Nie jesteś zalogowany

Posty z kategorii: "chillwave"


Miss underwater, czyli o chillwave'ie słów kilka

2010-05-26 12:02:34

Pisanie o chillwave'ie chyba mi się na razie nie znudzi. I prawdopodobnie, choć już o tym mówiliśmy, będziemy mówić nadal. Moda trwa, przeczuwam w dodatku, że dopiero się rozkręca. Będę sprężyną hype'u, nareszcie!

Ale, szczerze mówiąc, podoba mi się to. O ile większość pozycji corocznej Glamorous List of This-Year's Hell Yeah! w wykonaniu BBC mnie nie interesuje, o tyle chillwave okazał się zaskakująco przyjemny. Pierwsze przebłyski to już byli panowie z Air France w 2008 r. Epeczka z latawcem i lista zaprzeczeń: "są Air France, to cóż, że ze Szwecji, to cóż, że ze Szwecji, skoro żadnego tam zimna, smutku i zamknięcia, skoro ciepło, słodko, optymistycznie?". Druga połowa roku 2009 przyniosła takie smaczki jak Washed Out i Delorean, przypomnieli o sobie Ducktails, człowiek kreatywny, djski i posiadający wiele różnych projektów, D. Hawk, nagrał niejaką Seek Magic jako niejakie Memory Tapes, ktoś zasugerował, że kiedyś tam istnieli The Tough Alliance... W styczniu zaś pojawiła się płyta Toro y Moi.

Ot i historia podgatunku. Sceny, powiedzmy. Krótko. Płyt też nie za wiele do przesłuchania, chociaż zaczyna to rozkwitać, hypnagotic pop, nie hypnagotic, balearic, każdemu według najładniej brzmiącej etykietki.  

Ot i część sucha, którą zapewne wszyscy znamy. Ale chcę kiedyś umieć powiedzieć moim indie hipsterskim wnukom, że ja też byłam świadkiem tworzenia się czegoś tam, tak, kochani, mieliśmy te rejbeny, nie śmiejcie się, dzieci, wiem, że noszenie wayfarerów w obecnych czasach jest naprawdę niemodne, ale wtedy byliśmy młodzi i głupi, chociaż ja i tak wyszłam z tego wszystkiego nie najgorzej, bo pierwszy raz całowałam się przy takim jednym beacie...

Tutaj zaczyna się część uczuciowa, której nikt nie musi odwzajemniać. Chociaż cały czas nie potrafię zdecydować, czy jest co czuć. Sprawa skomplikowana, jako że moje podejście do muzyki czasem ma chyba nieco przesadne tendencje. Może nie w każdym krążku, który dostaję, widzę absolut. Nie w każdym go może szukam. Kiedy się patrzy na okładkę I Created Disco chociażby (tak mnie spojrzenie na biurko natchnęło), trudno sądzić, że ten album zmieni Wam życie, a nie zapewni po prostu przyjemnego marrymaking z jakąś ładną i osłuchaną dziewczyną, prawda? Fakt jednak faktem, że poznawanie nowych ludzi zaczynam od nieśmiałego Pokażesz mi swoją playlistę?, co wcale nie jest formą szufladkowania czy chęci wyśmiewania czyjegoś gustu, a zupełnie egoistycznym bodźcem obsesji poszukiwania nowej muzyki, której może jeszcze przypadkiem nie odkryłam. Nie w każdej widzę absolut, nie w przypadku każdej się spodziewam, ale do każdej podchodzę z odrobiną nadziei. A może to jednak będzie to, kto wie?

I cały czas nie jestem w stanie się zdecydować, co z chillwave'em. Bo ta poszukiwana absolutność niekoniecznie musi się wiązać z innowacją w warstwie... hm, technicznej, powiedzmy. W czasach obecnego napływu muzyki stwierdzenie Nigdy jeszcze nie słyszałam TAKIEJ kombinacji dźwięków wcale nie oznacza, że jest to pierwsza TAKA na świecie, niepowtarzalna, wyjątkowa, niestworzona przez nikogo wcześniej. Raczej sugeruje, że jesteś sto lat za każdym z Twoich znajomych na last.fm, a jak dodasz do tego listy Related artists, wyjdzie Ci zabawy na kolejne pół roku, w trakcie którego przegapisz kolejną setkę wartych poznania artystów.

A chillwave gra na dobrze znanych patentach. Robi to z większym (Toro y Moi, który jest tym najbardziej osłuchanym z Twoich przyjaciół) lub mniejszym (tak, Delorean) wdziękiem. A skoro nawet ja jestem w stanie wymienić te patenty (zgrabne łączenie lat osiemdziesiątych i dream popowej senności z przebojowością, rozpływające się syntezatory, które komponują się z taneczno-popowym beatem, wykorzystanie chórków pań lub falsetów panów), zaczynam się bać. Po co robić sobie wiecznego inżyniera Mamonia, w dodatku w oparciu o dekadę, której nigdy nie kochałam wielką miłością, skoro na pewno jest jeszcze tyle TAKIEJ, przynajmniej dla mnie, muzyki, niesprawdzonej i coraz z każdym Torowym

Search for a life
Every second
Every day, every night
It's a blessing,

się oddalającej?

A może ze względu na przyjemność, jaką daje? Powiedzmy sobie szczerze. Nie jestem party monsterem. Rzadko bywam na setach djskich. Nad Morze Bałtyckie jeżdżę raz na rok, dwa, żeby, siedząc na plaży (nie, nie wyjdę z cienia, leave me alone), czytać książki Stephena Kinga (nie pójdę na lody, młody nazista właśnie morduje kolejną osobę i w związku z tym zaczyna mieć drobne problemy z nauką w college'u). Stąd nie mam wybitnie imprezowych skojarzeń. Ale nie szkodzi, jest dużo innych, i wcale nie chodzi mi tylko o słoneczko. Też, ale jak już, to bardziej zapach trawy nagrzanej słońcem. Noce, kiedy nie można spać, bo jest za gorąco, więc leżę w łóżku i zastanawiam się, jak wyglądałoby obecnie życie bez kojącej muzyki Junior Boys. Morze. Rzemyki, gumki ze sztucznymi kwiatkami, które czasem trochę wyśmiewam, bo kojarzą mi się z pewnym zaliczonym w przedszkolu koncertem Majki Jeżowskiej (miała też bluzkę pokrytą czymś zielonym i pierzastym), ale są bardzo letnie, hipsterskie trampki i awantażowne kolorowe szaliczki. Wieczne obiecywanie sobie, że zobaczymy się na jakimś dużym festiwalu i pójdziemy na piwo z żelkami.

Wstaw sobie zresztą własne skojarzenia, zapewne trochę inne od moich, dodaj do tego myśl, że Juniorów można by z powodzeniem zastąpić chillwave'em, i zamieszaj. Podawaj z lodem. Bo ja, jako jedyna z piszących, uważam, że ta muzyka lepiej działa zimą. Zostawia więcej miejsca dla wyobraźni, bardziej doceniam jej kojącą podwodność, którą dają moje słuchawki, i którą z nikim nie muszę się dzielić.


Shiny happy people: Delorean, "Ayrton Senna EP"

2010-05-22 16:25:23

Tak od dołu postu patrząc, no, prawie jak u Toro y Moi te tagi. O chillwave'ie już w sumie mówiliśmy. Coś ta wiosna działała ostatnio wadliwie, w związku z czym z radością i nadzieją w sercu wracamy do muzyki, którą określamy ze znajomą mianem plażadupyipiwo.

Delorean to zespół z Hiszpanii,  prosto i po chłopsku mówiąc, a nieprosto, politycznie poprawnie i porządnie etnograficznie rzecz ujmując, z Kraju Basków. Mam... no, prawie wszystkie ich płyty. Te z początkowego etapu kariery były rockowe. Ot, takie sobie. Całkiem. Nie, że jakieś super. Nie, żebym je bardziej pamiętała. No, są. Nieważne.

Potem jednak cokolwiek im się odwidziało i nagrali we wrześniu 2009 epkę Ayrton Senna, która w szau chillwave'u wbiła się idealnie. Nowa płyta, gdzieś tu recenzje Subizy mi mignęły, niewarta całego zachodu, no, oprócz znakomitego Grow. Wybieranie najlepszego utworu na singiel jest tyleż dobre (zachęca? No, zachęca, i to jak), co strzałem w stopę, bo oprócz tego jednego ciągle krzyczymy i rozdzieramy szaty nad resztą.

A Ayrton... to perfekcyjny kompromis. Oczywiście, że nie jest ambitnie. Moje ukochane Deli traktuje o tym, że oni ciągle mnie sprowadzają w dół, w dół, ale ja wstaję, wstaję, wstaję, i dobrze z tobą spędzać czas, dziewczyno, i będziemy zawsze ze sobą, i zawsze będzie dobrze, ołje. Reszta utworów podobnie.

Ale co tam. To tylko ja planuję na wakacje czytać Baudelaire'a. Każdy normalny człowiek pójdzie sobie na imprezę albo na piwko na plażę, a tam Delorean sprawdzi się idealnie. Bębeneczki, rozmazane wokaliczki wchodzące w popowe, powtarzane kilkakrotnie catchy phraseski, wszystko jest dobrze przecież. Babe if you want to we could run away off into the sun. W stronę słońca, w stronę słońca.


Toro y Moi, "Causers of This", czyli jak wzruszyłam się hype'em

2010-05-13 18:52:28

Z całym tym chillwave'em sprawa jest naprawdę skomplikowana. Mając w pamięci moją ulubioną anegdotkę o tym, co dla większości świata oznacza indie (grałam ongiś ze znajomymi w grę z "Ty skojarzenia, ja piosenka", i na  moją prośbę "Znajdź mi jakieś ciekawe indie" otrzymałam hinduskich bębniarzy, którzy byli bardzo pro, tak skądinąd), zirytowałam się perspektywą pojawienia się nowego podgatunku podgatunku podgatunku, który będę musiała objaśniać (nie mówiąc o tym, że wkrótce pewnie mnie trzeba będzie objaśniać).

Ale, było, nie było, nowa muzyka jest nową muzyką. Załadowałam sobie Toro y Moi w okresie wyjątkowego zapracowania, więc celebrowania nowej płyty zabrakło. Ot, ogrzebywanie folderu zza piętnastu okien w Wordzie. I na początku zdawało mi się, iż to właśnie płyta wybitnie wpasowująca się w tę funkcję. Wzięło, przeleciało, 80's znowu modne, nie, naprawdę?

W okresie wyjątkowego zapracowania zaczęłam nadużywać dźwięków. Żeby działać, muzyka. Po wyłączeniu komputera w łóżku dalej potrzebowałam podkładu, tym razem, żeby się delikatnie uśpić. Zwykle zasypiam z uśmiechem do dance'u, przy bezsenności nie działał. A Causers of This zostało moim przyjacielem od pierwszego odtworzenia w nowych warunkach. Talamak zwłaszcza koił i słodził.

Później zaczęłam czytywać bloga C. Bundwicka, czyli Toro. Nie był ani poor (cudowna grafika i rozmazane, marzycielskie zdjęcia), ani lonely (zna osobiście ludzi stojących za takimi projektami jak: Washed Out, Beach House, The Ruby Suns? To niech nie narzeka), jak sugeruje tytuł jego blogspota. Widać za to po nim owe dwadzieścia parę lat, że jest sympatyczny oraz co stanowi inspirację dla jego muzyki.

Recenzenci twierdzą, że dzieciństwo, bo on jest rocznikiem '86, a album brzmi jak stylizowane na ten okres nagrania.  Uproszczenie. Mam przeczucie, iż to nie jest wracanie do czegoś znanego nawet mgliście, jak sugeruje w swojej, dawnej jak na internetowe warunki, ale udanej, recenzji p. Chaciński.

Dla mnie bardziej... Oglądanie rafy koralowej pod wpływem jakichś lekkich narkotyków, nagrane na tanim sprzęcie? Też. Ale Causers to wariacja na temat lat '80, wariacja kogoś, kto ich nie przeżył (cztery lata dekady, no, nie przesadzajmy), jednak bardzo wnikliwie odrobił pracę domową z odsłuchiwania. I miał na tyle dużo talentu, żeby zaprezentować swoją interpretację. A tam, gdzie pozostały jakieś luki wynikające z niebycia nausznym świadkiem, wsadziło się swoje przemyślenia, pomyśliki z czasów DJowania, skojarzenia. Trochę tak jak z jego zdjęciami. Mogłyby robić za dokumentację sprzed piętnastu, dwudziestu lat, ale przecież oglądałam je na blogu, i wiem, że są po prostu awantażownym przykładem mody na vintage.

Czy podobnie z płytą? Nie wiem. Słucham jej kolejny miesiąc, podoba mi się nadal, jednak zimą było w niej coś magicznego. Dostarczać wiosny/lata w maju chyba każda muzyka potrafi. Brnąć przez brudny śnieg w mieście, ale być w tym czasie w swoim uroczym plażowym świecie - w tym roku czyniłam z Toro y Moi.


« wróć czytaj dalej »
Logowanie
Zapamiętaj mnie
Bezpieczne logowanie (SSL)
Zapomniałem hasła
» zarejestruj się!