Nie jesteś zalogowany

New Wave of British House Metal (27 września 2008)

2010-04-23 17:08:46

electro_a2.jpg

 

Lubicie hałs i ejtbit? Kojarzycie wczesną scenę z Chicago albo NY i takiego kolesia jak Frankie Knuckles? A pudel metal lubicie? Pamiętacie taki skrót, jak NWOBHM? Się to rozwijało do new wave of british heavy metal, albo jak niepełnosprytne chłopaki z Darkthrone woleli: new wave of black heavy metal. No to teraz weźcie ogarnijcie, co by było jakby jedno z drugim połączyć. Coś bardziej ekscytującego, niż sieciowa pedofilia, bardziej szalonego niż Piotr Rubik aranżujący calypso, bardziej ekstremalnego niż zajebanie babci siekierą. Naprawdę. Płytkę poniżej usłyszałem parę lat temu, a że za gołowąsa byłem maidenowcem, to weszła mi analnie lepiej niż niejedna shemale. Przypomniała mi lata, kiedy na plecaku z genre'u kostka aka kwadrat nosiłem naszywki Maniura, Maidenów, byłem true metalowcem i miałem pryszcze. Srałem na słabeuszy w stylu Talking Heads, czy Prynca, opowiadałem naokoło, że jestem adoptowany i mój prawdziwy stary był wikingiem i takie inne. No, ok - przesadzam, aż tak to nie było, ale przy płytce poniżej łezka mi sie w oku zakręciła. I tak szczerze też przyznam, że jednak te numery Maidenów to muszą być naprawdę fajne piosenki skoro i w takim wydaniu się bronią. Co innego koncert. Byłem w tym roku i po raz kolejny przysiągłem, że ostatni raz wiedziony sentymentem idę na koncert metalowy, bo niefajnie jednak być mokrym od cudzego potu i mieć wokół siebie ludzi z delikatnie mówiąc luźnym stosunkiem do higieny. Ale to już inna historia. Każdy ma takie guilty pleasures myślę. Tak, czy inaczej, poniższy tribute uważam za arcyhecowny i mam nadzieję, że Wam się też spodoba. Indżoj. Jutro pewnie wrzucę coś poważniejszego.

 

electro_b_small.jpg

 

Various - Powerslaves (an electro tribute to iron maiden)


Bułgaria, czyli w dupie świata (27 września 2008)

2010-04-23 16:55:15

Image-01.jpg

 

Zaczęło się jak w amerykańskim filmie. Jeden z drugim Trakowie dostali po kłach od Słowian wschodnich, co nadciągnęli ze wschodu. I tak powstała Bułgaria. W sumie kraj nieciekawy... Trochę ponapierdalali Bizancjum, trochę namieszali w regionie, ze skośnych się zrobili takie bardziej kocmołuchy... W czasie 2 wojny światowej trzymali z ekipą malarza, a pod Stalinem i później robili za naszą turystyczną bjacz. Ale nie chodzi o historię, bo jakby chodziło to bym pisał tylko o Niemiaszkach, wszak oni zaczęli wszystkie wojny i wszystkie przegrali, czyli ergo więc są jakby nie było zamachowym kołem historii. Chodzi o muzykę. A właściwie o reakcję na skandaliczną opcję pt. polskie wokalistki arenbi. Bo się tak zastanawiam, że w sumie fajnie, jak ktoś umie śpiewać po czarnemu. Gratuluję, jak ktoś gustuje w sportach wodnych mogę nawet w nagrodę puścić strużkę na plecy. Ale dlaczego ta fajność ma inkorporować, że się po białemu nie śpiewa? Nie, to nie jest jakiś jad rasistowski - jest taki termin, jak biały śpiew. Na przykład taka Tuwa. Nic tam nie ma, liżą kłaki jakom, robią skórzane torby, ale mogli z alikwotowego śpiewu zrobić pop eksportową maszynę, nie? No. Tylko, że biały śpiew to nie tylko khoomei, oj nie. Więc gdzie dzielni mężowie i dzielne niewiasty europejskie reanimujące szlachetne tradycje białego śpiewu? W dupie. Czyli w Bułgarii. U nas z kolei posucha. Z rodzinnego mojego miasta dziąha, Marika niejaka. Album wydała. Myślę sobie - jak z Białegostoku to pewno wschodniosłowiański będzie w brzmieniu. A tu słyszę jakieś zawodzenie piecusze. I nie wstyd ci Marta? Nie wstyd? Po naszemu nie możesz śpiewać?

 

Balkan.jpg

 

Ale ok, wracamy do tematu. Za komuny Bułgaria była rajem. Mówił mi Jarek (nie znacie, a on jak się rozpozna w anegdocie, to niech commenta zostawi), że w 80 latach pojechał tam z rodziną i nie dość, że cała wycieczka kosztowała ich trzy czajniki i elektryczną poduszkę grzewczą, to jeszcze Bułgarzy byli tak usłużni, że wręcz chcieli wąsy na jajach pomadować. Było coś tam też o ofercie, że kurwa na całą noc za Snickersa z Pewexu. Czyli żyć, nie umierać. A że Bułgaria ma ponad 50 uzdrowisk typu spa, to nie trzeba potem było wycierać penisa w zasłonkę przy balkonie. Either way, poza dziwkami, fajną kuchnią, Morzem Czarnym i chytrymi ryjami, Bułgarzy mają bogate tradycje muzyczne i, podobnie jak na przykład chińska, ich muzyka izolowała się ździebko od tego co wokoło, przez co jest łatwo rozpoznawalna. Charakretystyczna znaczy. Podstawą jest śpiew z otwartego gardła, czyli to co znamy (tylko, że w wersji jugolskiej) z filmów Kusturicy, to co kradł podpisując własnym nazwiskiem ten pedał, Bregovic (dobrze, że złamał sobie kręgosłup ostatnio - karma go dogoniła widocznie). Tego typu wokal służył trzem celom. Wywoływaniu lawin, przywoływaniu samic owiec w czasie godów, oraz wołaniu z podwórka żony. Bo w Bułgarii żonę się trzyma na podwórku. Drugą cechą charakterystyczną są wpływy ottomańskie. Wszak był taki okres, że Turek Bułgara traktował jak Turek Maura, czyli gruszek w popiele nie zasypiał w popiele. No. Zresztą sami zobaczcie. Pierwsza płyta jest z 1995 - mocno rustykalna, czyli prima sort. Druga to znane szerzej wydawnictwo z lat 80, które w UK wydało 4AD... No nie? W każdym razie druga płyta ponoć mocno otworzyła ludziom z Europy Zachodniej zakute łby na wschodnie tradycje muzyczne. Ja tam uważam, że ta płytka to trochę taki Gregorian - Masters of Chant bułgarskiej muzyki etnicznej, ale ja jestem już taki, że jak mam, to daję. Indżoj.

 

Various - Village Music of Bulgaria pt.1

Various - Village Music of Bulgaria pt.2

Les Voix Bulgares De L'Ensemble Radio Sofia - Balkan


Białoruski szyk, eskimoskie bikini, włoski synth-prog i inne absurdy (24 września 2008)

2010-04-23 16:06:23

sangiuliano.jpg

 

Antonio Sanguliano. Nie, nie chodzi o Antonia, markiza San Guiliano, włoskiego ministra spraw zagranicznych, ale o pana, co kudły ma dłuższe nawet ode mnie i w latach 70 marnował swój cenny włoski czas na robienie symfonicznego prog rocka w klimatach wczesnego Tangerine Dream. A mógł żreć picę, dawać się napierdalać żonie, kłócić się w sklepach o kiełbasę, czy cokolwiek tam jeszcze Włosi umieją robić. Bo Włosi ogólnie to naród wiarołomny i próżny i gdyby nie to, że na wolności robią dobre buty, już dawno byliby naszą kolonią.
Either way, koleś pochodził z Toskanii, gdzie jak wiadomo dwa psy mają jedno oko, a ludzie trudnią się walką o orzechy z małpami. Wydał tylko tę płytkę (Time of Breath, które nagrał był nigdy nie zostało wydane jakieś japiszońce wzięli je w barterze za magnetofon szpulowy Hitachi) - i dobrze, bo elektroniczny prog powyżej 40-kilku minut, ewentualnie godziny nudzi jak klepanie swojej dziewczyny po dupie, albo filmy o pterodaktylach. Coś tam potem plumkał do filmów, bez większych sukcesów a skończył plugawo, bo jako radiowiec. Wiadomo - dziennikarz to taki artysta, któremu się nie udało. No. Ładna płytka oscylująca pomiędzy naprawdę fajnymi patentami i brzmieniami, a kompletnie infantylnym patosem. Urocza. Cieszą też sample - jak z Rolanda E-16, na którym mój ojciec komponował swoje przeboje disco-polo. I chwalić się możecie w piwiarni, bo na last.fm on ma zaledwie 150 przesłuchań.
Tak jak się dłużej zastanowić, to się chyba zagalopowałem. Klepanie dziewczyny po dupie cieszy zawsze.


Skośności ciąg dlaszy, czyli o pinku eiga raz jeszcze (17 września 2008)

2010-04-23 15:58:38

Taguchi Front.jpg

 

Znów brak czasu, choroba filipińska, goście w domu, nagie zwierzęta w łóżku i tym podobne, więc wyręcze się notką, którą dostałem z tym releasem. Sorry. Jak czas pozwoli, to będę bardziej "odsiebny" wkrótce.

First time ever legal reissue of this hyper rare 1976 Japanese erotic artifact. Tiliqua Records continues its quest to bring you forgotten erotic gems out of Tokyo's sleazy underbelly. This time, we could secure the legal rights to Taguchi Kumi's sole recorded LP, following her instant fame after starring in some of Nikkatsu's finest Roman Porno celluloid dreams such as "Tokyo Emmanuelle Fujin" (July 1975), “Tokyo Deep Throat Fujin” (1975) and “Aru Kôkyű Callgirl no Shôgen: Roshutsu” (June 1976). Compiled out of tracks that appeared in the aforementioned porn flicks, the disc is a stunning artifact and will especially appeal to those who were already enthralled by Ike Reiko's erotic mumblings. Taguchi's effort dwells into similar erogenous eras but is more mid-seventies discoed-down and funked-up. Hot dance floor how-downs spiced up with erotic moaning and hissings. Erotic and sesunsual mid-seventies night clubbing with a psyched feel attached to it, hell Taguchi even ventures in the team of Deep Throat and leaves nothing to the imagination. A release that once again proves that late sixties and early seventies Tokyo was a wicked and perverse place to be. In short it is a stunning and historical Iroke gem of oblivious times, restored to its original state and by doing so we repositioned it into the pantheon of forgotten erotic artifacts. Digital remastered from the original master tapes, original artwork and housed in a heavy duty deluxe mini-LP styled gatefold jacket. Comes with hot obi artwork and illuminating liner notes by Mogura Dan (with translation by Johan Wellens). One time edition limited to 1000 copies.

 

Taguchi Kumi - Tokyo Emanuelle Fujin - Amai Yoru no Tamakeiki


Radio Pyongyang, codzienna dawka komuny w Twoim domu (11 września 2008)

2010-04-23 15:52:33

radio_pyongyang_cover.jpg

 

Ok, niejaki Tomek zasadził (pod starym adresem bloga - przyp. red.) requesta. Fajnie. Co prawda jawnie chodziło o zażycie mnie, ale to bardzo dobrze - chciałem wyzwań, mam wyzwanie. "Świeży pop z Korei Północnej"... Świeży? Z tym jest problem, bo nie wiem z jakiego roku to płyta, ale tam, skąd ściągałem to wieki temu mówili że to w miarę współczesny stuff... Niejaki Christiaan Virant pojechał sobie do Korei i nagrywał bootlegi z koncertów, publicznych eventów z okazji urodzin Kim Dzong Ila, przekazów radiowych Radia Pyongyang, telewizji... Generalnie oczywiście to gruba hagiografia Domu Kim, mocno zakorzeniona w tradycji stalinowskiej sztuki totalnej w wersji opera. Poza tym coś co brzmi jak dziecięcy-prawie-rap, wstawki rockowe, biedny synth-pop... Pocieszne ale i przerażające. Request uważam za wypełniony. Indżoj.

 

Various - Radio Pyongyang


W porno kinie muzyka Reiko z głośnika płynie (10 września 2008)

2010-04-23 15:42:15

ikereiko02.jpg

 

Ok, kobieta z brodą (thx S.) kolejna muzyczna. Kojarzycie takiego kolesia co się nazywa Quentin Tarantino? Ogólnie gość nakręcił dwa dobre filmy, to jest PF i RD (teraz już 3 - przyp. red.), ale durna ludożerka podnieca się nawet i tym shitem, co produkuje teraz. Norma, ludożerka mózgu nie ma, kłapie dziobem jak dystrybutorzy każą. Ale nie w tym rzecz. Ostatnio wszyscy się strasznie zachwycali Death Proof, ze to takie genialne nawiązanie do kina klasy B i podobne tam piardy... Wszystkie wylansowane studentki kulturoznawstwa pozawieszały sobie na lusterkach i szafach z indieodzieżą napisane fluorescencyjnym markerem słówko "blaxploitation", żeby potem po lansiarskich klubach nonszalancko je rzucać celem wywołania powszechnego poruszenia. Oczywiście, kiedy je spytać o 3 tytuły z tego nurtu to łypa przy ziemi i zmiana tematu. Żeby taka jedna z drugą chociaż "Shaft" rzuciła... Ale i o to też nie chodzi. Chodzi o to, że na blaxploitation się kino -xploitation nie kończyło, ani też nie było zjawiskiem typowo amerykańskim. We Francji, Skandynawii, czy Japonii robiło się mnóstwo filmów sexploitation. W Japonii nawet wcześniej niż gdzie indziej, bo już na początku lat 60. Wiadomo - filmy przeznaczone były dla małych obskurnych, pachnących męskim nasieniem kin, gdzie przychodzili mali, obskurni, pachnący męskim nasieniem mężczyźni, by swoimi małymi obskurnymi, pachnącymi męskim nasieniem rączkami dotykać pod płaszczem (...) penisów. Ale czy na pewno? Otóż japońskie sexploitation, czy jak się ichnia opcja nazywa - pinku eiga (czyli różowe filmy - się ktoś kreatywnością popisał wyraźnie. Leśmian istny.) charakteryzowało się (SERIO, ku*wa, naprawdę serio) złożonością w ukazywaniu płci i charakteru bohaterów. Stąd pinku eiga poza małymi obskurnymi pachnącymi męskim nasieniem panami, wzruszały także poważną intelektualnie krytykę filmową. Podobnie zresztą ich druga fala powstająca pod koniec lat 80. Muzyka, którą grano w tych filmach to tzw. kayaokyoku, czyli taki popik, który w latach 80 ustapił w Japonii New Music, czyli ejtisom.

 

reikoike_01.jpg

 

Płyta, którą postuję dziś to dosyć typowe kayaokyoku właśnie, a artystka, która na niej śpiewa ma w dodatku bardzo osobisty stosunek do sexploitation, bo w latach 71-79 była jedną z największych gwiazd gatunku. Mowa o Reiko Ike. Podgatunek pinku eiga, w którym się artystycznie udzielała to zwykle pinky violence/yakuza girl. Już po nazwach wszystko wiadomo... To, że artystka tak szacownego autoramentu realizowała się muzycznie zaledwie osiem lat, miało swoje uzasadnienie w jej życiorysie - branżę rozrywkową Reiko rzuciła po kilku odsiadkach za nielegalny hazard i dragi w wieku lat 26. Czyli w jej przypadku prawda ekranu i prawda były blisko siebie (nie, Por?). Muzycznie to straszny, potworny shi jest. Może i melodie momentami ładne, ale aranżacje i ogólnie klimat muzy straszniejszy nawet od uśrednionego poziomu Visual Kei. Poza tym Reiko non stop sapie. Do dęciaków sapie, do odgłosu bicza sapie, do swojego wokalu sapie. Sapiens. Czyli bardzo dobra rzecz innymi słowy. Indżoj.

 

01xr4.jpg

 

Reiko Ike - 1971 - Erotic Oriental Sunshine


Kto tam grzebie w śmietniku #2: menel to, czy Aborygen? (21 sierpnia 2008)

2010-04-23 15:05:38

Kim są Aborygeni - wiadomo. Każdy wszak oglądał video Bowiego do Let's Dance i wie, że to takie pokurcze, co kradną buty. Poza tym przyleźli do Australii z Azji, jakieś 40 000 lat temu, używają bumerangów, mają szerokie nosy, końskie łby i prognatyzm (coś jak te laski z Dara Puspita, albo pospolita małpa), czyli nienaturalne wysunięcie do przodu górnej lub dolnej szczęki. Ogólnie ani mądrzy, ani ładni. Latają za kangurami w majtkach z liści i nie myją włosów. Żyją w koczowniczych społecznościach po jakichś wastelandach, albo grzebią w śmietnikach w slumsach australijskich miast (pamiętajcie, nigdy nie strzela się do zwierzyny przy paśniku). Poza tym grają na didgeridoo/didjeridoo/didge/mago/yirdaki/(45 różnych nazw regionalnych tego samego). Didżeridu, czy dzidzieridziu, czy 45 kolejnych fonetyk na to cudo, to generalnie aerofon w formie drewnianej tuby w rozmiarach 1-3 metrów. Robi to drone'y i można z tego zjadać korniki, a wygląda tak:

 

343px-Didgeridoo-grass.jpg

 


Pierwsze sensowne pojawienie się didgeridoo w zachodniej kulturze (1912) było związane z badaniami antropologicznymi i językoznawczymi i jako taka właśnie ciekawostka, nikomu niepotrzebne ustrojstwo didge funkcjonowało przez 55 lat, do momentu, kiedy w 1967 niejakiego Davida Blanasi (właść. Bylanadji) poproszono, żeby pokazał dzikiego człowieka (czyli siebie) w operze w Sydney. Potem ktoś rozkminił, że można dzikusów zabrać do Londinum i puścić ich w telewizji, coby się ludożerka pośmiała. Ale że pod koniec 60 lat popularne było awangardowe drone'owe pierdzenie w typie jakichś La Monte Youngów, to i didgeridoo chwyciło. Blanasi jako wirtuoz owego, a w dodatku wspaniały konstruktor instrumentów z tej rodziny wypłynął na szerokie wody sławy i uczłowieczania.

 

blanasi2.jpg

 

Jak widać Blanasi był przystojniakiem... W każdym razie mieszał tam sobie z grupą performerską White Cockatoo i ogólnie popularyzował didge gdzie mógł. I teraz dochodzimy do samej enigmy zagadki tej tajemnicy. Otóż w 2001 roku wiekowy już (71) Blanasi poszedł do lasu szukać drewna na kolejny instrument i... nie wrócił. Nigdy nie znaleziono ciała, nigdy nie potwierdzono jego śmierci, być może ukrywa się, albo zjadły go misie koala. W każdym razie, jeśli widzieliście człowieka ze zdjęcia poniżej, skontaktujcie się z australijskim ministerstwem kultury, albo kimś innym kogo Blanasi obchodzi - życzę szczęścia. A tak serio... Fajna drone'owa muza, ciekawa kulturowa wycieczka, fajny album, fajny muzyk. Indżoj.

 

davidblanasi.jpg

 

David Blanasi - White Cockatoo


Art brut, z gówna but (20 sierpnia 2008)

2010-04-23 12:53:42

srdenovicmask.jpg

Wyobraźcie sobie, że przez 3 dni jecie tylko fasolkę po bretońsku i pijecie wódkę. Palicie papierosy w dużej ilości, zażywacie różnej maści narkotyki. Wódkę popychacie colą, co też nie jest zdrowe, łapiecie na mieście kebsa, albo jakiegoś burgera robionego niedomytymi rękami patrzącego nienawistnie emigranta. I tym podobne. Robicie tak przez trzy dni. O kupie nie pamiętacie, bo jak jest impreza, to się o kupie zapomina. Ale trzeciego dnia przychodzi opamiętanie, potem kac, a wreszcie i ona. Stolec poddaje się jak Polacy Westerplatte, czyli nie bez walki, ale wreszcie macie go gotowego, możecie oglądać, podziwiać, trącać patykiem lub szczotką. A teraz wyobraźcie sobie, że macie niewinną i naiwną umysłowość artysty nie posiadającego formalnego wykształcenia akademickiego i nigdy nie staraliście się owego braku nadrabiać stertą poważnych lektur z wielu zakresów teoretycznych. Jednocześnie czujecie twórczy popęd i w pewnym momencie wpadacie na pomysł by złapać wasz toaletowy wytwór i ulepić z niego grecką boginię, albo - lepiej - brodatego ludzika. Jeśli tak zrobiliście, staliście się właśnie artystami nurtu ART BRUT.
A tak poważnie... Art brut (1975), outsider art (1972), czy wcześniej od nich wymyślone, bardziej nasze określenie (neo-)prymitywizm oznacza sztukę tworzoną poza głównym obiegiem kultury. Taką, jaką kreują ludzie marginesu: bandyterka, menelstwo, czy pokurwieńcy. Takie Nikifory można rzec. Albo też i sztukę robioną tak, by udawać dzieła powyższych. Zainteresowanie krytyki takimi wytworami (jasne, ze snobizm był powodem, a nie to, co napisze dalej), brało się z chęci otwarcia dyskursu artystycznego i okołoartystycznego na środowiska z nim niezwiązane, cierpiące, niepełnosprawne społecznie, czy mentalnie. Czyli że tak poznawczo ogólnie niby.
Podobnie działo się (i w podobnych okolicach czasowych, bo w połowie lat 70) i w muzyce - industrialnej. Szczególnie głośno o konieczności wchłonięcia do ogólnego dyskursu przekazów wytwarzanych na zasadzie art brut przez ludzi mogących być uznanymi za artystów art brut mówiło choćby australijskie SPK. (Więcej tutaj).


liveparis.jpg

No i w efekcie dochodzimy do bohatera dzisiejszego posta. Milovan Srdenovic aka Eva Perouk, aka Davy Walklett, aka Złote Jądro Boga gra sobie w brytyjskim bandzie Rimarimba, przypominającym mocno klimatem scenę Rock in Opposition, jest całkiem niezłym muzykiem, ale solowo woli udawać debila i nagrywać godną takiego miana muzykę. Naiwny industrial zatem. Płytka raczej, albo tylko dla tych, którzy kochają pierwszą falę industrialu, Throbbing Gristle, Montego Cazazzę, czy Cabaret Voltaire. Albo dla tych, którzy nie znają, a są naprawdę, naprawdę otwarci. Dowcipy z religii, Elvisa (czyli też religii), popkultury, siebie... wszystkiego. Bardzo interesujące jak dla mnie, ale ja jestem dziwny. Indżoj.

 

voodoobastardfront.jpg

 

Milovan Srdenovic - 1997 - Voodoo Bastard


O tych, co porywają dzieci (14 sierpnia 2008)

2010-04-23 12:36:19

No... Teraz trzymajcie za mnie kciuki, bo zbijać się z niemiaszka, albo czarnego to żadna sztuka, łatwo uchodzi płazem. Ale dziś zamierzam przebrać miarkę i pośmiać się... (suspens)... (dalej suspens)... (jeszcze trochę suspensu)... z Żydów. Czyli, jak widzicie, po cienkim lodzie stąpam, jak mnie Yad Vashem będzie szukał, to nie mówcie, że siedzę w Argentynie. No, to lecimy. Jak wiadomo, Żyd w społeczności lokalnej jest skarbem. O jego wielorakich zastosowaniach - na przykład w przemyśle kosmetycznym, tudzież odzieżowym przekonują historie z pewnego miasteczka na południu Polski. Żyd jest też zwykle świetnym (i cwanym) matematykiem, ekonomistą, bankierem, finansistą, więc warto mieć go w rodzinie - niech pamiętają o tym ojcowie córek. Żyd ma również interesującą kulturę, wizualnie intrygujące tradycje, higieniczniejszego od nas penisa i bujne pejsy, które służą mu do podwiązywania kapelusza na okazję wietru. Jednym słowem - Żyd to skarb. Posiadając takowego należy jednak pamiętać, że ma kilka brzydkich zwyczajów: w razie ataku bolszewików może zostać NKWDzistą i na nas donieść, przy pełni księżyca porywa do worka, a potem zjada dzieci gojów, jego dziadek zabił Pana Jezusa, a on sam po nocach, jak Pinky i Brain, planuje jak przejąć kontrolę nad światem. Wiedzieć o tych niedogodnościach należy, nie wolno jednak owej wiedzy upubliczniać, bo Żyd kontroluje media, polityków, Radio Maryja, Watykan i niektóre odłamy Marsjan. Żyd więc - jak ten miecz obosieczny - i bawi i przestrasza.

 

hnw trimmed.jpg

Jeśli zaskarbimy sobie jego sympatię (resp. zostaniemy jego teściem), możemy zupełnie spokojnie rzucić pracę, zaplanować sobie wycieczki na najbliższy rok i zamówić w Mango Gdynia najdroższą myjkę do samochodu. Jeśli jednak mamy pecha i ściągniemy na siebie złe oko Żyda, jesteśmy w kłopocie. Z racji zawieszenia działalności obozów zagłady w połowie lat 40 i małą szansą na powtórkę wydarzeń z roku 1968, jak i faktu, że Żydów jest zbyt dużo (wg prawicowej publicystyki około 60% populacji Polski), żeby samodzielnie ich wystrzelać, należy pobić Żyda jego własną bronią - to jest podstępem. Podstęp taki zastosowano na Manhattanie, dając grupie młodych Żydów (wiadomo - NIM skorupka nasiąknie) instrumenty muzyczne oraz płyty Sun Ra i Jimmiego Hendrixa. Wiadomo - Żyd zajęty to Żyd niegroźny. W taki właśnie sposób powstali bohaterowie dzisiejszego posta, zespół Hasidic New Wave.
Hasidic New Wave klezmerzą. Masada to może nie jest, ale wystarczy żeby łączyć improwizowany jazz, funk, freylekh, horę i rocka w jeden pejsiasty i bardzo słuchalny amalgamat. Bardzo ładna muza. Mnie denerwuje tylko przester gitary kojarzący mi się z tym obrzydliwstwem, które miało w tych rejestrach miejsce na Aurze
Davisa. Ale to taka zupełnie osobista antywkręta. A jak ktuś mi będzie narzekał, że postuje 2 razy pod rząd jazz to ja już mu zrobię komorę gazową. Indżoj.

 

product-804611.jpg

 

Hasidic New Wave - 1998 - Psycho-Semitic

 

BONUS: Throbbing Gristle - Zyklon B Zombie.mp3


W Tobago i Trynidadzie ponoć jedzą mięso gadzie (12 sierpnia 2008)

2010-04-23 12:19:07

LeJazzPrimitif.jpg

 

Ok, miało być o muzyce to będzie. Krótko, bo krótko, ale za to płytka bardzo mniam. Trynidad i Tobago. Południowe Karaiby, niedaleko Wenezuela (tak, to ci od narkotyków), tygiel kulturowy (jak ja nienawidzę tego określenia - wolę po polsku: "pierdolnik"). Ładnie, wyspiarsko, słońce ciągle nakurwia, nienawidzą gejów, a ludzi nadal napierdalają pejczami w ramach penitencjarki. Czyli poza ostatnim zupełnie jak u nas. John "Buddy" Williams pochodził z Port of Spain - stolicy TiT i był najważniejszym tamtejszym pianistą okołojazzowym. Ponoć za dnia pogrywał dosłownie wszystkim tamtejszym spiewakom calypso, a jazzik scielił nocami po obskurnych klubach. Płytka poniżej nagrana jest live, stąd słychać odgłosy motłochu. A że nagrywano dawno temu to i czasem na moment w mono jakby zeskakuje. Last Night... to lokalny wynalazek, czyli calypso, Alma Llanera to z kolei tradycyjne wenezuelskie, walcopodobne joropo, więc jak widać na krótkiej płytce się całkiem dzieje. Easy-listening, dobre na letnie wieczory. Słucham własnie pijąc Smirnoffa z colą i cytryną i wchodzi doskonale. I muza, i wóda. Tylko do fasolki po bretońsku będe musiał znaleźć se zaraz jakiś def metal. No. Indżoj

 

John 'Buddy' Williams - Le Jazz Primitiff from Trinidad (w rarku jest literówka, poprawcie se)


« wróć 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 czytaj dalej »