przejdź do bloga

Moje komentarze

07.05.2010
Spróbuję tu w kleić mój uber-komentarz:

Dopiero teraz miałem chwilę żeby przeczytać. Jakkolwiek słusznie punktujesz powierzchowność tekstów Gacek i Szubrychta, ich pójście na łatwiznę itd., twoje własne uwagi budzą moje zastrzeżenia. Oczywiście słusznie wskazujesz odmienność Gagi od innych gwiazd, niekonwencjonalną w dobie YouTube’a drogę kariery, pełną kontrolę w kreacji wizerunku (rewelacyjne spostrzeżenie o władzy Gagi nad tabloidami, a nie tabloidów nad Gagą), ale już wnioski, które wyciągasz wydają mi się przejawem myślenia życzeniowego, a nie odbiciem rzeczywistości. Popraw mnie jeśli się mylę – bo ten (w moim przekonaniu) naczelny z wniosków, które formułujesz, nie jest wprost wyartykułowany – ale spod twojego tekstu przebija admiracja dla Gagi nie tylko jako postaci interesującej, ale też wartościowej. Z tym, że Gaga jest interesująca zgadzam się (to chyba nie wymaga tłumaczenia), natomiast co do jej wartości mam wątpliwości. Zgoda, że jako artystka robi swoją sztukę w sposób przemyślany, ale wchodząc do ścisłego mainstreamu, dźwigając wizerunkowy bagaż „potwora sławy”, medialnego monstrum, Lady Gaga skazuje się na uproszczony odbiór, który jest nieodłącznie przypisany do tabloidowego przekazu. Ujmę to w ten sposób: pod zewnętrzną powłoką Gagi może być lawa inspirujących „logicznych sprzeczności”, które my – tutaj dyskutujący – dostrzegamy i odniesiemy czy to do fotografi ... czy innych niebanalnych treści – ale produktem, który trafia do nieszczęsnego, „przeciętnego słuchacza” okazuje się być Gaga jako autorka kiczowatych przebojów, Gaga jako kontrowersyjny freak, szałowo ubrana ekscentryczka. Co z tej sztuki wynika dla osoby, która słucha „Bad Romance” jako podkładu dla codziennych czynności? Śmiem twierdzić, że okrągłe nic. Oczywiście można by winę zrzucić na słuchaczy, którym nie zależy na poznawaniu podskórnych kontekstów, ale to byłoby niesprawiedliwe postawienie sprawy. Gaga – i tu się pewnie nie zgodzimy – jest wymagająca, intelektualna i inspirująca TYLKO na poziomie otoczki; jej twórczość (ten „produkt”) nie prowokuje do żadnej „transgresji”; melodie, czasem mniej, a czasem bardziej campowe wpisują się w trend, który Krzysiek Kolanek nazywa „intensyfikowaniem doznań” – nie chodzi o to by „bardziej wysublimowanie”, ale po prostu by „bardziej”.

Oczywiście tutaj moje uwagi oddalają się od materii namacalnej (o której z kolei piszesz ty – od „dotykalnych” faktów) – trudniej zmierzyć poziom wysublimowania melodii, niż fakt, że ktoś zamiast z YouTube’a, w kreacji kariery korzysta z MTV – ale przecież właśnie ta nieuchwytna sfera WRAŻLIWOŚCI decyduje o wartości muzyki. Nie sądzę zatem by sztuka (a nie otoczka) Gagi była „przejmująca”, „intrygująca”, „przerażająca”, „zachwycająca” czy w końcu „odważna”. Wydaje mi się raczej nachalna i prymitywna; owszem – tłukąc przysłowiowe kotlety w rytm „Bad Romance” będę tłukł mocniej, ale to nie znaczy lepiej (żart, żart).

Ten powierzchowny odbiór, ograniczony do „Ra Ra Rama Ga Ga cośtam” (czyli produktu, który w mojej opinii nie dorasta do swojej otoczki), jest w prostej linii następstwem estetycznego wyboru Gagi – wspomnianej tabloidyzacji. Gaga pogrywa z kiczem? Ok. Zadaje pytania o naturę piękna? Tak. Popycha do skrajności formułę medialnej autokreacji. Rzecz jasna. A przecież medium, które najczulej i najobszerniej relacjonuje poczynania Gagi – jakiś śmieciowy blog, plotkarski serwis czy prezenter Radia Eska – i tak ograniczy się do sensacji: „Gaga pokazała się w samym ręczniku!” Znowu wina nie tkwi w spisku „Wysokich Obcasów” (że nie piszą o Gadze), „Przekroju” i „Machiny” (że piszą o niej niekompetentnie), ale w fakcie, że 9 na 10 fanów Germanotty nie jest naszymi socjo-rozkminami zainteresowana (tak sobie spekuluję). Oni są zainteresowani powierzchownością Gagi, a więc też powierzchownością jej muzyki. Jeśli na tym najpierwszym poziomie faktycznie pojawiają się symbole odnoszące się do szerszej treści (np. antyszowinistyczne teledyski, o których piszesz), są to symbole naiwne (bo uwięzione w popkulturowym kaftanie) i tylko przy dobrej woli (zarówno po stronie artysty, jak publiki) oraz odpowiednim poziomie wyczucia tematu, chwili i użytych środków coś może z nich wyniknąć. Klasycznym przykładem naiwności takiego popowego społecznictwa jest Madonna na koncercie w Budapeszcie „solidaryzująca” się z prześladowanymi Romami (zdaje się, że już kiedyś o tym rozmawialiśmy). Jedyne co wyniknęło z tego zajścia, to wygwizdanie niczego-nie-rozumiejącej Madge przez rumuńską publiczność. I tak, symbolika Gagi wydaje mi się podobnie pozbawiona znaczenia – bo żeby z teledysku „Telephone” coś naprawdę wyniknęło dla walki amerykańskich feministek o równouprawnienie potrzeba by takich pokładów dobrej woli, jakich nie jestem w stanie sobie wyobrazić (i od razu zaznaczam, że GENERALNIE wierzę w budującą moc popkultury: weźmy Kim Cattrall walczącą z rakiem w „Sex And The City” czy emancypację homoseksualistów za sprawą disco; ale nikt dotąd nie wytłumaczył mi w jaki sposób Gaga miałaby zbliżać się do tych przykładów).

Wreszcie Lady Gaga przypomina mi – nie tylko fizycznie – inną, przebrzmiałą już, gwiazdę – Marylina Mansona (o czym pisałem w Podsumowaniu Scrn). Widzisz, Manson podskórnie pewnie był ogarniętym gościem: krytykował model amerykańskiego społeczeństwa, inspirował się Kennethem Angerem, Lewisem Carrolem, miał hopla na punkcie Jodorowsky’ego, robił listening parties w galeriach sztuki; z drugiej strony jego chwalili David Lynch czy sam Jodorowsky. Ale tym co zostało z niego po latach jest masa groteskowych, nakręconych komórką klipów, w których ubrany w habit, blady tłuścioch pali Biblię trzęsąc się przy tym konwulsyjnie. Dlaczego? Bo liczba słuchaczy, których Manson zainspirował do analizy głęboko humanistycznych filmów Jodorowsky’ego zamyka się pewnie w dwudziestce, zaś ci, którzy doznawali gdy Marylin skandował „I don’t like the drugs but the drugs like me” szli w miliony.

Jej, miałem cos jeszcze napisać, ale już zapomniałem. „Komentarze” sa takie fajne, nie trzeba się silić na zakończenie.
1 2 z 2