nagrywa z zespołem, dokładnie widzimy, że jest. Ostrzegałam.

Poświęciłam się jednak tej płycie. Doszłam do wniosku, że jestem tyle winna Arcade Fire za bycie moimi ulubieńcami. Słuchałam ich przez tydzień co noc w łóżku, na zasadzie wyłączności. Kiedy nadal dostrzegałam wady, uogólniłam nieco proces. Chodziłam z tą płytą po mieście, po ciuchlandach, obierałam ziemniaki i robiłam sałatkę z pomidorów. Powoli zaczęły się wynurzać te klasycznie jaskrawe smutki Butlera, niektóre mniej oryginalne (We used to wait / All those wasted lives in the wilderness downtown w We Used to Wait), inne bardziej (problemu miłości ojca do córki jeszcze nie było, a teraz w nagraniu tytułowym). Gdzie tam z orkiestrą na przedmieścia? Pojawiły się więc na przyjemnie staromodne gitary, by w większym niż do tej pory stopniu wpłynąć na brzmienie.

Już słychać głosy, że The Suburbs to OK Computer naszych czasów. A mnie się przypomina wzruszenie pewnego listopadowego popołudnia, gdy, pierwszy raz po około dwuletniej przerwie, złapałam w radiu My Body Is a Cage. Teraz został już tylko romantyzm miasta. I nawet się nie wzruszyłam.


65daysofstatic, "We Were Exploding Anyway": okładka prawdę ci powie

2010-07-20 20:45:36

Nie lubię  65daysofstatic jakoś szczególnie. Zapewne ze względu na niewielkie z ich muzyką obeznanie (zatrzymałam się gdzieś na okolicach Radio Protector jest zacne, ay). Jestem więc w stanie patrzeć na nieszczególnie ważne w epoce iPodostwa detale, jak okładka, wygląd strony internetowej, brzmienie nazwy, takie sobie drobiazgi. A te w przypadku staticów (nie uważacie, dygresja, że static, zwłaszcza z takim ładnym k o podniebienie, brzmi lepiej niż dosi? Stąd pozwalam sobie na nieortodoksyjne spoufalanie się z zespołem poprzez wprowadzanie własnej nomenklatury, koniec dygresji) zdają się naprawdę porządne, co najmniej na wysokości ostatniej płyty.

I tu mogłabym, weszłabym zresztą chętnie, w rozważania o tym, jak paskudne są w większości okładki we współczesnej alternatywie. Były do zeszłego roku, w tym pojawiła się faza na kółeczka, tyleż ozdobne, co minimalistyczne, więc nie narzekam (przepiękne There Is Love In You na przykład). A tu proszę.

~A.
2010-03-15 16:11:06
okładka mi się bardzobardzo podoba.



~C.
2010-03-15 16:11:18
taka w starym stylu, nie?

I sprzeczność: używam iPoda, ale, gdyby okładka We Were Exploding Anyway okazała się brzydka, nie chciałoby mi się ruszyć tej płyty. Po raz pierwszy od dawna obrazek robił za główny czynnik pójścia za muzyką. Stare, dobre czasy!

~A.
2010-03-15 16:11:33
właśnie tak pomiędzy.

Bo, wyobraźcie sobie, że doznanie estetyczne było na tyle przyjemne, że zerkałam sobie na tę okładkę z pewnym zadowoleniem, chodząc ze staticami po mieście, rozwieszając pranie jedną ręką, a drugą wyciągając iPoda z kieszeni, zerkałam na tyle często, że w pewnym momencie dostrzegłam niewątpliwą i niepobijalną zaletę albumu: idealną korelację między opakowaniem a zawartością.

~C.
2010-03-15 16:11:37
sam układ przypomina mi jakieś lata 80-te, Cocteau Twins i takie tam.

Proszę bardzo. Last.fm twierdzi, że 65daysofstatic jest kapelą post-rockową, i widać pewne elementy na tej płycie, nawet jeśli, jak się doczytałam, ma robić za bardziej taneczny fragment kariery staticów. Niby wszystko zaczyna oplątywać elektronika, klawisze, idzie się powoli w rejony czegoś bitopodobnego, nadal jednak jest to oplątywanie rzeczy głównej, gitarowej, a bitopodobność towarzyszy mocnej perkusji. A gitary i perkusja potrafią wyciągać głosy z przeszłości; moje ulubione Come to Me to połączenie wszystkich wyżej wspomnianych z psychodelicznie romantycznym Robertem Smithem.

~C.
2010-03-15 16:11:40
ale zdjęcie to nie wiem.
2010-03-15 16:11:44
nie umiem go nigdzie umieścić.
~A.
2010-03-15 16:11:48
teraz.
2010-03-15 16:11:52
jednak.

Jak szaleć, to szaleć, jak tanecznie, to tanecznie, jak oplątywać, to oplątywać, światła miasta i rozbłyski. Chociaż, popatrzmy. Para jest ubrana w skórzane kurtki, rock znów, i w tym wydaniu 65 podoba mi się najbardziej. Kiedy włączyłam sobie pierwszy utwór, Mountainhead, zachwyciła mnie równość tego utworu, jego idealna nośność, a równocześnie zimny profesjonalizm. Perkusja tak, gitara tak, motyw, wejście, wszystko podzielone na równe, układające się starannie fragmenty, powoli, jeden koło drugiego. Wyobraźcie sobie, że stoicie w zupełnie ciemnej, cichej sali (opuszczona hala, co by niósł się dźwięk?), po czym nagle oślepia was światło ze sceny, a zanim zdołacie się przyzwyczaić, wasze zmysły atakuje hipnotyczne podbicie, tracicie trampki, o orientacji nie ma nawet co mówić, jedyne znaki o istnieniu jakiejkolwiek przestrzeni sygnalizowane są przez zespół, który buduje przed wami własną.

~C.
2010-03-15 16:12:11
ona jest sztucznie postarzana nawet, popatrz na te jakieś zagięcia, smugi ;d

W ramach zabudowywania przestrzeni na zdjęciu dostajemy wszystkie dodatkowe efekty, tak samo zresztą próbuje postępować 65. Dance Dance Dance ma zachęcać niepokojącym klimatem przecinanym bębnami, Piano Fights łączy inspiracje cybałkowe, fortepianowe i mocny riff, Weak 4 galopuje.

~A.
2010-03-15 16:12:25
uwielbiam to sztuczne postarzanie.
2010-03-15 16:12:29
jest takie tandetne.
2010-03-15 16:12:45
smugi, jakieś niby stare szumy itd.
2010-03-15 16:13:23
to już lepiej się bawić po prostu konwencją, a nie tak po chamsku "paczcie, jak my czerpiemy ze staroci!".

I tu dochodzimy do sedna problemu z We Were Exploding Anyway. 65daysofstatic starają się tak dzielnie wytworzyć gęsty klimat, że aż przedobrzyli. Tak bardzo starają się bombardować bodźcami, że aż zapominają, że za pierwszym razem ta metoda działa bezbłędnie, ale potem włącza się autopilot, który pyta To teraz będę podrywana do tańca z niepokojem w sercu, taa? A po okładce też widać zgrabne wykorzystanie obróbki grafiki, jeżeli się długo wpatrywać.

~C.
2010-03-15 16:14:14
no ciekaw jestem jak to wygląda w realu.
2010-03-15 16:14:22
bo tak w jpgu całkiem zgrabnie mimo wszo ;d

 ***
A zupełnie poza tekstem dziękuję ~C, znanemu jako wielki fan Sześćdziesiątek Piątek, za kuratelę i niezabicie mnie mimo profanacji świętości, oraz Highfidelity za zachętę (to była presja! Psychiczna!) do stworzenia wpisu.


Prawie jak "Endless Summer", czyli okołowakacyjnomuzycznie

2010-07-17 22:04:40

A bo to tak słuchanie trochę tego tu, nieco tamtego tam, i w zasadzie mogłabym napisać o 65daysofstatic, ale wyglądanie przez okno nieco mi ich dyskredytuje, nie, że coś mi się w nich nie podoba, bo jest w zasadzie parę rzeczy dobrych, aczkolwiek... No. To jest zbiór karmionych spacerami po mieście w gorącu luźnych refleksji o towarzyszących mi ostatnio płytach. Nic ambitnego, analiza Dostojewskiego w kontekście poszerzającego się instrumentarium muzyków dubstepowych w następnym odcinku.

Tymczasem na pierwszy ogień pójdą panowie, których odświeżyłam sobie w okolicach Open'era, ale prawdopodobnie już po ich polskim koncercie. Słodcy Kings of Convenience, okolice lata 2008 oraz uroczy w swej nienachalności Know How.

I nigdy bym nie pomyślała, że tak cudownie nadają się na teraz. Fakt, że poznałam ich latem, niczego nie zmieniał, jako że zawsze myślałam o charakterystycznym dla zespołu smuteczku pogodzonego z niezbyt udanym życiem osobistym w kontekście bardziej wiosny. Wczesnej jesieni może, niby jeszcze ciepło i przyjemne zapachy unoszą się w powietrzu, ale nie będzie tak, jak było, ech, Erlendzie, patrz, jak to się układa, ludzie przychodzą i odchodzą, a trąbka, jak grała pod gitarę, tak gra. Ale wdzięk jest wartością nieprzemijającą oraz działającą bez względu na porę roku.

Gdzieś tam sobie w moim odtwarzaczu jest od paru tygodni Soundpool. Pierwsza płyta kojarzyła mi się z przyjemnym, nienachalnym graniem A Sunny Day in Glasgow, druga zresztą także, choć więcej w niej wpływów-jakby-tanecznych. Przyjemnie, nienachalnie, średnio zapamiętywalnie, myślałam sobie. Dwa tygodnie temu byłam jednak na imprezie. Domówka, gorąco, duszno, nudnawo, nie tańczę. Zajęłam kontrolne miejsce opodal parkietu i z wystudiowaną blazą popijałam swojego drinka, nasłuchując nieco odległych odgłosów tanecznego popu. Z racji odległości rzekłabym nawet, że pogłosów. I wtedy pomyślałam o Soundpool. Muzyka na chwile jak te i dla takich zblazowańców jak ja, ale nieco cieplejsza, sugerująca, że mogą być lepsze imprezy, chęć na taniec, a gorąco nie zawsze jest irytujące. I nawet pogłosy są.

 I nowość, zupełna nowość, no jasssne, ale jak dla mnie nowość, czyli niejaka Janelle Monáe. Trochę rozczarowanie, bo pani jest zupełnie w porządku, przyjemna, głos ma ładny, widać, że osłuchana. Osłuchanie zawsze w cenie. To dlaczego narzekam? Bo miało być cudownie! Pan z Przekroju obiecał motylki w brzuchu jak przy pięknej Badu, szał jak przy The Love Below/Speakerboxxx Outkast, a tego zabrakło. Osłuchanie osłuchaniem, ale czekałam na jakiś... vibe, więcej życia, więcej radości. Janelle miksuje, co się da, kombinuje z przesłaniem, stylizuje się na kobietę-robota, próbuje rozmawiać o współczesnym feminizmie. I wszystko to chwalebne oraz ciekawy materiał na dysputę kulturoznawczą, ale, dopóki za nawałem tej, już podanej nieźle, treści nie pójdzie większy luz, jakaś iskra (a już jakieś przebłyski Beyonce są), ja, zwykła zjadaczka chleba, nie pójdę za Janelle.


M.I.A., "Maya", czyli God save the Queen

2010-06-28 21:01:37

Ten wpis chyba powinnam dedykować Warnie z trzech znaczących powodów:

a. przez jego tekst sięgnęłam do nowej płyty pani Arulpragasam

b. moje odczucia były totalnie różne od tego, co dostaliśmy w jego wpisie, przez co krwawiło mi serce, bo bardzo chciałam dzielić Rzabową radość

c. dwa tygodnie zbierałam się ze stworzeniem równocześnie wzruszającej i cynicznej repliki na tamten wpis, i nie udało mi się to do tej pory, a próbowałam, naprawdę próbowałam

Słucham jednak rzeczy dobrze znanych i lubianych, Lily Allen, Metronomy, mimo szczerych chęci oraz znalezienia kilku tuzinów nieznanych zespołów oraz płyt, które powinnam zapewne poznać teraz, zaraz. W związku z czym czuję, że zapewne muszę rozprawić się z Mayą raz, a dobrze, póki nie nadejdzie inny materiał do opisania.

Inny nie oznacza wcale lepszy, nawet jeśli spojrzymy na punkt b. Zdecydowanie tym, co przemawia za M.I.A., przemawiało zresztą za nią zawsze, jest odmienność. Tu dygresja: czy, jeśli artysta zawsze kombinuje i odmienia, to czy to w pewien pokrętny sposób też nie jest troszkę wyznaczanie sobie jednej drogi, drogi bardzo krętej, ale jakoś tam jednej? "Będę kombinatorem", tak jak "Będę indie chłopcem" czy "dziewczyną z fletem poprzecznym". Koniec dygresji. To dobra droga jest. Najłatwiej zdobyć nią moje serce, bo, jeśli nawet kombinacje mi się nie spodobają, i tak docenię włożony w nie wysiłek.

Ale nie, nie! Nie tak miało być, ciociu Mayu! Ty zawsze byłaś tą kombinatorką, u której wyznaczanie nowych dróg równało się wyznaczaniu dobrych dróg. I tak, zarówno Arular, jak i Kala to zdecydowanie był mój pop. Dlaczego siłą Mayi ma być jedynie kombinacja, którą i tak mnie nie przekonasz jako och, postarała się, bo tobie kombinowanie przychodzi tak naturalnie?

Potem zaczęłam się zastanawiać, co mi się w tym obecnym kombinowaniu nie podoba. Doszłam do wniosku, że wszystko jest kwestią osobistych preferencji. Kochałam tę niepokorną dziewczynę od niby-hip-hopu, a potem niby-popu. Każdą ewolucję Mayi spowijała jednak otoczka mnogości nawiązań, która zacierała podstawę, stąd nie jestem w stanie o jej muzyce powiedzieć jednoznacznie na przykład pop, tu przydają się te rozmyte kategorie indie-alternative. A pierwsze wrażenie po nowej płycie było takie, że albo dostajemy pop czysty (XXXO), albo promocyjną kontrowersję, też czystą (Born Free). A ja nie chciałam tak, ja nie tak lubiłam, ja wolałam tę niepokorną dziewczynę, która była ironiczna, śpiewała o Third World democracy, a równocześnie wszystko brała w lekki nawias dystansu swoim słodkim głosem, była pewna siebie, ale urocza, a nie wyważała bezpardonowo drzwi.

Ale, było, nie było, chyba tylko ona ma do tego prawo w tym roku. Zwłaszcza że, co dostrzegłam dopiero później, nagrała świetną płytę. Świetną jak na realia chwili obecnej, tego roku, obecnych trendów. iPodyzm, ot co, kult singla. Każda piosenka, oglądana oddzielnie, a nie jako część całości, okazała się naprawdę w porządku, z charakterystyczną nutką. Ba, nawet dostrzegłam przebłyski dawniejszej M.I.A. (słodycz Tell Me Why). Maya jest więc obecnie królową, ale królową łaskawą. A jeśli się z tym nie zgadzasz, cóż, you want me be somebody who I'm really not, ale kimże ty jesteś?


The National, "High Violet": passionate introverts

2010-05-20 19:25:15

Tytuł tak troszkę mi się podkradło od A Sunny Day in Glasgow. The National na nowym albumie nie gra jednak muzyki w stylu Słonecznego Dnia. Słoneczną? O czym my w ogóle mówimy?

Gdybyście spytali, co sądzę o The National, byłoby mi ciężko odpowiedzieć. Kiedy brać ich płyty całościowo, są zaskakująco nudne. Zlewają mi się te piosenki. Przyjemności jakiejś tam nie można sobie odmawiać, jest w niej ten smutek, ale... Jasne, że każdemu zdarza się co jakiś czas dzień, kiedy z niczym nie idzie, oprócz może płyty z rodzaju Kochanie, boli mnie serce, smutno mi, Boże, i gitara chyba nie pomoże. Można to jednak wykorzystać na milion sposobów. Szary kolor nieba jak mętnej zupy. Szara podniszczona bluzka mijanej dziewczyny. The National szary smutek złamanego serca od razu. Jednak wolę Interpol, nie wiem. Tamci sobie a to Nowy Jork wplotą, a to seks, a to wspomnienie twoich pięknych rudych włosów i kroków w pewną ciemną, jesienną noc.

A z drugiej strony... Z drugiej strony. Dobra, nabieram powietrza, powiem to, już powiem, no. Głos Matta jest wyjątkowy. Płynna czekolada. Ciemna, fakt, ale czekolada. I co jakiś czas w tym zalewie piosenek przyjemnychismutnychaleniezapamiętywalnych zdarzy im się popełnić małe dziełko, takie sobie We're half-awake in the fake empire, wieczne powtarzanie w deszczowe dni.

Kiedy wyliczyć średnią, wychodzi na to, że nie czekałam z przejęciem na nowy album The National. Mam bowiem z nimi problem znacznie większy niż opisane powyżej. Nie widziałam ich nigdy na żywo, widział ich jednak redaktor Szubrycht, a opisał tak:

Na skąpaną w błękitnym świetle scenę wchodzą The National i zaczynają grać. Od „Start a War”, lepiej nie mogli. Matt ma nie tylko niesamowity głos, ale i osobowość. Jest desperatem, zatraca się w muzyce, czasem śpiewa albo krzyczy bez mikrofonu. Porusza się jak człowiek chory, udręczony… Lubię takich, wierzę im.

Dopiero ten obrazowy fragment uświadomił mi, że podskórnie czułam, iż coś w związku z The National tracę, coś mi umyka. Właśnie to. Wierzę udręczonym. Stojąc dziesięć, pięćdziesiąt, sto metrów od nich trudniej włączać cynizm niż naciskać stop w iTunesie.

Nowa płyta jest powtórką z rozrywki. Nastroiła mnie wczoraj dobrze do snu, bo po całym męczącym dniu czułam, że my, nieśmiali introwertycy, nie jesteśmy już nikomu potrzebni w zalewie pewnych siebie zmierząt stadnych. Zauważyłam pewną poprawę brzmienia, dopracowane tło, wcinającą się niespodziewanie tu i tam gitarę. Ale i tak jedną z pierwszych i ostatnich myśli okazała się E, wynudzę za dwa dni, a i te teksty jakieś takie niezbyt wyrafinowane.

Potem jednak myślę, jakby to było stać na żywo wobec człowieka, który przed całą grupą ludzi przyznaje o swoim smutku I don't wanna get over you. Robi mi się wstyd.


« wróć czytaj dalej »
Logowanie
Zapamiętaj mnie
Bezpieczne logowanie (SSL)
Zapomniałem hasła
» zarejestruj się!