Nie jesteś zalogowany

Posty z kategorii: "2010"


O jeden most za daleko, czyli Arcade Fire, "The Suburbs"

2010-08-12 16:24:27

Pisarz polski, Jakub Żulczyk, napisał ongiś na swoim blogu o muzyce artystki polskiej, Julii Marcell: Tu jest jakaś chropowatość, zamierzona niedoskonałość, ciepło nieporządku. Gdyby było tego trochę więcej, jest ryzyko, że ta muzyka wzbudzałaby uczucie porównywalne do siedzenia z dobrym, trochę chorym umysłowo przyjacielem, jak, nie przymierzając, Modest Mouse. Skończyliśmy z pisarzem Jakubem Ż. (to jednak nie do końca moja broszka), nie będziemy się zajmować Julią M. (ona też, choć czuję, że podobałaby mi się na żywo), interesuje nas tylko ostatnie zdanie. Bardzo ono trafne. Jest ono tak trafne, że aż moim chałupniczym określeniem muzyki MM stało się estetyka chorego umysłowo przyjaciela. I zaczęłam się zastanawiać, czy ktoś, poza liderem Modest, Isaakiem Brockiem, zasługiwałby na to miano.

Proste. Win Butler, pan rządzący procesem artystycznym w Arcade Fire. Człowiek, którego muzyka, zgodnie z wszelkimi prawidłami natury, nie powinna mi się podobać. Nie jestem zbyt wielką wielbicielką całego orkiestrowego przepychu, syntezatory cenię wyżej od skrzypiec, przynajmniej do czasu, kiedy poznałam Owena Palletta (Final Fantasy) z jego słodką wrażliwością (który też, nie oszukujmy się, w Arcade Fire działał). Rzuciłam sobie w głowie hasłem patos w muzyce alternatywnej ostatnich dziesięciu lat. Arcade Fire, zdecydowanie. Za każdym razem, kiedy zamykasz oczy - kłamstwa, wciąż krzyczymy w moich snach. A przecież nie lubię patosu. W ogóle, wzruszać się wejściem z radosnym tumtumtum, hey!, tumtumtum, hey!?

Butlera i Brocka łączy estetyka chorego umysłowo przyjaciela. Co mam na myśli, skoro nie chropawe ciepło nieporządku? Pewność siebie. Ci panowie uznali własne problemy za podstawę swojej twórczości, na nich stworzyli swoją tożsamość jako artyści. Jako osoba słuchająca głównie neurotyków, jestem w stanie dokonać dość ostrożnego rozróżnienia. Bo najłatwiej powiedzieć, iż jest mnóstwo smutnych piosenek o smutnych ludziach. Prawda, ale zauważmy, że taki na przykład The National (obstawiam w nich naczelnych neurotyków podsumowań końcoworocznych) słynie z ekshibicjonizmu Matta Berningera, który, zanurzając się w sobie, przyznaje od razu do kamery, że ta część jego charakteru i psychiki go przeraża, musi ją więc maskować alkoholem, by w ogóle odważył się wyjść na scenę. Butler i Brock natomiast eksponują, w zależności od gustu, z pomocą przepychu orkiestrowego lub gitarowej, piekielnie inteligentnej zgryźliwości.

W Butlerze jest coś z romantycznego bohatera. Teoretycznie mamy świadomość obcowania z całą grupą ludzi, w dodatku bardzo utalentowanych, dobrze słyszymy odgrywające ważną rolę w dużej części twórczości Arcade Fire wokale jego żony, Régine, jednak, kiedy przychodzi co do czego, pamiętamy głównie wahający się od płynięcia na wysokich emocjach do śpiewnego krzyku głos małżonka. Do tej pory pamiętam, jakie wrażenie zrobił na mnie teledysk do Rebellion (Lies). Win, skupiony na gitarze, który bez uśmiechu przeprowadza ubraną na czarno grupę przez miasto mimo że przecież jego współtowarzysze bawią się w międzyczasie patyczkami, patrzą na słońce, wzbudzają zainteresowanie dzieci. Taki właśnie romantyczny bohater, czuwający nad wszystkim, a równocześnie odległy, prowadzący do lasu, tak, do lasu, ale odcinający się niejako od reszty.

Za dopełnienienie obrazu patetyczno-romantycznego można uznać tematykę pierwszych dwóch albumów, Funeral oraz Neon Bible. Pamiętam recenzję, ze Screenagers chyba, która bardzo podkreślała zwłaszcza znaczenie debiutu, a w zasadzie sporą różnicę między popularnym już w 2004 eskapizmem w alternatywie i umykaniu ważnym tematom (same tytuły sugerują, jakim) na rzecz, niechże sobie przypomnę okolice tego roku, to nadal było, zdaje się, new rock revolution czy tam revival. Czyli z grubsza powrót do luźnego gitarowego grania o tym, że chcielibyśmy być z tą laską, tą, tamtą, tą ładną, ale jakie życie jest, każdy widzi. Najlepiej całą rzecz określa dla mnie Last Nite The Strokes, i klimatycznie, i tekstowo, i obrazkowo. Widać różnicę w przesunięciu wagi rzeczy.  

Teraz, z perspektywy czasu, jestem gotowa przyznać, iż były i są to ważne albumy. Należy chwalić, mimo magnetyzmu Butlera oraz wylewającego się zewsząd patosu, ich ogromną spójność. A, biorąc pod uwagę, iż przy premierze Funeral Butler lat miał dwadzieścia cztery, podziwiać jego dojrzałość artystyczną, nie zapominając oczywiście, że to orkiestrowe tło zostało przygotowane przez znakomitych muzyków (poznałam w tym roku projekt członków Arcade Fire, Bell Orchestre, grają przepiękne rzeczy instrumentalne, są przepiękne i bez WB). 

Wspomniałam już o tytułach. Tym razem Arcade Fire także dali wyraz zachwycającej przejrzystości przekazu. The Suburbs. Tutaj dostrzegłam dwie drogi oczekiwań mojego umysłu. Jedna to skrzywienie się, zdecydowane skrzywienie się, bo, o ile do bohatera romantycznego świetnie pasują mi kwestie sensu życia, śmierci, odejścia bliskiej osoby, niemożności poradzenia sobie z miłością i bliskością oraz niepewności, o tyle kwestie przedmieść... Nie mówiąc już o tym, że skrzywiłam się, ponieważ przedmieścia to temat zaskakująco mocno wyeksploatowany w kulturze popularnej. Oni, moje perły, będą nagrywać kolejny album o miałkości takiego życia?

Drugą drogę oczekiwań reprezentuje natomiast stwierdzenie, że nie miałam żadnych. Po takich dwóch albumach, powiedziałam koledze, który rzucił ze znaczącym Ściągaj i się zachwycaj link do usuniętego wkrótce wycieku, powinni przestać nagrywać muzykę, by chwała ich trwała na wieki, i na przykład założyć warzywniak. 

Na początku nastąpiło zdecydowane oddanie się drugiej drodze, by wręcz nie powiedzieć, że tego się spodziewałam. Za długo (szesnaście utworów? W czasach, kiedy dostać płytę dłuższą niż klasyczna proporcja 10-12 kawałków, 35-45 minut, to już muszą być elektronicy?), bo zlewająco się, górnolotnie, ale jakoś bez romantycznych uniesień, z mechanicznym postrzeganiem: o, Rococo, mówiłam, że lubią bogactwo, o, Empty Room, Pallett mówił, że nagrywa z zespołem, dokładnie widzimy, że jest. Ostrzegałam.

Poświęciłam się jednak tej płycie. Doszłam do wniosku, że jestem tyle winna Arcade Fire za bycie moimi ulubieńcami. Słuchałam ich przez tydzień co noc w łóżku, na zasadzie wyłączności. Kiedy nadal dostrzegałam wady, uogólniłam nieco proces. Chodziłam z tą płytą po mieście, po ciuchlandach, obierałam ziemniaki i robiłam sałatkę z pomidorów. Powoli zaczęły się wynurzać te klasycznie jaskrawe smutki Butlera, niektóre mniej oryginalne (We used to wait / All those wasted lives in the wilderness downtown w We Used to Wait), inne bardziej (problemu miłości ojca do córki jeszcze nie było, a teraz w nagraniu tytułowym). Gdzie tam z orkiestrą na przedmieścia? Pojawiły się więc na przyjemnie staromodne gitary, by w większym niż do tej pory stopniu wpłynąć na brzmienie.

Już słychać głosy, że The Suburbs to OK Computer naszych czasów. A mnie się przypomina wzruszenie pewnego listopadowego popołudnia, gdy, pierwszy raz po około dwuletniej przerwie, złapałam w radiu My Body Is a Cage. Teraz został już tylko romantyzm miasta. I nawet się nie wzruszyłam.


65daysofstatic, "We Were Exploding Anyway": okładka prawdę ci powie

2010-07-20 20:45:36

Nie lubię  65daysofstatic jakoś szczególnie. Zapewne ze względu na niewielkie z ich muzyką obeznanie (zatrzymałam się gdzieś na okolicach Radio Protector jest zacne, ay). Jestem więc w stanie patrzeć na nieszczególnie ważne w epoce iPodostwa detale, jak okładka, wygląd strony internetowej, brzmienie nazwy, takie sobie drobiazgi. A te w przypadku staticów (nie uważacie, dygresja, że static, zwłaszcza z takim ładnym k o podniebienie, brzmi lepiej niż dosi? Stąd pozwalam sobie na nieortodoksyjne spoufalanie się z zespołem poprzez wprowadzanie własnej nomenklatury, koniec dygresji) zdają się naprawdę porządne, co najmniej na wysokości ostatniej płyty.

I tu mogłabym, weszłabym zresztą chętnie, w rozważania o tym, jak paskudne są w większości okładki we współczesnej alternatywie. Były do zeszłego roku, w tym pojawiła się faza na kółeczka, tyleż ozdobne, co minimalistyczne, więc nie narzekam (przepiękne There Is Love In You na przykład). A tu proszę.

~A.
2010-03-15 16:11:06
okładka mi się bardzobardzo podoba.



~C.
2010-03-15 16:11:18
taka w starym stylu, nie?

I sprzeczność: używam iPoda, ale, gdyby okładka We Were Exploding Anyway okazała się brzydka, nie chciałoby mi się ruszyć tej płyty. Po raz pierwszy od dawna obrazek robił za główny czynnik pójścia za muzyką. Stare, dobre czasy!

~A.
2010-03-15 16:11:33
właśnie tak pomiędzy.

Bo, wyobraźcie sobie, że doznanie estetyczne było na tyle przyjemne, że zerkałam sobie na tę okładkę z pewnym zadowoleniem, chodząc ze staticami po mieście, rozwieszając pranie jedną ręką, a drugą wyciągając iPoda z kieszeni, zerkałam na tyle często, że w pewnym momencie dostrzegłam niewątpliwą i niepobijalną zaletę albumu: idealną korelację między opakowaniem a zawartością.

~C.
2010-03-15 16:11:37
sam układ przypomina mi jakieś lata 80-te, Cocteau Twins i takie tam.

Proszę bardzo. Last.fm twierdzi, że 65daysofstatic jest kapelą post-rockową, i widać pewne elementy na tej płycie, nawet jeśli, jak się doczytałam, ma robić za bardziej taneczny fragment kariery staticów. Niby wszystko zaczyna oplątywać elektronika, klawisze, idzie się powoli w rejony czegoś bitopodobnego, nadal jednak jest to oplątywanie rzeczy głównej, gitarowej, a bitopodobność towarzyszy mocnej perkusji. A gitary i perkusja potrafią wyciągać głosy z przeszłości; moje ulubione Come to Me to połączenie wszystkich wyżej wspomnianych z psychodelicznie romantycznym Robertem Smithem.

~C.
2010-03-15 16:11:40
ale zdjęcie to nie wiem.
2010-03-15 16:11:44
nie umiem go nigdzie umieścić.
~A.
2010-03-15 16:11:48
teraz.
2010-03-15 16:11:52
jednak.

Jak szaleć, to szaleć, jak tanecznie, to tanecznie, jak oplątywać, to oplątywać, światła miasta i rozbłyski. Chociaż, popatrzmy. Para jest ubrana w skórzane kurtki, rock znów, i w tym wydaniu 65 podoba mi się najbardziej. Kiedy włączyłam sobie pierwszy utwór, Mountainhead, zachwyciła mnie równość tego utworu, jego idealna nośność, a równocześnie zimny profesjonalizm. Perkusja tak, gitara tak, motyw, wejście, wszystko podzielone na równe, układające się starannie fragmenty, powoli, jeden koło drugiego. Wyobraźcie sobie, że stoicie w zupełnie ciemnej, cichej sali (opuszczona hala, co by niósł się dźwięk?), po czym nagle oślepia was światło ze sceny, a zanim zdołacie się przyzwyczaić, wasze zmysły atakuje hipnotyczne podbicie, tracicie trampki, o orientacji nie ma nawet co mówić, jedyne znaki o istnieniu jakiejkolwiek przestrzeni sygnalizowane są przez zespół, który buduje przed wami własną.

~C.
2010-03-15 16:12:11
ona jest sztucznie postarzana nawet, popatrz na te jakieś zagięcia, smugi ;d

W ramach zabudowywania przestrzeni na zdjęciu dostajemy wszystkie dodatkowe efekty, tak samo zresztą próbuje postępować 65. Dance Dance Dance ma zachęcać niepokojącym klimatem przecinanym bębnami, Piano Fights łączy inspiracje cybałkowe, fortepianowe i mocny riff, Weak 4 galopuje.

~A.
2010-03-15 16:12:25
uwielbiam to sztuczne postarzanie.
2010-03-15 16:12:29
jest takie tandetne.
2010-03-15 16:12:45
smugi, jakieś niby stare szumy itd.
2010-03-15 16:13:23
to już lepiej się bawić po prostu konwencją, a nie tak po chamsku "paczcie, jak my czerpiemy ze staroci!".

I tu dochodzimy do sedna problemu z We Were Exploding Anyway. 65daysofstatic starają się tak dzielnie wytworzyć gęsty klimat, że aż przedobrzyli. Tak bardzo starają się bombardować bodźcami, że aż zapominają, że za pierwszym razem ta metoda działa bezbłędnie, ale potem włącza się autopilot, który pyta To teraz będę podrywana do tańca z niepokojem w sercu, taa? A po okładce też widać zgrabne wykorzystanie obróbki grafiki, jeżeli się długo wpatrywać.

~C.
2010-03-15 16:14:14
no ciekaw jestem jak to wygląda w realu.
2010-03-15 16:14:22
bo tak w jpgu całkiem zgrabnie mimo wszo ;d

 ***
A zupełnie poza tekstem dziękuję ~C, znanemu jako wielki fan Sześćdziesiątek Piątek, za kuratelę i niezabicie mnie mimo profanacji świętości, oraz Highfidelity za zachętę (to była presja! Psychiczna!) do stworzenia wpisu.


Prawie jak "Endless Summer", czyli okołowakacyjnomuzycznie

2010-07-17 22:04:40

A bo to tak słuchanie trochę tego tu, nieco tamtego tam, i w zasadzie mogłabym napisać o 65daysofstatic, ale wyglądanie przez okno nieco mi ich dyskredytuje, nie, że coś mi się w nich nie podoba, bo jest w zasadzie parę rzeczy dobrych, aczkolwiek... No. To jest zbiór karmionych spacerami po mieście w gorącu luźnych refleksji o towarzyszących mi ostatnio płytach. Nic ambitnego, analiza Dostojewskiego w kontekście poszerzającego się instrumentarium muzyków dubstepowych w następnym odcinku.

Tymczasem na pierwszy ogień pójdą panowie, których odświeżyłam sobie w okolicach Open'era, ale prawdopodobnie już po ich polskim koncercie. Słodcy Kings of Convenience, okolice lata 2008 oraz uroczy w swej nienachalności Know How.

I nigdy bym nie pomyślała, że tak cudownie nadają się na teraz. Fakt, że poznałam ich latem, niczego nie zmieniał, jako że zawsze myślałam o charakterystycznym dla zespołu smuteczku pogodzonego z niezbyt udanym życiem osobistym w kontekście bardziej wiosny. Wczesnej jesieni może, niby jeszcze ciepło i przyjemne zapachy unoszą się w powietrzu, ale nie będzie tak, jak było, ech, Erlendzie, patrz, jak to się układa, ludzie przychodzą i odchodzą, a trąbka, jak grała pod gitarę, tak gra. Ale wdzięk jest wartością nieprzemijającą oraz działającą bez względu na porę roku.

Gdzieś tam sobie w moim odtwarzaczu jest od paru tygodni Soundpool. Pierwsza płyta kojarzyła mi się z przyjemnym, nienachalnym graniem A Sunny Day in Glasgow, druga zresztą także, choć więcej w niej wpływów-jakby-tanecznych. Przyjemnie, nienachalnie, średnio zapamiętywalnie, myślałam sobie. Dwa tygodnie temu byłam jednak na imprezie. Domówka, gorąco, duszno, nudnawo, nie tańczę. Zajęłam kontrolne miejsce opodal parkietu i z wystudiowaną blazą popijałam swojego drinka, nasłuchując nieco odległych odgłosów tanecznego popu. Z racji odległości rzekłabym nawet, że pogłosów. I wtedy pomyślałam o Soundpool. Muzyka na chwile jak te i dla takich zblazowańców jak ja, ale nieco cieplejsza, sugerująca, że mogą być lepsze imprezy, chęć na taniec, a gorąco nie zawsze jest irytujące. I nawet pogłosy są.

 I nowość, zupełna nowość, no jasssne, ale jak dla mnie nowość, czyli niejaka Janelle Monáe. Trochę rozczarowanie, bo pani jest zupełnie w porządku, przyjemna, głos ma ładny, widać, że osłuchana. Osłuchanie zawsze w cenie. To dlaczego narzekam? Bo miało być cudownie! Pan z Przekroju obiecał motylki w brzuchu jak przy pięknej Badu, szał jak przy The Love Below/Speakerboxxx Outkast, a tego zabrakło. Osłuchanie osłuchaniem, ale czekałam na jakiś... vibe, więcej życia, więcej radości. Janelle miksuje, co się da, kombinuje z przesłaniem, stylizuje się na kobietę-robota, próbuje rozmawiać o współczesnym feminizmie. I wszystko to chwalebne oraz ciekawy materiał na dysputę kulturoznawczą, ale, dopóki za nawałem tej, już podanej nieźle, treści nie pójdzie większy luz, jakaś iskra (a już jakieś przebłyski Beyonce są), ja, zwykła zjadaczka chleba, nie pójdę za Janelle.


Ariel Pink's Haunted Graffiti, "Before Today": zmieniamy dekadę

2010-07-08 21:40:10

Ariel Pink, hm. Cóż my wiemy o tym człowieku. Wiemy tyle, że jest ukochanym chłopaczkiem Animal Collective, takim trochę wypromowanym przez nich cudownym dzieckiem, które, jako patron Nawiedzonego Graffiti, stało się także patronem jakichś tych niby bardziej alternatywnych odłamów alternatywy. Coś tam ktoś kiedyś bąknął w artykule czy dwóch, że przetarł ślady dla obecnie wypychanych na ołtarze pionierów chillwave'u czy tam hypnagotic popu.

Bo ja wiem, może. Dla mnie Pink pozostanie sympatycznym człowiekiem, który sam sprzedaje fanom koszulki, a na lo-fi trzeba mieć odpowiedni nastrój. Ten z kolei występuje u mnie rzadko, acz bywa. Wszyscy twierdzili jednak, że ta akurat płyta jest tą najprzystępniejszą z bogatej dyskografii, faza na lata osiemdziesiąte w kulturze trwa i się nie kończy.

O, nieprawda, o, kłamstwo. Czy też, inaczej. Nowa płyta Ariel Pink's Haunted Graffiti jest tak idealnym odwzorowaniem muzyki dekady, że z trudem potrafię odnieść do niej stwierdzenie inspirowanie się latami osiemdziesiątymi. To już nie jest, jak u Toro y Moi, odrabianie lekcji, bo się jest bardziej z lat dziewięćdziesiątych, to nie jest, jak u mojego ukochanego Yeasayera i ich (stoję po tej akurat stronie barykady, stało się) znakomitego Odd Blood, branie z worka co bardziej kolorowych elementów dekady, żeby je połączyć ze szklanymi gitarkami i kolorowymi tkaninami importowanymi. Nie należę do ogromnych fanów osiemdziesiątek, nie chodzi wcale o kicz, dobry kicz nie jest zły, czasem myślę, że życie stworzono tylko pod italo disco, aczkolwiek 90's są mi bliższe, po prostu. I nie uznaję się wcale za specjalistkę od 80's. Przyznaję, gdybym nie wiedziała, iż Ariel nagrał płytę w tym roku, może nawet dałabym się nabrać, że nagranie pochodzi sprzed dwudziestu lat z okładem. No, trochę zremasterowane, ale nie jakoś bardzo, jako że moje słuchawki się ciut podpsuwają.

Ta jakość, te pogłosy, nananana na początku Round and Round, słodycz i chórki cieniutkich głosików kojarzące się od razu z różowymi, lateksowymi spodniami, klasyczny motyw wokalista imituje odbieranie telefonu z głębokim heloł, jest (Beverly Kills) nawet smak motywu do serialu policyjnego, gdzie wszyscy noszą wymiętolone koszule i są za mocno opaleni! Jezu. Pink się nie zainspirował, przez co rozumiem właśnie podbieranie tu tego, tu tamtego, ale umieszczania w swoim wykreowanym od podstaw wszechświecie. On odtworzył, z przerażającym pietyzmem zresztą, ale chyba i przyjemnością, lata osiemdziesiąte, by umieścić w nich wdzięcznego siebie. 

W związku z tym wysuwam wniosek. Skoro nagrywamy już płyty brzmiące dokładnie jak te z lat osiemdziesiątych, wystarczy. Koniec, basta, historia zatoczyła koło. Proponuję porzucenie pokrytej brokatem padliny na rzecz, hm, pomyślmy, lat dziewięćdziesiątych? 


M.I.A., "Maya", czyli God save the Queen

2010-06-28 21:01:37

Ten wpis chyba powinnam dedykować Warnie z trzech znaczących powodów:

a. przez jego tekst sięgnęłam do nowej płyty pani Arulpragasam

b. moje odczucia były totalnie różne od tego, co dostaliśmy w jego wpisie, przez co krwawiło mi serce, bo bardzo chciałam dzielić Rzabową radość

c. dwa tygodnie zbierałam się ze stworzeniem równocześnie wzruszającej i cynicznej repliki na tamten wpis, i nie udało mi się to do tej pory, a próbowałam, naprawdę próbowałam

Słucham jednak rzeczy dobrze znanych i lubianych, Lily Allen, Metronomy, mimo szczerych chęci oraz znalezienia kilku tuzinów nieznanych zespołów oraz płyt, które powinnam zapewne poznać teraz, zaraz. W związku z czym czuję, że zapewne muszę rozprawić się z Mayą raz, a dobrze, póki nie nadejdzie inny materiał do opisania.

Inny nie oznacza wcale lepszy, nawet jeśli spojrzymy na punkt b. Zdecydowanie tym, co przemawia za M.I.A., przemawiało zresztą za nią zawsze, jest odmienność. Tu dygresja: czy, jeśli artysta zawsze kombinuje i odmienia, to czy to w pewien pokrętny sposób też nie jest troszkę wyznaczanie sobie jednej drogi, drogi bardzo krętej, ale jakoś tam jednej? "Będę kombinatorem", tak jak "Będę indie chłopcem" czy "dziewczyną z fletem poprzecznym". Koniec dygresji. To dobra droga jest. Najłatwiej zdobyć nią moje serce, bo, jeśli nawet kombinacje mi się nie spodobają, i tak docenię włożony w nie wysiłek.

Ale nie, nie! Nie tak miało być, ciociu Mayu! Ty zawsze byłaś tą kombinatorką, u której wyznaczanie nowych dróg równało się wyznaczaniu dobrych dróg. I tak, zarówno Arular, jak i Kala to zdecydowanie był mój pop. Dlaczego siłą Mayi ma być jedynie kombinacja, którą i tak mnie nie przekonasz jako och, postarała się, bo tobie kombinowanie przychodzi tak naturalnie?

Potem zaczęłam się zastanawiać, co mi się w tym obecnym kombinowaniu nie podoba. Doszłam do wniosku, że wszystko jest kwestią osobistych preferencji. Kochałam tę niepokorną dziewczynę od niby-hip-hopu, a potem niby-popu. Każdą ewolucję Mayi spowijała jednak otoczka mnogości nawiązań, która zacierała podstawę, stąd nie jestem w stanie o jej muzyce powiedzieć jednoznacznie na przykład pop, tu przydają się te rozmyte kategorie indie-alternative. A pierwsze wrażenie po nowej płycie było takie, że albo dostajemy pop czysty (XXXO), albo promocyjną kontrowersję, też czystą (Born Free). A ja nie chciałam tak, ja nie tak lubiłam, ja wolałam tę niepokorną dziewczynę, która była ironiczna, śpiewała o Third World democracy, a równocześnie wszystko brała w lekki nawias dystansu swoim słodkim głosem, była pewna siebie, ale urocza, a nie wyważała bezpardonowo drzwi.

Ale, było, nie było, chyba tylko ona ma do tego prawo w tym roku. Zwłaszcza że, co dostrzegłam dopiero później, nagrała świetną płytę. Świetną jak na realia chwili obecnej, tego roku, obecnych trendów. iPodyzm, ot co, kult singla. Każda piosenka, oglądana oddzielnie, a nie jako część całości, okazała się naprawdę w porządku, z charakterystyczną nutką. Ba, nawet dostrzegłam przebłyski dawniejszej M.I.A. (słodycz Tell Me Why). Maya jest więc obecnie królową, ale królową łaskawą. A jeśli się z tym nie zgadzasz, cóż, you want me be somebody who I'm really not, ale kimże ty jesteś?


Już nawet nie wiadomo, co to tańczyć znaczy. Crystal Castles, "Crystal Castles (II)"

2010-06-17 17:25:07

Jest sobie taki zespół z Kanady, nazywa się Crystal Castles, dwoje ich i nagrali najtrudniejszą dla mnie płytę w tym roku. Tak, nie śmiejcie się, i proszę przestać rzucać te uwagi zza kadru, że to przecież jest krzycząca laska i ośmiobitówka, gdzie tam skomplikowanie, komplikuje to Panda Bear z Avey Tarem, o, ciocia Maya na nowym albumie, trudno to założyć rajbany na lewą stronę i zrozumieć, jak można nie kochać Sonic Youth, a nie tam Crystal Castles jakieś, za skinny jeansy nosisz, mała, poluzuj sznurówki w converse'ach, dobrze przynajmniej, że ci grzywkę równo podcięli, ale dobra, siadaj tu i powiedz, co masz na swoją obronę, i skąd ci się takie poglądy, ta młodzież w ogóle już porządnego electro nie słucha, ja nie wiem, wzięły.

Aż naleję sobie wody, bo to skomplikowane jest, i ja sama nie wiem, czy potrafię wyjaśnić, a jak już, to będzie długo. Ale dobra, spróbujemy, final countdown argumentów na tak i nie, rzućmy sobie hipotezą i jadziem, zacznijmy może od tego ładnego zdania, że to najtrudniejsza płyta, i weźcie przestańcie z tym śmiechem zza kadru, dobra? Bo trudność tego albumu polega właśnie na jego prostocie. No, ale myśmy z niejednego pieca chlebek jedli przecież, każdy porządny słuchacz wie, że hype narzędziem szatana jest, rója i porópstwo, i ty też, Ada, porubstwo jesteś, boś się dała w to emgjeemte jakieś wmanewrować już dawno, i żeś się nawet na tę nową płytę fragmentami najarała, wstyd, gdzie masz oczy, dziewczyno, nie, no, powiedzmy, że ten Vyngarten twój cały to on ładny jest, obra, dzie masz uszy?

Ale ja się nie poddałam nurtowi wcale, no, w przypadku Crystal Castles w każdym razie na pewno nie. Drony lubię, noisy lubię, a do tej pory pamiętam, że po debiucie bolała mnie głowa, dosłownie, siedzę, patrzę, a tu boli mnie głowa, pierwsza taka płyta w moim życiu, a ja swojego organizmu słucham, o, niedoczekanie, niesmak i rozstanie z Alice i Ethanem, where did you go, I still miss you so.

To na dwójkę nie czekałam. Ale, myślę sobie, przecież jestem człowiekiem otwartym, to dlaczego nie, w zasadzie. Odpaliłam i proszę. Alice przestała być tym wielkim, posypanym czarnym brokatem paznokciem na mojej muzycznej tablicy, ła, szaleństwo, da się potańczyć, posłuchać, te takie jakby wodne skojarzenia z wokalem, wsamplowali nawet mojego ukochanego Jónsiego, jak miło, jak fajnie, a Doe Deer to jeszcze taki szybki powrót do starych, dobrych czasów, ale, o dziwo, się spodobał, jak go sobie na słuchawkach włączyć, ja tam nie wiem, co ona tam śpiewa, feel the pain czy co, nie wiem, co to jest, ale kojarzę, nawet na opis na gadu sobie wstawię, pouśmiechają się wszyscy, co to w szkole uwierzyć nie mogli, że Ada wyłączyła to depresyjne, a włączyła chillwave.  

I to by było na tyle, tak, to gdzie to skomplikowanie, przecież już mówiliśmy... Ale chwileczkę, chwileczkę, zanim ciocia Maya. Bo saturdays = youth, a hype = ruja i porubstwo, a ja się poniewczasie zainteresowałam, tak zupełnie przypadkowo, co tam piszą, i to mi zupełnie w głowie zawróciło, zawróciło tak, że aż teraz nie mogę recenzji nawet po Bożemu napisać i słucham Uffie, masz tobie, ale tych rozbieżności było tyle, że na pochyłe to i Salomon nie naleje, jak mawia mój przyjaciel, Mateusz, który kradnie ode mnie smooth jazz.

Nie można przecież zapomnieć o tym ich nieszczęsnym imażu, o Alice krzyczącej, plującej i bijącej się mikrofonem po głowie, co stało się polem dla rozwinięcia nowej dziedziny recenzji, freudyzmu muzycznego, bo że muzyka jest i trwa, to fajnie, dzięki, Ethan, ale och, co ta dziewczyna wyrabia, paczemu, ona jest taka prawdziwa, taka naturalna, ikona, et, gwiazdka sezonowa, czereśnie, truskawki i agrest, muzyka za 9,99 z podkręconego jabłkowego komputera, a że się bije po głowie, to to jest sprzedajność i na pokaz, albo, jak kto woli przy drugim albumie, nie moja broszka i interesujący rys autonegacji. I ja tak siadam, i ja tak myślę sobie, że jest mi za Crystal Castles przykro, bo jakby robili te swoje rzeczy czterdzieści i jeszcze lat temu, to byśmy może teraz nosili koszulki z Ianem, z Kurtem, z Jimim i z Alice, a tak to wszystko bierzemy teraz w nawias, w ironię, myśmy to widzieli, no i co, że ona się bije po głowie, a z drugiej strony wy, o ironiczni, mroczni panowie i panie, mroczne i ironiczne, nie potraficie już prawdziwych emocji z siebie wykrzesać, przeżywać, mam niecałe siedemnaście lat i już jestem zdziadziała przed tym swoim nawet niejabłkowym laptopem, go out, meet someone, go see them in concert i się tu nie mądrz.

Ale to ośmiobitówka jest, to po co się tak przejmować i unosić honorem? I tak w kółko. Mówiłam, że to trudna płyta jest. Woda mi się skończyła.


No, fajnie, intelligent dance music, a inteligentny pop? Kasper Bjørke, "Standing on Top of Utopia"

2010-06-14 17:10:31

Ostatnio, dzięki uprzejmości M., poznałam takiego jednego Duńczyka. W zasadzie moje kontakty z duńską muzyką są dość ograniczone, gdybyście kazali wymieniać, na pewno powiedziałabym o The Asteroids Galaxy Tour, a potem poprosiłabym, żebyśmy przenieśli się bardziej w stronę Szwecji, Sincerely Yours dobra wytwórnia, ze Skandynawów Islandczycy znakomici przecież są, Finowie mają coś więcej niż tylko The Rasmus, no przecież...

Stało się jednak, że Kasper przyszedł do mnie do domu, a jak stał, nieśmiały, spokojny, na wycieraczce mojego Google'a, tak został. Ostatnio Nylon, pismo tak na oko dla indie dziewczyn, popełniło o nim artykuł, myślę więc, że wkrótce o nim usłyszymy. Póki co jestem chyba pierwszą piszącą na jego temat na Musicspocie (tu daję Wam wybór: możecie wyobrazić sobie mnie z łagodnym uśmiechem, niosącą kaganek oświaty, albo z sardonicznym chichotem, bo chwilowo podskoczył poziom hipsterstwa).

Wszystko to pięknie, mówicie, cieszy nas ten przydługi wstęp, ale czy ów wygrzebany z odmętów internetu kolejny elektroniczny, biedny, nerdowaty chłopczyna o łagodnym uśmiechu, widzieliśmy tego na pęczki, słoneczko, jest czegoś wart? Jest. Jego muzyka ma mnóstwo wdzięku. Gra na synth popowych patentach, ale nie w tak uwielbiany przez wszystkich alternatywców ostatnimi czasy sposób tu trochę lat '80, tu trochę mieszanek od czapy, jakiś folk najlepiej, a jak zaprosimy kogoś z Animal Collective albo chociaż Thoma Yorke'a, to będzie jak zasmażka na naszym torcie. Idzie bardziej w dance'ową stronę, ale popowe wokale są nienachalne, troszkę smutne, acz przyjemne. Jeśli kojarzycie Toma Veka lub Miike Snow, to coś w ten deseń.

Pop, trochę zbyt charakterystyczny jak na pop, ale za mało udziwniony jak na indie. Jeśli istnieje idm, to to będzie ip, tak?


Ratatat, "LP4", czyli hey there, Autechre

2010-06-08 22:04:04

Ratatat jest zespołem znanym, podejrzewam, i lubianym, jeśli ktoś gustuje w tak zwanym odłamie indie dance rock tiu tiu tiu tiu, a znudzili go Klaxons. Takie przynajmniej odnoszę wrażenie po wszystkich znajomych, którzy podrzucali mi nazwę tej grupy lata i kawałek jeszcze temu.

Lubię Ratatat. Zachwycili mnie w zasadzie już pierwszym utworem pierwszej płyty, stworzyć kawałek, o którym powiedziałabym, że to rockowa piosneczka, ale pocięta tak, że wyszły naprawdę zachęcające beaty? Yay for them.

Reszta dyskografii okazała się podążać tym tropem. I tu, let me introduce it to you, ladies and gentlemen, wchodzi wahanie. Jak już powiedziałam, muzyka nie jest zła. Jest wręcz niezła. Da się potańczyć. Nawet da się bardzo potańczyć. A jak komuś w połowie beatu zatęskni się za gitarą, to też ją dostanie. Do tego wszystkie płyty zespołu są zaskakująco równe, można wziąć każdą z nich, zabrać do znajomych i nie czyhać na słabsze momenty przy odtwarzaczu.

Ale miało być o wahaniu. Lubię, kiedy artyści kombinują. Czy fakt, że wypracowali styl dobry, całkiem ciekawy i dość świeży jak na niszę, w której siedzą, oznacza, że mają ciągle go eksploatować? I czy kolejna fajna, rockowo-elektroniczna płytka, oznacza jednak świeżość?

Wahanie uspokoił na czas dłuższy album LP3. Trzeba to sobie jasno powiedzieć. Jedni mają ładny charakter pisma, inni potrafią szybko skręcać szafki z Ikei, mój ojciec robi znakomity placek z gulaszem, a Ratatat mają naturalny talent do tworzenia beatów. Ok, martwiłam się o ich rozwój stylistyczny, ale większość klubowców mogłaby się od nich uczyć i podkradać im te ich powtóreczki. A kiedy na LP3 poszli w kierunku mniej rockowym, a bardziej elektronicznym, weszło więcej eleganckich zapętleń z syntezatorem (Shempi!), ba, nawet jakichś pseudo world musicowych nawiązań, odetchnęłam.

I relaksowałam się aż do teraz, do czasu, kiedy dostałam przypominajkę o LP4. Pierwszy kontakt to było znaczące chrząknięcie ze strony wahania. Zgadnijcie, jaki to album? Porządny, równy, bla, bla, bla. Z beatami, oczywiście. Odczucia trochę jak przy nowym Autechre. To Autechre, więc nie może być źle. A jednak to Autechre, więc mogłoby być jeszcze lepiej.

O ile jednak Autechre jeszcze na razie nie dałam drugiej szansy, co wkrótce uczynię, o tyle Ratatat swoją dostał. W sumie nie żałuję. Nie ma aż takiego cofnięcia się, jak myślałam. Wrzucili trochę na luz, poszli bardziej w stronę przyjemnej muzyki elektronicznej, ale tej bardziej do słuchania, nie zawsze tanecznej.

Dobrze. Jedna rzecz do zapamiętania, Panowie Ratatatowie. Jeśli nazwiecie następny album LP5, zabiję. Miłego dnia.


Caribou, "Swim", czyli everybody Four Tet

2010-06-05 16:34:57

Lubię Caribou. Uwielbiam jego głębokie pytania retoryczne (Melody day, what have I done?), jego perkusyjne zacięcie i to, że ma doktorat z matematyki. To, że wydał nowy album, który idealnie odpowiada tytułowo mojemu nowemu fetyszowi pod tytułem woda (rozpływające się dźwięki, lo-fie i inne chillwave'y), też mi się podoba.

Jak słusznie zauważył już Warna w swojej recenzji, matematyki w tej płycie jest jak na lekarstwo. Ok, zgadzam się, że niektórzy twórcy elektroniki traktują swoją muzykę bardzo... blokowo. Wiecie, zapętlanie kolejnych motywów, nakładanie dźwięków na kolejne i wyciąganie wcześniejszych spod spodu. Tak określiłabym wrażenie matematyczności, które czasami mam w uszach. Chociaż o czym my w ogóle mówimy, są tacy, których bawi powtarzanie RAZ DWA TRZY CZTERY RAZ DWA TRZY CZTERY w trakcie pełnych emocji solówek gitarowych.

Ok, a że rytm to niby co? No, matma, wiem, ale na tej płycie się nie wybija. Caribou nie zachęca do skupiania się na niej. On zachęca do potańczenia, do pośpiewania z nim, do poklaskania. Więcej w albumie wpływów jego kumpla, Four Teta, niż z doktoratu o teorii pierścieni i innym tam chaosie. Bardzo nas to cieszy, bo głosujemy na Kierana Hebdena we wszelkich możliwych kategoriach  w tym roku: Jeden z lepszych singli (Lovecrylovecrylovecry), Dobra płyta o pięknej okładce i cudownym tytule, Zachęcająco przedstawiony neurotyzm.

W tej ostatniej można też już głosować na Caribou z jego opakowaną w beaty delikatnością. A jeśli dodać do tego kolejną porcję uroczych pytań retorycznych (What more could I do to see her point of view? w Jamelii), urozmaicenie swoich elektronicznych zabaw o warstwę wkomponowanych idealnie przeszkadzajeczek (szeroko pojęte to takie cuś na samym początku Odessy), dęciaki, nie dęciaki, wychodzi jedna z lepszych płyt roku. Dzięki, Four Tet.


Jesteśmy zespołem trochę autystycznym, czyli Indigo Tree w Lublinie

2010-06-02 17:47:39

W niedzielę nagle zachciało mi się wybrać na koncert. Nie byłoby w tym jeszcze nic szczególnego, ponieważ cierpię na głód koncertowy, należy sobie jednak wyraźnie powiedzieć, że zespół był polski! A z muzyką polską to ja jestem na bakier, bo po angielsku nie śpiewają. Ale nic, zespół nazywał się Indigo Tree i mieli po Bożemu, czyli in English, tak więc postanowiłam zaryzykować. 

Pasmo zaskoczeń. Siedziałam jakieś siedem kroków od sceny. Dwa dni przed koncertem zapoznałam się z jedyną płytą Indigo, Lullabies of Love and Death, i miałam całkiem konkretny obraz tego, co chciałabym zobaczyć:

Ciekawe, czy członkowie zespołu będą tacy, jak ich sobie wyobrażam, czyli skromni, rozmawiający z publicznością, o nieśmiałych uśmiechach, trochę grający dla nas, ale głównie dla siebie.

Wykrakałam, chociaż grali w sumie dla publiczności, nawet jeśli była ona dość nieliczna i robiła dużo zdjęć z fleszem. Poczułam wielką sympatię do panów, którzy sami o sobie powiedzieli, że są starzy i wstydliwi oraz że koncert będzie się składał z kawałków starych i nowych, żeby wyszedł z tego taki box i nie musieli promować swojej nadchodzącej płyty i jeździć na koncerty. Tym bardziej watch out, jeśli byliście na jakimś koncercie grupy, był to pewnie jeden z ostatnich.

Muzycznie... nie wiem, w mózgu migała mi ciągle myśl shoegaze na ograniczonej przestrzeni. I w porządku, i dobrze. Lubię minimalistyczne piosenki. Umysł mruczał co jakiś czas, że Japandroids, ale to byłoby uproszczenie. Indigo ani nie ta grupa wiekowa, ani nie to tekstowo, a ich ściana dźwięku, jeśli można o tym mówić w małej salce, gdzie brakowało nawet podwyższenia, a ja siedziałam koło pana z kablami, była bardziej sztuką dla sztuki niż podkreśleniem ogromnych emocji. Żadnego szalonego walenia w perkusję (wyrzuciliśmy już perkusistę), zabijania wyjącej gitary, raczej mruganie do publiczności, która usiłowała się wczuć w robione siedem kroków od niej przesterowywanie.

Godzina dwadzieścia niewymuszonego uroku, a psychofaństwo spełniłam, otrzymując playlistę z rąk eks pana z Pustek. To się nazywa wiosna!


Gonjasufi, "A Sufi & a Killer": dlaczego chciałabym chodzić z Warpem

2010-06-02 12:14:16

Niedawno uświadomiłam sobie, że Warp zdominował mój gust muzyczny w naprawdę dużym stopniu. Nie, wróć, to wiedziałam od zawsze, zwłaszcza że do tej pory obwiniam swojego ojca za skrzywienie mojej osobowości poprzez słuchanie Aphexa Twina w obecności Ady, lat 6.

Zachwyciłam się jednak ostatnio skrystalizowaną myślą, że Warp wcale nie skończył ze mną na szóstym roku życia. Owszem, były przerwy, owszem, było dużo innej muzyki z innych wytwórni, niekoniecznie elektronicznych, ale teraz jestem już w stanie powiedzieć, iż Veckatimest to dla mnie jedna z piękniejszych i ważniejszych płyt zeszłego roku. Warp ewoluuje w różnych kierunkach, dokładnie jak ja, i działa, jak działał: kiedy nasze ścieżki się przecinają, powstaje chemia.

I podobnie z ostatnim odkryciem. Pojawiła się płyta faceta, o którym wiedziałam tyle, że skądś mi się jakby kojarzył (z Flying Lotusa, aha). W sumie można napisać więcej. Sumach Ecks, nauczyciel jogi, muzyk, artysta hip-hopowy, coś tam. A w przypadku Gonjasufiego coś tam kształtuje się wyjątkowo interesująco. Może nie przesadzałabym z zachwytem na miarę red. Szubrychta, ale idea połączenia Waitsowości, chrypy, takiej... bardowości, z odrobiną brudu, ironii, bez rezygnowania z elektronicznej słodkości, jest trudna do wyobrażenia sobie jako jedna i spójna całość. A tu proszę.

Umówiłabym się z Warpem, gdybym mogła. Przynajmniej różnorodny podkład dźwiękowy pod randkę by był.


Miss underwater, czyli o chillwave'ie słów kilka

2010-05-26 12:02:34

Pisanie o chillwave'ie chyba mi się na razie nie znudzi. I prawdopodobnie, choć już o tym mówiliśmy, będziemy mówić nadal. Moda trwa, przeczuwam w dodatku, że dopiero się rozkręca. Będę sprężyną hype'u, nareszcie!

Ale, szczerze mówiąc, podoba mi się to. O ile większość pozycji corocznej Glamorous List of This-Year's Hell Yeah! w wykonaniu BBC mnie nie interesuje, o tyle chillwave okazał się zaskakująco przyjemny. Pierwsze przebłyski to już byli panowie z Air France w 2008 r. Epeczka z latawcem i lista zaprzeczeń: "są Air France, to cóż, że ze Szwecji, to cóż, że ze Szwecji, skoro żadnego tam zimna, smutku i zamknięcia, skoro ciepło, słodko, optymistycznie?". Druga połowa roku 2009 przyniosła takie smaczki jak Washed Out i Delorean, przypomnieli o sobie Ducktails, człowiek kreatywny, djski i posiadający wiele różnych projektów, D. Hawk, nagrał niejaką Seek Magic jako niejakie Memory Tapes, ktoś zasugerował, że kiedyś tam istnieli The Tough Alliance... W styczniu zaś pojawiła się płyta Toro y Moi.

Ot i historia podgatunku. Sceny, powiedzmy. Krótko. Płyt też nie za wiele do przesłuchania, chociaż zaczyna to rozkwitać, hypnagotic pop, nie hypnagotic, balearic, każdemu według najładniej brzmiącej etykietki.  

Ot i część sucha, którą zapewne wszyscy znamy. Ale chcę kiedyś umieć powiedzieć moim indie hipsterskim wnukom, że ja też byłam świadkiem tworzenia się czegoś tam, tak, kochani, mieliśmy te rejbeny, nie śmiejcie się, dzieci, wiem, że noszenie wayfarerów w obecnych czasach jest naprawdę niemodne, ale wtedy byliśmy młodzi i głupi, chociaż ja i tak wyszłam z tego wszystkiego nie najgorzej, bo pierwszy raz całowałam się przy takim jednym beacie...

Tutaj zaczyna się część uczuciowa, której nikt nie musi odwzajemniać. Chociaż cały czas nie potrafię zdecydować, czy jest co czuć. Sprawa skomplikowana, jako że moje podejście do muzyki czasem ma chyba nieco przesadne tendencje. Może nie w każdym krążku, który dostaję, widzę absolut. Nie w każdym go może szukam. Kiedy się patrzy na okładkę I Created Disco chociażby (tak mnie spojrzenie na biurko natchnęło), trudno sądzić, że ten album zmieni Wam życie, a nie zapewni po prostu przyjemnego marrymaking z jakąś ładną i osłuchaną dziewczyną, prawda? Fakt jednak faktem, że poznawanie nowych ludzi zaczynam od nieśmiałego Pokażesz mi swoją playlistę?, co wcale nie jest formą szufladkowania czy chęci wyśmiewania czyjegoś gustu, a zupełnie egoistycznym bodźcem obsesji poszukiwania nowej muzyki, której może jeszcze przypadkiem nie odkryłam. Nie w każdej widzę absolut, nie w przypadku każdej się spodziewam, ale do każdej podchodzę z odrobiną nadziei. A może to jednak będzie to, kto wie?

I cały czas nie jestem w stanie się zdecydować, co z chillwave'em. Bo ta poszukiwana absolutność niekoniecznie musi się wiązać z innowacją w warstwie... hm, technicznej, powiedzmy. W czasach obecnego napływu muzyki stwierdzenie Nigdy jeszcze nie słyszałam TAKIEJ kombinacji dźwięków wcale nie oznacza, że jest to pierwsza TAKA na świecie, niepowtarzalna, wyjątkowa, niestworzona przez nikogo wcześniej. Raczej sugeruje, że jesteś sto lat za każdym z Twoich znajomych na last.fm, a jak dodasz do tego listy Related artists, wyjdzie Ci zabawy na kolejne pół roku, w trakcie którego przegapisz kolejną setkę wartych poznania artystów.

A chillwave gra na dobrze znanych patentach. Robi to z większym (Toro y Moi, który jest tym najbardziej osłuchanym z Twoich przyjaciół) lub mniejszym (tak, Delorean) wdziękiem. A skoro nawet ja jestem w stanie wymienić te patenty (zgrabne łączenie lat osiemdziesiątych i dream popowej senności z przebojowością, rozpływające się syntezatory, które komponują się z taneczno-popowym beatem, wykorzystanie chórków pań lub falsetów panów), zaczynam się bać. Po co robić sobie wiecznego inżyniera Mamonia, w dodatku w oparciu o dekadę, której nigdy nie kochałam wielką miłością, skoro na pewno jest jeszcze tyle TAKIEJ, przynajmniej dla mnie, muzyki, niesprawdzonej i coraz z każdym Torowym

Search for a life
Every second
Every day, every night
It's a blessing,

się oddalającej?

A może ze względu na przyjemność, jaką daje? Powiedzmy sobie szczerze. Nie jestem party monsterem. Rzadko bywam na setach djskich. Nad Morze Bałtyckie jeżdżę raz na rok, dwa, żeby, siedząc na plaży (nie, nie wyjdę z cienia, leave me alone), czytać książki Stephena Kinga (nie pójdę na lody, młody nazista właśnie morduje kolejną osobę i w związku z tym zaczyna mieć drobne problemy z nauką w college'u). Stąd nie mam wybitnie imprezowych skojarzeń. Ale nie szkodzi, jest dużo innych, i wcale nie chodzi mi tylko o słoneczko. Też, ale jak już, to bardziej zapach trawy nagrzanej słońcem. Noce, kiedy nie można spać, bo jest za gorąco, więc leżę w łóżku i zastanawiam się, jak wyglądałoby obecnie życie bez kojącej muzyki Junior Boys. Morze. Rzemyki, gumki ze sztucznymi kwiatkami, które czasem trochę wyśmiewam, bo kojarzą mi się z pewnym zaliczonym w przedszkolu koncertem Majki Jeżowskiej (miała też bluzkę pokrytą czymś zielonym i pierzastym), ale są bardzo letnie, hipsterskie trampki i awantażowne kolorowe szaliczki. Wieczne obiecywanie sobie, że zobaczymy się na jakimś dużym festiwalu i pójdziemy na piwo z żelkami.

Wstaw sobie zresztą własne skojarzenia, zapewne trochę inne od moich, dodaj do tego myśl, że Juniorów można by z powodzeniem zastąpić chillwave'em, i zamieszaj. Podawaj z lodem. Bo ja, jako jedyna z piszących, uważam, że ta muzyka lepiej działa zimą. Zostawia więcej miejsca dla wyobraźni, bardziej doceniam jej kojącą podwodność, którą dają moje słuchawki, i którą z nikim nie muszę się dzielić.


Shiny happy people: Delorean, "Ayrton Senna EP"

2010-05-22 16:25:23

Tak od dołu postu patrząc, no, prawie jak u Toro y Moi te tagi. O chillwave'ie już w sumie mówiliśmy. Coś ta wiosna działała ostatnio wadliwie, w związku z czym z radością i nadzieją w sercu wracamy do muzyki, którą określamy ze znajomą mianem plażadupyipiwo.

Delorean to zespół z Hiszpanii,  prosto i po chłopsku mówiąc, a nieprosto, politycznie poprawnie i porządnie etnograficznie rzecz ujmując, z Kraju Basków. Mam... no, prawie wszystkie ich płyty. Te z początkowego etapu kariery były rockowe. Ot, takie sobie. Całkiem. Nie, że jakieś super. Nie, żebym je bardziej pamiętała. No, są. Nieważne.

Potem jednak cokolwiek im się odwidziało i nagrali we wrześniu 2009 epkę Ayrton Senna, która w szau chillwave'u wbiła się idealnie. Nowa płyta, gdzieś tu recenzje Subizy mi mignęły, niewarta całego zachodu, no, oprócz znakomitego Grow. Wybieranie najlepszego utworu na singiel jest tyleż dobre (zachęca? No, zachęca, i to jak), co strzałem w stopę, bo oprócz tego jednego ciągle krzyczymy i rozdzieramy szaty nad resztą.

A Ayrton... to perfekcyjny kompromis. Oczywiście, że nie jest ambitnie. Moje ukochane Deli traktuje o tym, że oni ciągle mnie sprowadzają w dół, w dół, ale ja wstaję, wstaję, wstaję, i dobrze z tobą spędzać czas, dziewczyno, i będziemy zawsze ze sobą, i zawsze będzie dobrze, ołje. Reszta utworów podobnie.

Ale co tam. To tylko ja planuję na wakacje czytać Baudelaire'a. Każdy normalny człowiek pójdzie sobie na imprezę albo na piwko na plażę, a tam Delorean sprawdzi się idealnie. Bębeneczki, rozmazane wokaliczki wchodzące w popowe, powtarzane kilkakrotnie catchy phraseski, wszystko jest dobrze przecież. Babe if you want to we could run away off into the sun. W stronę słońca, w stronę słońca.


The National, "High Violet": passionate introverts

2010-05-20 19:25:15

Tytuł tak troszkę mi się podkradło od A Sunny Day in Glasgow. The National na nowym albumie nie gra jednak muzyki w stylu Słonecznego Dnia. Słoneczną? O czym my w ogóle mówimy?

Gdybyście spytali, co sądzę o The National, byłoby mi ciężko odpowiedzieć. Kiedy brać ich płyty całościowo, są zaskakująco nudne. Zlewają mi się te piosenki. Przyjemności jakiejś tam nie można sobie odmawiać, jest w niej ten smutek, ale... Jasne, że każdemu zdarza się co jakiś czas dzień, kiedy z niczym nie idzie, oprócz może płyty z rodzaju Kochanie, boli mnie serce, smutno mi, Boże, i gitara chyba nie pomoże. Można to jednak wykorzystać na milion sposobów. Szary kolor nieba jak mętnej zupy. Szara podniszczona bluzka mijanej dziewczyny. The National szary smutek złamanego serca od razu. Jednak wolę Interpol, nie wiem. Tamci sobie a to Nowy Jork wplotą, a to seks, a to wspomnienie twoich pięknych rudych włosów i kroków w pewną ciemną, jesienną noc.

A z drugiej strony... Z drugiej strony. Dobra, nabieram powietrza, powiem to, już powiem, no. Głos Matta jest wyjątkowy. Płynna czekolada. Ciemna, fakt, ale czekolada. I co jakiś czas w tym zalewie piosenek przyjemnychismutnychaleniezapamiętywalnych zdarzy im się popełnić małe dziełko, takie sobie We're half-awake in the fake empire, wieczne powtarzanie w deszczowe dni.

Kiedy wyliczyć średnią, wychodzi na to, że nie czekałam z przejęciem na nowy album The National. Mam bowiem z nimi problem znacznie większy niż opisane powyżej. Nie widziałam ich nigdy na żywo, widział ich jednak redaktor Szubrycht, a opisał tak:

Na skąpaną w błękitnym świetle scenę wchodzą The National i zaczynają grać. Od „Start a War”, lepiej nie mogli. Matt ma nie tylko niesamowity głos, ale i osobowość. Jest desperatem, zatraca się w muzyce, czasem śpiewa albo krzyczy bez mikrofonu. Porusza się jak człowiek chory, udręczony… Lubię takich, wierzę im.

Dopiero ten obrazowy fragment uświadomił mi, że podskórnie czułam, iż coś w związku z The National tracę, coś mi umyka. Właśnie to. Wierzę udręczonym. Stojąc dziesięć, pięćdziesiąt, sto metrów od nich trudniej włączać cynizm niż naciskać stop w iTunesie.

Nowa płyta jest powtórką z rozrywki. Nastroiła mnie wczoraj dobrze do snu, bo po całym męczącym dniu czułam, że my, nieśmiali introwertycy, nie jesteśmy już nikomu potrzebni w zalewie pewnych siebie zmierząt stadnych. Zauważyłam pewną poprawę brzmienia, dopracowane tło, wcinającą się niespodziewanie tu i tam gitarę. Ale i tak jedną z pierwszych i ostatnich myśli okazała się E, wynudzę za dwa dni, a i te teksty jakieś takie niezbyt wyrafinowane.

Potem jednak myślę, jakby to było stać na żywo wobec człowieka, który przed całą grupą ludzi przyznaje o swoim smutku I don't wanna get over you. Robi mi się wstyd.


Toro y Moi, "Causers of This", czyli jak wzruszyłam się hype'em

2010-05-13 18:52:28

Z całym tym chillwave'em sprawa jest naprawdę skomplikowana. Mając w pamięci moją ulubioną anegdotkę o tym, co dla większości świata oznacza indie (grałam ongiś ze znajomymi w grę z "Ty skojarzenia, ja piosenka", i na  moją prośbę "Znajdź mi jakieś ciekawe indie" otrzymałam hinduskich bębniarzy, którzy byli bardzo pro, tak skądinąd), zirytowałam się perspektywą pojawienia się nowego podgatunku podgatunku podgatunku, który będę musiała objaśniać (nie mówiąc o tym, że wkrótce pewnie mnie trzeba będzie objaśniać).

Ale, było, nie było, nowa muzyka jest nową muzyką. Załadowałam sobie Toro y Moi w okresie wyjątkowego zapracowania, więc celebrowania nowej płyty zabrakło. Ot, ogrzebywanie folderu zza piętnastu okien w Wordzie. I na początku zdawało mi się, iż to właśnie płyta wybitnie wpasowująca się w tę funkcję. Wzięło, przeleciało, 80's znowu modne, nie, naprawdę?

W okresie wyjątkowego zapracowania zaczęłam nadużywać dźwięków. Żeby działać, muzyka. Po wyłączeniu komputera w łóżku dalej potrzebowałam podkładu, tym razem, żeby się delikatnie uśpić. Zwykle zasypiam z uśmiechem do dance'u, przy bezsenności nie działał. A Causers of This zostało moim przyjacielem od pierwszego odtworzenia w nowych warunkach. Talamak zwłaszcza koił i słodził.

Później zaczęłam czytywać bloga C. Bundwicka, czyli Toro. Nie był ani poor (cudowna grafika i rozmazane, marzycielskie zdjęcia), ani lonely (zna osobiście ludzi stojących za takimi projektami jak: Washed Out, Beach House, The Ruby Suns? To niech nie narzeka), jak sugeruje tytuł jego blogspota. Widać za to po nim owe dwadzieścia parę lat, że jest sympatyczny oraz co stanowi inspirację dla jego muzyki.

Recenzenci twierdzą, że dzieciństwo, bo on jest rocznikiem '86, a album brzmi jak stylizowane na ten okres nagrania.  Uproszczenie. Mam przeczucie, iż to nie jest wracanie do czegoś znanego nawet mgliście, jak sugeruje w swojej, dawnej jak na internetowe warunki, ale udanej, recenzji p. Chaciński.

Dla mnie bardziej... Oglądanie rafy koralowej pod wpływem jakichś lekkich narkotyków, nagrane na tanim sprzęcie? Też. Ale Causers to wariacja na temat lat '80, wariacja kogoś, kto ich nie przeżył (cztery lata dekady, no, nie przesadzajmy), jednak bardzo wnikliwie odrobił pracę domową z odsłuchiwania. I miał na tyle dużo talentu, żeby zaprezentować swoją interpretację. A tam, gdzie pozostały jakieś luki wynikające z niebycia nausznym świadkiem, wsadziło się swoje przemyślenia, pomyśliki z czasów DJowania, skojarzenia. Trochę tak jak z jego zdjęciami. Mogłyby robić za dokumentację sprzed piętnastu, dwudziestu lat, ale przecież oglądałam je na blogu, i wiem, że są po prostu awantażownym przykładem mody na vintage.

Czy podobnie z płytą? Nie wiem. Słucham jej kolejny miesiąc, podoba mi się nadal, jednak zimą było w niej coś magicznego. Dostarczać wiosny/lata w maju chyba każda muzyka potrafi. Brnąć przez brudny śnieg w mieście, ale być w tym czasie w swoim uroczym plażowym świecie - w tym roku czyniłam z Toro y Moi.


« wróć czytaj dalej »
Logowanie
Zapamiętaj mnie
Bezpieczne logowanie (SSL)
Zapomniałem hasła
» zarejestruj się!