Nie jesteś zalogowany

Ja śpiewam, ja tańczę, ja zjadam pomarańcze (25 lutego 2009)

2010-05-13 13:41:32

wendy_11.jpg

Tak jak w tytule śpiewał niegdyś największy bard świata, Tadeusz Woźniak. Wrzuta dzisiejsza krótka, bo sen mnie zmaga, jak Michaela Jacksona trąd. Wendy Carlos. Muzyka skomponowana do Mechanicznej pomarańczy. Mimo, że Carlos była przyjaciółką Kubricka, to co zrobiła na potrzeby filmu zostało użyte w skromnej formie, a szkoda trochę, bo to muza w fajny sposób narracyjna. Oczywiście mocno archaiczna elektronika to jest. Ale posłuchać warto. A, Wendy jak to pisała była jeszcze Walterem, więc nie zdziwcie się jak zobaczycie to imię przy tej płytce. Indżoj.

 

Walter_Carlos_Clockwork_Orange.jpg

 

Wendy/Walter Carlos - A Clockwork Orange


Komentarzy: 0 Nie dodano tagów

Żeby nie było... (20 lutego 2009)

2010-05-13 13:37:21

598998.jpg

...że w Japonii się tylko noisem i tentacle porn zajmują... Pomyślałem sobie, że strzelę jakiś rehab. To nic, że mniejsi, że siurki mają małe i oczy skośne. Japończycy to wielka cywilizacja, która podarowała nam Tamagotchi, magnetowidy Sanyo, Czarodziejkę z Księżyca i shibari, które jak wiadomo wśród polskich uczennic robi furorę. Szczególnie od kiedy wprowadzono mundurki. W każdym razie wybór bojownika o honor KKW padł wskutek mojego morderczego subiektywizmu na Toru Takemitsu. Konkrety są takie, że TT debiutował w wieku lat 20 kilkoma całkiem udanymi utworami fortepianowymi, w których pobrzmiewały echa Arnolda Schönberga i Albana Berga (ci zresztą byli kolegami). Choć nie tylko, bo TT - jak wszyscy - pozostawał pod wielkim wpływem Cage'a, od którego podpieprzył kilka patentów kompozytorskich, jak i wielkich francuzów: Debussy'ego, Satie, Varèse'a (no ten to Francuz jedynie z pochodzenia, ale zawsze...), czy wreszcie Messiaena - co jakby nie było wydaje się bardzo logicznym ciągiem..
Poza byciem w pierwszej lidze eksperymentatorów współczesnej muzyki klasycznej (nienawidzę tego terminu... jak ktoś ma jakiś zręczniejszy, to poproszę), TT zajmował się też muzyką konkretną - jako członek grupy Jikken Kōbō, manipulował dźwiękami zebranymi z terenu (w jego przypadku były to wyłącznie dźwięki wody - tu mi się offtopicowo przypomina oczywiście Akifumi Nakajima, czyli... tak! Aube!), tak, żeby przypominały brzmienie japońkich instrumentów takich jak no, czy tsuzumi. Zdażył też pobyć krytykiem muzycznym, muzykologiem, autorem powieści detektywistycznej, wreszcie gościnnie wystąpić w kilku telewizyjnych programach poświęconych gotowaniu. Nie spodziewajcie się w jego przypadku jakiegoś pitolenia w japiszońskim stylu - do późnych lat 60, kiedy zaakceptował wpływ jaki miała na niego rodzima muzyka, TT wyraźnie wypierał się tradycji muzyki ludowej twierdząc, że nie ma wiele współnego z teraźniejszością. Dochodziły do tego echa wojny, kiedy Japończycy całkiem skutecznie zgwałcili własne tradycje muzyczne, łącząc je dosyć ściśle z militarystyczną propagandą. No, ale czym skorupka za młodu... I we wczesnej muzyce TT możecie więc znaleźć kilka elementów typowych dla KKW - posłuchajcie choćby jak leci tradycyjnymi japońskimi pentatonikami (do zauważenia choćby w Litany).
Tak, czy inaczej zbiorek fortepianowy bardzo smaczny. Tylko oczywiście jak większość muzyki po Debussym, czy Satiem nosi ten nieszczęsny stygmat sztuki dla sztuki. No, ale się jakoś miło robi, że moge zapostować coś innego niż wszechobecny Cage, Feldman, Xenakis, czy choćby właśnie Messiaen. Nie, żebym miał coś przeciw - wręcz przeciwnie, ale w sieci i tak tego pełno. Indżoj.

 

590093.JPG

 

Kotaro Fukuma Plays Toru Takemitsu - Piano Music

Komentarzy: 0 Nie dodano tagów

Bo już miała być wiosna... (18 lutego 2009)

2010-05-13 13:32:31

Merzbow.jpg

 

Jak pisał Stasiuk: "zawieje, zamiecie, zadupczy...". Miała byc wiosna, a chuj jest. A że chuj to nie wiosna, to znaczy, że nie ma wiosny. A jak nie ma wiosny, to pożoga, chaos, frustracja. Stąd pomysł żeby oddać mój dzisiejszy nastrój poniższą płytą. Jeśli nie wiecie kim jest Masami Akita, to nie wiecie nic, nie kochacie własnej matki i jesteście bucami. Czyli nie możecie liczyć na inną ścieżkę kariery zawodowej, niż skręcanie w domu długopisów. Znów krótko, bo po co się rozwlekać... Merzbow (jak chcecie wiedzieć skąd ta nazwa to zguglujcie se "Merzbau Schwitters") w wersji live jest o tyle ciekawostką, że on raczej w takiej formie to lata tylko na bootlegach. A tu normalnie sygnowana płyciorka (oczywiście freeware'owa). Ale mogę sie mylić, bo jak ktoś produkuje minimum 5 płyt rocznie, z których dorwac w łapska można maksymalnie 2-3, to trudno nadążyć.
Noisu japońskiego, czyli japanoise'u, i to niezłego już na blogu trochę było, choćby w postaci wspaniałych Gerogerigegege (upload fail zaliczyli, niedługo zuploaduje z powrotem - obiecuję - przyp. red.), teraz czas na najważneijszego przedstawiciela tej sceny. Nagrane u ruskich, a tam jak wiadomo śnieg leży cały rok, więc koresponduje z aurą za oknem i w sercach prawdziwych norweskich black metalowców. Ci swoją drogą to przy Akicie to pod względem muzycznego ekstremizmu dzieciarnia z podstawówki. Król potworów wygląda tak:

Masami_Akita_5267969.jpg

Ciekawostka jest tu taka, że ta płytka to dwa sety z dwóch dni, kiedy Akita przyjechał do Khabarovska jeszcze w 1988 roku. Czyli jakby nie patrzeć rarytas. Pierwszego dnia set był normalny, tzn po części elektroniczny (zaznaczmy, że to dawno przed momentem, kiedy Merzbow z projektu analogowego stał się laptopowym) i jak się okazało za głośny. Władze miasta wymusiły więc na Akicie, by dnia drugiego zrezygnował z części sprzętu. Masami oczywiście odebrał to jako wyzwanie i wrzucił w to miejsce dęciaki, kilka jakichś dziwacznych akustycznych instrumentów strunowych i żywe bębny. Przynajmniej tak twierdzi w Merzbooku. Tak, czy inaczej: holokaust importowany do Mateczki Rosji z kraju kwitnącego tentacle porn, czyli samo dobro. Indżoj.

Komentarzy: 0 Nie dodano tagów

Smetak, Smetak, się nie zesraj (18 lutego 2009)

2010-05-13 13:23:29

smetak.jpg

 

Walter Smetak. Urodzony w Zurichu, zmarły w Brazylii. Stąd jedyna strona Wiki o nim jest w jebanym portugalskim, którym jak wiadomo mówią tylko transseksualne prostytutki z Rio de Janeiro i Fernando Pessoa. Skrzypek. Awangardzista. Eksperymentator. No i wynalazca. A właściwie - konstruktor instrumentów. Współpracował z Gilberto Gilem, Tomem Ze, Uakti, czyli całą śmietanką pojebańców brazylijskich. Jeśli ktoś ma o nim jakieś dodatkowe info, to poproszę.

 

macervosmetak.jpg

bores smetak.jpg

 

amem smetak.gif

 

Walter Smetak - 1974 - Smetak

Komentarzy: 0 Nie dodano tagów

Gamelan w wersji MIDI (17 lutego 2009)

2010-05-12 20:27:56

zx.jpg

 

Ktos się tam upominał o jakieś parafilie perwersyjne japońskie ostatnio. No to macie. Geinoh Yamashirogumi, kolektyw złożony z przeszło stu członków: muzyków, pismaków, biznesmenów, lekarzy, kurew i krokodyli. Założył go w 1974 niejaki Tsutomu Ohashi. Zrazu było wiadomo, że nie w pizdę pierdział kolektyw. Bo jak ktoś w 1976 robi taką muzę... Na Wiki znalazłem anegdotkę o tym, że ówczesny sprzęt MIDI nie radził sobie z gamelanem. To jest: nie dało się go odpowiednio nastroić. No, ale jak się ma do dyspozycji 100 ludzi, w tym jakichś szalonych inżynierów, co potrafią zrobić czołg z sashimi, to jak sie okazuje żaden problem. Eklektyczne to jest. Znaczy, że znajdziecie tu i Rolandy wczesne, i indonezyjską technikę perkusyjną jegog, i japońskie teatralne Noh, kupę odwołań do awangardy muzyki klasycznej, czy free jazzu, ale i jakichś tam wariactw spod znaku prog rocka i space rocka. Czyli ogólnie Geinoh Yamashirogumi to banda ludzi gruntownie i na wskroś pierdolniętych. A to się ceni. Oczywiście jest to wkręta dla wkręconych, bo kolektyw - mimo swojej chwalebnej działalności i doskonałego przyjęcia przez krytyków - działał raczej pro bono i poza głównym nurtem zainteresowań nie tylko japończyków ale i w ogóle populacji Ziemi. Tej Ziemi. A co bardziej ogarnięci we wkrętach japiszońskich wiedzą też, że 12 lat po wydaniu płyty, którą postuję poniżej, Geinoh Yamashirogumi zrobili soundtrack do takiego filmu jednego. Może znacie, może nie znacie... "AKIRA". Ha! No. Indżoj.

 

Geinoh Yamashirogumi - 1976 - Osorezan Dounokenbai

Komentarzy: 0 Nie dodano tagów

O bitym w ciemię golemie (13 lutego 2009)

2010-05-12 20:24:46

zmet.jpg

 

No. Zwykle jak coś postuje to jakieś starocie, bo jak wiadomo, muzyka skończyła się na "Poniżej krytyki" Papa Dance i te nowe rzeczy to już ssają pałę... Tylko, że właśnie ostatnio nadrabiałem braki z nowych rzeczy, a starej/dziwnej/pokurwionej muzyki słuchałem mało. No, ale jak mam do dyspozycji nowego Andrew Birda, Morrisseya, fantastyczną epkę Bon Iver, Springsteena, to jak mam nie słuchac? Hę? Więc grzecznie proszę wara ode mnie, bo nie dośc, że muzycznie jestem przytłoczony to i zawodowo. Bo niektórzy pracują, wy lenie i abnegaty!
Ale przechodząc do tematu. Z tym albumem i ogólnym pomysłem, żeby go zapostować nosiłem się od jakiegoś tygodnia, bo jest w mojej prywatnej opinii - bardzo wyraźnie subiektywnej w tym przypadku - geniany. Jak wiadomo, poza etniką jestem fanem grania falowego, do tego stopnia, że jak sie rodziłem miałem post-punkową fryzurę na Roberta Smitha i konturówkę na oczach. Stąd i taka ocena płyty, która obiektywnie pewnie wypada średnio.
No, ale powtórnie - do meritum. Był sobie taki pan, co zwał sie Roman Sidorov. Plumkał w takich projektach, jak Staruha Mha, Hypnoz, czy Sedativ, a w 2003 bodaj pierdolnął se w łeb. Szkoda i nie szkoda, bo jak pierdolnął to przynajmniej taki nimb jest że się słucha muzyka, który jednak w mrocznych i depresyjnych klimatach był raczej tru. W każdym razie ów Roman miał też projekt o wdzięcznej nazwie Der Golem. I z owym w 1999 wydał poniższą płytkę. Tak nihilistycznego i dołującego grania nie słyszałem chyba od czasów Engine... Marii Zakharovej (kto pamięta genialne Don't You Know That the Snow Was the Worst?). Mam nadzieję, że spodoba się i wam. Myślę jednak, że co słabsi psychicznie powinni wyjebac przez okno żyletki i noże, bo strzeżonego diabeł strzeże.
A kolejne posty wkrótce, bo wygląda na to, że będę miał teraz ciut lżejszy tydzień. Ale jak wiadomo, nie wiadomo. Indżoj. A, tu macie tracklistę pisaną normalnymi znakami, a nie ta ruską rozkminką dzikich ludzi:


1. No
2. Original Melody
3. Ancient Stars
4. Bravo
5. Sun Of The Dead
6. Kissing Your Roots
7. Pan
8. Birds
9. Exodus 1
10. Exodus 2

 

Der Golem - 1999 - Zmet

Komentarzy: 0 Nie dodano tagów

Ojejku, ojejku, kolejne falowe objawienie (14 stycznia 2009)

2010-05-12 20:12:05

tokyo-ga front.jpg

 

Znacie Wima Wendersa? Taki superultranudny reżyser. On zrobił film, co się zwał Tokyo-Ga. Że taki paradokument co on tam oddaje hołd Yasujiro Ozu. Ogólnie taka sobie rozkminka. Ale muzę do tegoż filmu robił zespół Dick Tracy zwący. I tu już jest lepiej, bo dziś odbyłem pierwsze z owym, szeroko pojęte zetknięcie i sprawa wygląda całkiem cymes. Zimnofalowo (przypominam - Siekiera to nie zimna fala, The Cure to nie zimna fala - zimna fala to francuska muzyka elektroniczna oparta na klimatach postpunkowych, tworzona w latach 1978-83. Ruth, Kas Product, Norma Loy i tym podobne - jak kto ma ochote się zapoznać, zapraszam TU), smutno, straszno, falowo, a i track w klimacie ścieżki z Blade Runnera się trafi. Ogólnie dobrze jest moim zdaniem. Kapela założona przez niejakiego Laurenta Petitganda - jak kto mocno wkręcony w różne podziemne francuskie ściemy, ten wie kto zacz. Pieprzyć więcej nie będę, bo te dźwięki się w zupełności same bronią. Trochę jakby wziąć Tuxedomoon, zabrać im połowę instrumentów i nastraszyć tak, żeby się zsikali, a potem puścić do wyludnionego miasta. Ok, przegiąłem z porównaniem. Jak kto ma lepsze, to poproszę. Indżoj.

 

dick front.jpg


Dick Tracy - Je Veaux Noir La Mer

Dick Tracy - Tokyo-Ga

Komentarzy: 0 Nie dodano tagów

Kto tam grzebie w śmietniku # 4, menel to, czy pigmej? (8 stycznia 2009)

2010-05-12 14:43:50

pygmy2.jpg

 

Witam po przerwie. Przerwie dyktowanej pewnym niepokojem metafizycznym, właściwym końcówce roku. Wszak nie wiadomo, czy świat nie pierdolnie, czy nie spełnią się przepowiednie Nostradamusa, Sybilli, albo bardziej rodzimego Wernychory, czy dziwka nie miała syfa, czy jakiś kolega nie zdradza predylekcji do zabaw nożem, czy wreszcie spiritus nie okaże się jednak metylowy. Nie wiadomo. Pora roku, a więc i czas, epoka, burza i napór, czy jak kiedyś przepięknie umyślił sobie Rzwiru ("rz" takwłaśnie) burza i napój, czyli Sturm und Drink. I w takich okolicznościach czasoprzestrzennych się człowiek mocniej refleksyjny robi, bardziej globalnie myśli ("myślisz globalnie, żyjesz lokalnie", to przeca motto mojego zakładu pracy chronionej). Tak się - można powiedzieć - z troską pochyla nad bliźnim, a w szczególności nad bliźniego niedolą. I tak podziwia ową, tak na nią patrzy, tak sonduje, tak się cieszy, że to nie jego własna i że inni mają gorzej.

 

Birdsell & Pygmy 3.jpg

 

Takie globalne myślenie granic geograficznych nie zna. A że rzekło się już: pochylać, to mój tegoroczny wybór kandydatów na serdeczną refleksję padł na pigmejów. Bo pigmej to taki upośledzony aborygen poniekąd. Nie dość, że brzydki i głupi, to w dodatku konus. Od człowieka jest niższy o około 30 cm, samemu osiągając mniej więcej 150. Zupełnie jakby cała zła karma świata upatrzyła sobie pigmeja za cel. Niezrażony tym pigmej nadal plecie majty z liści, ciągnie swej kobiecie cyca, by mogła go później używać jako brony, tańczy i się weseli. Potocznie nazywa się to hartem ducha, bardziej specjalistycznie pojebaniem. Z racji niewielkiego wzrostu, pigmej musiał rozwinąć pewne mechanizmy pozwalające mu przetrwać w dzikości rówinkowego lasu - rosną im zatem rekinowate zęby, o czym przekonuje poniższe zdjęcie.

 

stlouis.jpg

 

Przeciętny pigmej zamieszkuje dżungle Afryki Środkowej i należy do jednej z trzech odmian: Twa Binga, Baka, lub Mbuti. Dziś na warsztat bierzemy odmianę trzecią, pojawiającą się w równikowym lesie Ituri.
Populacja Mbuti, czy pełniej - Bambuti liczy sobie obecnie ok 30-40 tys. sztuk, grupujących się w drobne plemiona od 15 do 60 osób. Znali ich już starożytni Egipcjanie, którzy nazywali Mbuti ludźmi z drzewa. Specjałami ich kuchni są liście, mrówki, ślimaki, larwy i małpy. Bambuti cenią sobie kontakt z naturą. Trudno się dziwić, w końcu nie mają wyboru. Są głęboko przekonani o tym, że las jest prawdziwym i jedynym centrum cywilizacyjnym i do niego odwołują się przy okazji wszystkich swoich rytuałów. Najważniejszym takim rytuałem jest molimo, stąd też pigmeje odprawiają go przy każdej możliwej okazji. Czyli to coś w stylu naszego picia wódki. Molimo trwa od 1 do 4 nocy i wykorzystuje się przy nim specjalną trąbkę pod taką samą nazwą, którą w czasie, kiedy nie jest używana, pigmeje przezornie chowają w drzewie.
Jak się można spodziewać, rytuałom towarzyszy muzyka. Choć nie tylko im, bowiem pigmeje muzykują też z okazji różnych wydarzeń o charakterze społecznym. Tu widzimy podobieństwo z naszą kulturą - w końcu u nas przy byle okazji kalendarzowej przyjeżdża Beata, żeby pośpiewać o złotym deszczyku. A jak nie przyjeżdża to znaczy, że na facebooku robi komuś zupę. No. Ale wróćmy do naszych małych pokurwieńców...

 

pygmy3.jpg

 

Muzyka pigmejów jest mocno polifoniczna. Jak twierdzi francuski etnomuzykolog i specjalista od brzmień centralnej Afryki, Simha Arom, taki poziom komplikacji polifonicznej, jaki spotykamy u pigmejów stał się udziałem muzyki zachodniej dopiero w XIV wieku. Zanim jednak pogratulujemy pigmejom - w którym to celu znów musielibyśmy się pochylic - zauważmy, że u nas polifonia powstała w procesie poszukiwania nowych dźwiękowych dróg, u nich natomiast istnieje dlatego, że pigmeje są za durni żeby wszyscy na raz mogli grac i śpiewać to samo. Wpływ tradycji brzmieniowej pigmejów na świat jest niewielki - ogranicza się do tego, że Bill Summers, perkusista Herbiego Hancocka skorzystał z patentów zawartych w ich rytuałach inicjacyjnych przy aranżowaniu perkusji do Watermelon Man. I dobrze, bo jak się słucha jak oni ujadają... Ale ciekawostka, to ciekawostka. Indżoj.

 

qpygmy.jpg

 

Various - The Pygmies of Ituri Forest

Various - The Pygmies of Ituri Forest pt.2

 

Komentarzy: 0 Nie dodano tagów

Podróż muzyczna do krainy kupy kondora (10 grudnia 2008)

2010-05-11 13:05:12

chicha-cover-web.jpg

Jak przekonuje w swoim programie Robert Makłowicz, u nas się je bigos, w Niemczech sauerkrauta, u pedałów croissanty, a w takiej Afryce gówno. Bo ludzie różni są. Różne są więc smaki, zwyczaje, tradycje. W tym muzyczne. Truizm. Ale też i podobieństwa są. Weźmy takie Peru. Mają tam taką tradycyjną melodię, którą na przykład dziś słyszałem na Metrze Centrum w wykonaniu indianersów. Swoją drogą te indianersy jakieś okutane, że nawet z ryja nie było widać, czy to naprawdę czerwony, a nie okopcony cygan na przykład przebrany. Ale wracając do tradycyjnej melodii... zwie się ona "El Condor Passa". Znane? Nie każdy jednak wie, że utwór ten ma też polską wersję, a mianowicie coś, co znamy jako "Przeleciał ptaszek kalinowy lasek". Wprawne ucho zrazu wychwyci te same akordy, a wprawne oko dostrzeże pokrewne ubrania u wykonawców obu szlagierów.

Tym niemniej, poza rzeczonym "condorem", muzyka peruwiańska znana jest u nas tylko najzagorzalszym zwolennikom etniki, dyplomatom i premierowi. Wszak nick "Słońce Peru" to nie od udziału w gejowskich scenach analnych. Dzisiejsza podróż muzyczna, to podróż do Peru, krainy, gdzie dwa psy mają jedno oko, a samochody w miejsce gołębi obsrywają nam kondory. A że kondor bydle duże, to i wysrać co nieco potrafi.

3juaneco.jpg

 

Peru to wspaniała wielowiekowa tradycja Inków. Choć może nie tak wspaniała, skoro Pizarro z garstką ludzi cywilizowanych spuścił wpierdol całemu narodowi. Najnowsza historia już mniej ciekawa, że tam coś dyktator Fujimori pokonał tego Llosę, co Garcii-Marquezowi kiedyś w mordę dał... No takie jakieś telenowele. Nieważne to jednak. Ważne, że w Peru, jak i w innych dzikich krajach w tamtym rejonie geograficznym, jak Meksyk, Chile itd uprawia się coś, co nazywa się cumbias.

Peruwiańska odmiana cumbii występuje pod nazwą chica, co wskazuje, że jest to ichnia muzyka dla pedałów, jak u nas electroclash i Połomski. Jest popularna wśród niższych klas społecznych (co nie przeszkadza muzykom zarejestrowanym na poniższej płycie żenadnie targnąć się na kulturę wysoką w postaci "Dla Elizy"). Siłą rzeczy chicas, czyli takie ichnie disco polo grają wieśniaki, które przyjechały do miasta (o ile oni tam w ogóle miasta mają) w nadzieji, że zrobią muzyczną karierę. Grają wieczorami. Bo za dnia w paśnikach grzebią. Śmietnikach znaczy. To, co dziwi, to fakt, że w ojczyźnie ciężkich narkotyków psychodeliczna muzyka ma w sobie tyle psychodelii, ile Romek Lipko w kompozytorskim szale. Ale za to rytmy fajne, choć w kółko takie same i trochę muzykę z Yattamana (piosenki ekipy Dronjo konkretnie) to przypomina. Ogólnie mówiąc kolejna ciekawostka zupełne z dupy. Ale zdjęcia muzyków jednak zachęcają, nie? Indżoj.

diablos-rojos1.jpg

 

Various - The Roots of Chica

Komentarzy: 0 Nie dodano tagów

Holender i mędrcy Syjonu (19 listopada 2008)

2010-05-11 12:58:07

awakening dream.jpg


Światem rządzą Żydzi - stara to prawda. Swymi, bielejącymi od uciskania innych nacji, kłykciami kurczowo trzymają finansjerę, politykę, geostrategię... Ba! Muzykę nawet. Wszak najbardziej wpływowym muzykiem XX wieku jest Robert Zimmerman. Jedyny - jak się wydaje aryjczyk (choć z "białą bestią" Nietzschego to on miał tyle wspólnego, co ja z antysemitą), który stanowił inspiracje dla równej ilości artystów, co Dylan jest Olivier Messiaen. Tylko, że Dylana śpiewa się na akademiach w wiejskich szkołach (nie, wcale nie umniejszam wagi i znaczenia, popularność mam na myśli), a Messiaena w takim miejscu i z takim i wykonawcami odtworzyć trudno. O wpływie mówię jednak poważnie - znajdźcie jakiegokolwiek kompozytora "klasycznego" z XX wieku, żyjącego współcześnie, lub po Messiaenie, który się nim nie inspirował, a stawiam 0,5 Wiśniowej Polskiej, albo wódki marki Abstynent. Może to dlatego, że Messiaen lubił ptaki, może nie... Nieważne.

 

52-50-03.jpg

 

Dziś bohaterem posta kolejny inspirant post-messiaenowski, a jednocześnie kolega tegoż ze szkolnej oślej ławy - Jurriaan Andriessen. Holender, acz nie latający. Przedstawiciel serializmu (dla niekumatych - to samo, co Stockhausen, Nono, czy Boulez), kompozytor muzyki filmowej, wreszcie inspirowany ludycznością i ludowością autor kameralistyki. Poniżej w odsłonie repetytywnej i syntezatorowej. Dlaczego postuję jego akurat? Ano bo byłem ostatnio na koncercie Lisy Gerrard z Klausem Schulze. Byłem i się sromotnie zawiodłem. Nie, nie na Lisie - ona, pomimo focha z wyjściem na scenę w ogóle, dawała radę. Chodziło o Klausa, który powinien być siłą przymuszony do artystycznej emerytury. Pierwsze primo - koleś się zgubił gdzieś i wątpię, żeby w ogóle wiedział co się wokół niego dzieje, drugie primo - ja rozumiem polifonię, ja rozumiem awangardę, ale jak ktoś zwyczajnie fałszuje i bez żadnego artystycznego sensu gubi tonację, to jest raczej nie halo. Poza tym śmiesznie patrzeć na dziada, co się pławi we własnym minionym 20 lat temu geniuszu i podświadomie ignoruje wszystkie te złośliwe uśmieszki. Either way, Schulze "poleciał Jarrem", co dla mnie osobiście oznacza klęskę. Już sam album "Farscape" był nudny jak flaki z olejem, ale na nim przynajmniej aż tak się KS z LG nie rozjeżdżał. Pomijam już, że wiarygodność pompatycznych brzmień KS to poziom raczej jakiegoś Hammerfalla, czy innego power metalu. Przykro, oj przykro. Podsumowując - Andriessen, bo mnie naszło na dobrą, nie zuą muzykę syntezatorową. Indżoj.

 

Jurriaan Andriessen - 1977 - The Awakening Dream

Komentarzy: 0 Nie dodano tagów

« wróć 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 czytaj dalej »