Nie jesteś zalogowany

Post rikłestowy #4 muzyka z Kirgistanu (24 października 2008)

2010-05-11 12:54:29

kyrgyzstan_girl_2006_05_18.jpg


Tego posta to nawet w obliczu niedawnych wydarzeń politycznych z przyjemnością repostuje. Indżoj.


Salamat Sadikova - The Voice of Kyrgyzstan

Kambarkan Folk Ensemble - The Music of Kyrgyzstan pt.1

Kambarkan Folk Ensemble - The Music of Kyrgyzstan pt.2

Komentarzy: 0 Nie dodano tagów

Dla odmiany coś lirycznego (22 października 2008)

2010-05-11 12:47:43

laura_allan.jpg

 

Problem z celtycką harfą jest głównie taki, że trudno wyczaić dobrą muzę z udziałem takowej. Zwykle trafia się na jakiś new age'owy shit, bo wszak każdy new age jest shitem. Za dobrymi płytami na ową należy z kolei gmerać w sieci browserami/ściagarkami, jak w gay fetysz klubie pięścią w czyimś odbycie. Smutna prawda. Laura Allan, Amerykanka - nie Irlandka - zaznaczam - nagrywała bardzo poza mainstreamem. Współpracowała też choćby z Crosbym i Nashem, czy Kennym Rogersem, czyli o mainstream się otarła, ale jej solowe nagrania to już raczej opcja dla kopaczy. Na albumie można usłyszeć rzeczy bardziej a la schyłek lat 60, niż 1980, kiedy to wydawnictwo ujrzało światło dzienne. Oczywiście muza przesycona wszelakimi możliwymi wpływami - od celtyckiego folku, po Vashti Bunyan... Tyle, że wcale nie tania, jak większość jakichś Clannadopodobnych badziewi. Owszem, zapowiada new age, ale podpięcie jej pod ten nurt byłoby chyba niegodziwe. W dodatku to płyta niespożycie liryczna i minimalna - 3 instrumenty w sumie - harfa, flet i głos. Eteryczna. Tak się w mięśniach spokojnie robi, a na sercu ciepło. Koresponduje z moim dzisiejszym nastrojem. Ech... Się sentymentalny robię. Żeby za słodko nie było powiem, że chwilę temu kostka klozetowa wpadla mi między wypływ z baniaczka, a klapkę, która mi ten wypływ zamyka. W efekcie póki kostka się nie rozpuści, z klopa będzie ciekła mi woda. No. Już jakoś lepiej. Jeszcze by kto pomyślał, że ja jaki nadwrażliwiec, albo romantyk...

 

Laura Allan - 1980 - Reflections

Komentarzy: 0 Nie dodano tagów

Art brut, z gówna but #2, edycja bluesowa (21 października 2008)

2010-05-07 00:14:13

MSrdenovic_Pelvic-girdle.gif

 

Pamiętacie Milovana Srdenovica? Po dwóch miesiącach szaleniec wraca na NIEJESTDOBRZE z kolejnym albumem. Jakoś już tak mam, że mnie ciągnie do debili. Swój do swego. Jeśli ktoś chce przypomnieć sobie poprzedniego posta z Nim w roli głównej, niech kliknie TUTAJ.

 

willissqperfomancesmall.jpg

 

Jak widać powyżej, Milovan nie jest normalny i równie pokurwionych ma kolegów i koleżanki. No i się zajmuje działalnością okołoindustrialną, co w moich oczach zawsze jest plusem. Tym razem jednak postuję płytkę z zupełnie innej beczki. Płytkę, na której Srdenovic gra... bluesa. Ale oczywiście nie jakieś easy-listeningowe szmaty, a porządnego bluesa w dobrej tradycji Kapitana Beefhearta z albumu Trout Mask Replica. Oczywiście, jak to w bluesie, ważny jest tekst, który winien byc emocjonalny i podejmować tematy ogólnie "życiowe". I właśnie tak jest. Można to dostrzec już po tytułach: Człowiek który kradnie świnie, czy Zuluski ginekolog, to doskonałe przykłady. Poza tym dęciak czasem zawyje, ktoś porzeźbi na pile... Wiadomo, że Beefheart był inspiracją dla Waitsa. Pytanie, dla kogo inspiracją będzie Milovan Srdenovic? Bardzo szczerze mówię: materiał absolutnie wyśmienity. Polecam. Indżoj.


bullbath1976small.jpg


Milovan Srdenovic - 1998 - Songs from the West of Pelvic Girdle


Dulce et Decorum Est pro Kenia Mori (21 października 2008)

2010-05-06 19:45:57

625286719_112a22f7e3.jpg


Zaiste. Ok. Miało być o Kenii i Tanzanii, jest o Kenii i trochę o Tanzanii. Ostatni requestowie byli troszki zajebczy - nie ukrywam. A że nie jestem Sonym ani Warnerem, to robię co mogę. Więc o ile temat życzenia pozostaje w mocy, to zaproponuje inne płytki z tego regionu geograficznego. Mam nadzieje, że niejaki "raskolnikov69" (jak ktoś ma taką ksywę, to nie należy z nim pogrywać chyba) będzie zadowolony. Co do reszty requestów... w wolnych chwilach postaram się powalczyć. Jak macie inne, zgłaszajcie. Co będę mógł/miał, to wrzucę. Indżoj.

 

Various - Kenya & Tanzania - Witchcraft & Ritual Music

Various - 1985 - Sound Images of Kenya

 

A tak wygląda kenijski iPod:

 

kenyan ipod.JPG

Komentarzy: 0 Nie dodano tagów

Rank Sinatra - dżentelmen doskonały (20 października 2008)

2010-05-02 14:06:02

Chairman of the Bored cover.jpg

 

Wiem, wiem... Miała być Kenia i Tanzania teraz, ale jakoś mi tak podeszła inna płytka pod rękę, a skoro już słucham to zapostuję. Moi drodzy... Bohater dzisiejszego posta nazywa się Rank Sinatra. Jak i jego prawie-imiennik, Rank jest wokalistą. I to absolutnie wspaniałym. Różnice jednakże też są. Tam gdzie Frank brylował nienaganną fryzurą, Rank pozwala sobie na odrobinę artystycznego nieładu. Tam, gdzie Frank konstruował podstawy męskiej sztuki wokalnej, Rank je dekonstruuje. Repertuar Australijczyka również odbiega od tego śpiewanego przez wielkiego poprzednika. Ale to akurat nie dziwi zważywszy na daty urodzenia obu panów. Nie znaczy to, że Rank nie lubuje się w standardach. Wręcz przeciwnie. Tear Us apart INXS, Take on Me A-Ha, I Just Wanna Feel Robbiego Williamsa, Eternal Flame The Bangles (20-minutowa wersja... tak btw)... Zastanawiam się, czy mówić cokolwiek więcej... Chyba pozostawię to jednak jako niespodziankę. Powiem tylko, że jeśli spodziewacie się wersji a'la Richard Cheese, srogo się zawiedziecie. To prędzej materiał dla miłośników projektu Masonna, niż cheesy okołojazzowych wersji. Ach, gdyby takie rzeczy zdarzały się na imprezach karaoke... Zdycham ze śmiechu, a niejaki Piochuu przed chwilą powiedział "thelema rketing". Idę zmienić pieluchę. Indżoj.

 

Rank Sinatra - Chairman of the Bored


Ondiolino moja miła, tyś pomysłem głupim była... (16 października 2008)

2010-05-02 13:56:14

cover.jpg

 

Na kolana ludożerko! Obcujecie ze sztuką! Z pionierem! Słyszeliście kiedy aby o grupie Perrey & Kingsley? A o Jean-Jacquesie Perrey? No, widzicie. Bardzo niedobrze. Perrey, jak sama nazwa wskazuje, był żabojadem. Czyli zapewne także pederastą i smakoszem. Dla niekumatych: te dwa słowa to homonimy. Urodził się w 1929 i miał nadzieję zająć się czymś poważnym, a konkretnie medycyną. Nie dane było mu jednak zostać dokturem, albowiem bo ponieważ w Paryżu natknął się na George’a Jenny, twórcę instrumentu o wdzięcznej nazwie ondioline. Dla tych, którym się nie chce klikać linka - chodziło o zestaw tub próżniowych zasilających klawiaturkę. Szczegóły o budowie i działaniu znajdziecie na Wiki, tymczasem ja powiem jeszcze tylko, że do dziś zachowało się mniej, niż dwa tuziny ondioline'ów. Ale widocznie G. Jenny miał siłę przekonywania, bo Perrey'owi tak się ustrojstwo spodobało, że zdurniał, rzucił studia i zaczął jeździć po Europie demonstrując możliwości tego niebywałego i nikomu niepotrzebnego instrumentu. A że jak się jest wariatem i umie się przekonywać, szybko znajduje się sponsora, to na 30 urodziny niejaka Caroll Bratmen (a może to był facet? ktoś coś wie?) w prezencie wybudowała mu laboratorium i studio nagraniowe, gdzie Perrey mógł wynaleźć nowy proces generowania rytmów z sekwencji i pętli. Oczywiście utylizował w trakcie swoich eksperymentów także sample terenowe. No i tak na ondiolinie, nożyczkach, taśmie i gumce od majtek robił swoją sztukę. Zaprzyjaźnił się też z Robertem Moogiem, który był pod wrażeniem możliwości ondioliny, a za popularyzację owej odwdzięczył się Perrey'owi swoim syntezatorkiem. Perrey mając do dyspozycji całkiem niezły zestaw około-syntezatorowych dziwactw skumał się w 1965 z Gershonem Kingsleyem, kumplem Johna Cage'a. Panowie wspólnie zaczęli wydawać płyty. The In Sound from Way out (1966), które stanowiło nielichą inspirację dla Beastie Boys (vide hołd w tytule ich albumu) i Kaleidoscopic Vibrations (1967). Potem cmokał tam coś jeszcze dla francuskiej telewizji i baletu. Zajął się też użyciem muzyki w terapii bezsenności. Dobra dusza taka. I teraz uwaga! Perrey jeszcze nie zdechł, co więcej - podjął dwa lata temu współpracę z niejakim Lukiem Vibertem, z którym tworzą współczesny analogowy synth-pop. No. Ale nie dajcie się zwieść - Perrey to oczywiście ciężki psychopata. Indżoj, bo to kuriozum jak cholera.

 

Jean Jacques Perrey - 1960 - Mr. Ondioline


Anna Boleyn, Jacques Brel, Scott Walker i Bowie? (15 października 2008)

2010-05-02 13:48:56

514px-Greensleeves-rossetti-mod.jpg

 

Post krótki i okolicznościowy. Spowodowany delikatną wkurwą, jaką powodują u mnie miłośnicy szant. Otóż chodzi o to, że jest gdzieś port wielki, jak świat, co się zwie "Amsterdam". Nie jest jakąś szczególną tajemnicą, że ostatnio miałem reemisję Scotta Walkera... I tu znów pojawiała się wkurwa, bo kiedy z kimś tam sobie o Walkerze gadałem, to padało pytanie: to ten co śpiewał "Amsterdam" Brela? I tak i nie. Bo historia tego kawałka jest mocno skomplikowana. Należy przede wszystkim rozwiać popularną plotkę. Jego kompozytorem NIE JEST Jacques Brel. Zasługą Brela jest tylko wprowadzenie do utworu tego boskiego crescendo i zmiana końcówki jednej z fraz (chyba, że to akurat należy przypisać upływowi czasu między powstaniem utworu, a 1964, kiedy Belg niby go napisał). Zupełnie jak w przypadku Whisky in the Jar, które jest piosenką XVII - wiecznych irlandzkich handlarzy niewolników, Amsterdam to średniowieczna (no, powiedzmy... renesansowa) piosenka angielska. Wieść gminna niesie, że skomponowała je gminna siła kreatywności zbiorowej/nieznany minstrel przegnany z dworu na pipidówę, albo... Henryk VIII. Tak! Bo poza tym, że był opojem, zbirem, mordercą i poligamistą (zgadzam się z papistami, że małżeństwo z Katarzyną Aragońską było w pełni legalne), zdarzało mu się mieć przebłyski jakości jako oratorowi, żołnierzowi, poecie, albo muzykowi. No i ów Henryk VIII miał taką nałożnicę, co się nazywała Anna Boleyn. Niby ją tam koronował, niby dziecko mieli, ale i tak skończyła żywot dekapitacją. Należy dodać, że Henryk - by ją pogrążyć i poniżyć - w czasie tej samej wesołej rauty ściął także jej ukochanego pudla... Ale nim ich stosunki uległy ochłodzeniu król wykazywał się często romantyzmem godnym szekspirowskich bohaterów. Przy okazji jednego z takich uniesień napisał dedykowaną Annie piosenkę Greensleeves. Green, bo zieleń w późnośredniowiecznej tradycji kulturowej była symbolem lekkości miłości, czyli bardziej tych stanów kiedy jest ok, a nie tych, kiedy jest wielka smuta. To poniekąd może być tropem mogącym zadać kłam tezie, że to król Anglii jest autorem, bowiem fragment tekstu You cast me off discourteously wskazywałby prędzej na wielką smutę, niż lekkość. Drugi trop to fakt, że Greensleeves ma formę romanesci - 4-akordowego utworu z charakterystycznym powtarzającym się pochodem lini basowej, a tego typu utwory wywodzace się z Hiszpanii, były najbardziej popularne wśród włoskich muzyków wczesnego baroku. Czyli jakby nie liczyć przynajmniej 50 lat po śmierci H8 (1547 r.). Faktem natomiast jest, że pierwszy zapis na jej temat pochodzi z 1580, kiedy została zarejestrowana w London Stationer's Company jako A New Northern Dittye of the Lady Greene Sleeves. Czy było tak, czy inaczej, utwór należy do tych piękniejszych znanych czlowiekowi, wskutek czego przygotowałem Wam drobną kompilację z różnymi wersjami owego. Na trackliście jest Bowie, Walker, Brubeck, Brel, McKennitt, Beck i kilka innych nazwisk. A szczególnie pocieszna jest ultranieporadna wersja Cohena z New Skin for an Old Ceremony. Oryginalny tekst, albo to, co z niego zostało możecie sobie przeczytać TUTAJ. Indżoj. A... obrazek na samej górze posta to oczywiście My Lady Greensleeves Dantego Gabriela Rosettiego z 1864. No. A teraz jeśli jeszcze usłyszę o Amsterdamie Brela, to będe lał w pysk.

 

 

wersja Coltrane'a

Various - Greensleeves

Komentarzy: 0 Nie dodano tagów

Dark ambient pre-ambientowy (11 października 2008)

2010-04-24 19:00:33

kirchin.jpg

 

Basil Kirchin. Stary dziad, bo z 1927 rocznikiem. Debiutował w 1947 w jazzowym bandzie swojego ojca, Ivora. Od lat 50 działał na własny rachunek kolaborując z nazistowskimi Niemcami jak i też również z Georgem Martinem. Sirem G. M., tym samym co potem został 5 Beatlesem. Parał się też opętańczo samplingiem. W 1964 mu odpierdoliło i zaczął łączyć tradycyjne instrumenty z samplami natury, a w szczególności odgłosami owadów. Czyli jak by nie patrzeć nieźle ubiegł ambient Briana Eno. Tyle, że poszedł też w inną stronę - mroczniejszą, parakosmiczną, etc. A że sprzęt do działań głupich i ekstremalnych kosztował w tamtym czasie tyle, co setka hawajskich prostytutek z sercem i zębem ze złota (to już ostatni raz - obiecuję), to Kirchin musiał dorabiać komponując soundtracki do filmów - jak choćby do Abominable Dr. Phibes (możecie kojarzyć z American Psycho Misitsów, jeśli nie jesteście specami od oldskulowych filmów grozy).

 

8a82b35664fdbe699d5cdc963f3490a2.jpg

 

Basil Kirchin - 1974 - Worlds Within Worlds


Na pustyni Gobi, Mongoł kupę robi (4 października 2008)

2010-04-24 18:56:48

49L2_4035.jpg

 

Krótko, bom dalej chory, a noc już późna... Gobi. Pustynia leżąca w Mongolii i Chinach. Na epce Roberta Henke i Gerharda Behlesa mamy ambientową elektroniczną impresję na temat zachodu słońca na owej. Trochę delikatnej elektroniki, lightowe droniki, sample przypominające owady - świerszcze, cykady... Przepiękna płyta, cudowna, relaksująca. Powinni ją puszczać dzieciom z zepołem Tourette'a. Indżoj, indżoj.

 

Monolake - 1999 - Gobi Desert (e.p.)


Jim Baker, czyli o sekcie (9 października 2008)

2010-04-24 15:43:44

yod2.jpg

 

Ten powyżej to nie Jezus, to nie Siddharta, to nie Dalaj Lama, ani Borys Jelcyn. Ten powyżej to Jim Baker, który w latach 60 i 70 miał w okolicach Sunset Strip restaurację. Od niej (Source Restaurant) wzięła swoją nazwę także Source Family, sekta, którą Baker założył i na łonie której znany jest jako Father Yod albo YaHoWha. Pojebało go zapewne na wojnie. Nie, nie wietnamskiej, ale II światowej, za udział w której dostał kupę medali, co jakby implikuje, że musiał robić jakieś fatalne, zbrodnicze rzeczy. Wszak takie właśnie amerykanie robią na wojnach. Tak, czy inaczej trauma spowodowała, że wkręcił się w ezoterykę, klimaty wedyjskie i beatnicką grupę Nature Boys, co o dziwota nie oznaczało, że lubią latać z gołym pindolcem, tylko, że jedzą naturalną żywność. Taką też serwował Baker w swojej restauracji, gdzie przyłaziły friki, jak Lennon, Julie Christie, czy Marlon Brando. No i tam sobie robił jakieś schabowe z soji i inne paskudztwa podniebienia białego człowieka niegodne, i kminił. Najpierw wykminił, że niejaki Yogi Bhajan, Sikh i lokalny nauczyciel jogi Kundalini jest fajny i warto go słuchać. Potem wykminił, że już nie i postanowił działać na własny rachunek. A że restauracja miała niezle dochody, to mógł sobie pozwolić na założenie własnej sekty.

 

father_yod_1_.jpg

 

Z sektami jest zwykle tak, że służą temu, by ich lider mógł dymać bezkarnie jak najwięcej lasek - może z wyjątkiem katolickiej, bo w niej chodzi o dymanie ministrantów i innych alumnów - więc Ojciec Yod szybko nabył posiadłość w Hollywood Hills i zaczął gromadzić tam świtę. Zdjęcie poniżej tłumaczy wszystko.

 

FatherYodAndHisWomenSuit.jpg

 

Jak widzicie Yod miał lans na Snoop-Dogga i podobne zainteresowania. Tak na wsiaki słuczaj, żeby nie było tak oczywiste, że chodzi o dymanie, Source Family przyjęło zestaw przykazań, który cytuję za Wiki:

The Ten Commandments for the Age Of Aquarius

  1. Obey and live by the teachings of your earthly Spiritual Father.
  2. Love your earthly Spiritual Father more than yourself.
  3. Harm not one of your body parts either by neglect, food, drink or knife.
  4. Allow each vibration to complete its own cycle without interference.
  5. Possess nothing you do not need and share all that you have.
  6. The man and his woman are one - let nothing separate them.
  7. Squander not your creative force in lust, but come together only when the three vibrations of the physical, emotional and mental are in harmony with spiritual love.
  8. Each morning join your vibrations with the ascending currents of universal life energy using the method your earthly spiritual father has taught you.
  9. Do every act energetically, intelligently, truthfully and lovingly.
  10. When these commandments have been mastered, leave the house of your earthly Spiritual Father and do the work of your Heavenly Father.

Czyli jak widać hippisowski bełkot + wyraźne wskazanie, komu lizać ser spod skórki. Ale lizanko Bakerowi nie wystarczyło. Chciał zostać gwiazdą rocka. A że niektórzy z nieszczęśników, którzy żyli w tej jego posiadłości o trawie, suchym chlebie i orzeszkach, było muzykami, to cwaniak szybko zmajstrował kapelę i został jej wokalistą.

 

message2.jpg

 

Zespół wykonywał bardzo mocno psychodelicznego improwizowanego rocka (no chyba sie nikt nie dziwi). Własnym sumptem wydawali płytki i dodawali je w Source Restaurant do posiłków za dodatkową opłatą w wysokości 1 $. Czyli taki hippisowski happy meal. Ale Hollywood to nudna speluna, więc Baker szybko powołał do życia Radę 13, organ bez jakichś konkretnych funkcji, charakteryzujący się głównie tym, że owe 13 było jego żonami i w 1974 przeniósł sektę na Hawaje. O hawajskich dziwkach z zębem i sercem ze złota już kiedyś pisałem, więc się nie będę powtarzał. Długo się słońcem i koktajlami Yod jednak nie pocieszył, bo ponieważ już rok później opuścił nasz padół. A właściwie jego dusza opuściła ciało dziewięć godzin po locie szybującym, który wykonał 25 sierpnia 1975 roku. Widocznie miał jakąś chorobę lokomocyjno - samolotową.

 

FatherYodStarmanPose.jpg

 

Ciało skremowano po 3 dniach wyczekiwania nad trumną. Widać buce czekali, że może jednak wstanie jak Chrystus z popularnej bajki dla dzieci. Nie wstał, przerobiono go na urnę, ale niektórzy z członków Source Family nadal żyją zgodnie z naukami Bakera i wpajają je swoim dzieciom. Ale cóż się dziwić... Jak widać powyżej Baker był gentlemanem i szykownym i charyzmatycznym.
Z grubsza tyle. Penetration, które postuję uważa się za opus magnum Source Family. Nie dziwię się, bo faktycznie muza bardzo słuszna. Tylko pamiętajcie: ezoteryka ezoteryką, spirytyzm spirytyzmem, ale jak ktoś mięsa nie je to jest podejrzany. Tak, jak niepijący na imprezie. Bo jak nie pije, to pewnie kradnie. Ot co. Indżoj.

 

17_1_300.jpg

 

Father Yod - 1975 - Penetration (an aquarian symphony)


« wróć 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 czytaj dalej »